wywiad
O końcu świata i nie tylko...
2010-04-13

Maciej Müller: Do Apokalipsy sięgamy niechętnie. Nietrudno wskazać powód: ta księga opowiada o dość przerażającej przyszłości.

Ks. Henryk Paprocki: Sam po raz pierwszy czytałem ją w liceum, ale bez lęku, traktując jako coś w rodzaju science-fiction. Ta księga plastycznie opowiada o zjawiskach, które poprzedzą to, co umownie nazywamy końcem świata.

 

Umownie?

Bo żadnego końca świata nie będzie. Będzie zmiana rzeczywistości, w której żyjemy – św. Paweł pisze o nowej ziemi i nowym niebie. Dla chrześcijan myśl o paruzji powinna polegać na pełnym radości oczekiwaniu na Chrystusa. Apokalipsa kończy się optymistycznym wezwaniem: „Tak, przyjdź Panie Jezu”. Ale to radosne oczekiwanie zaczęło ulatniać się z Kościołów już w pierwszych wiekach. Chrześcijanie zaczęli się koncentrować na tym, że eschatologia oznacza kres, po którym nastąpi jakieś bliżej nieznane życie wieczne o charakterze duchowym. Prawie nie wspominano o Bożym miłosierdziu i o powszechnym zmartwychwstaniu – a to przecież najistotniejszy element końca czasów. Chrześcijaństwo, zwłaszcza zachodnie, zaczęło się orientować w kierunku pedagogii strachu.

 

Inni mogli czuć się oszukani: Chrystus mówił, że Jerozolima zostanie zniszczona, a „wkrótce potem” nastąpi kres.

Literalnie czytając Ewangelię uważano, że paruzja nastąpi za pierwszych pokoleń chrześcijan. To błąd interpretacyjny: zwróćmy uwagę, kto wypowiada te słowa: Bóg wcielony. On patrzy na rzeczywistość z perspektywy wieczności, tysiąc lat jest dla Niego jak dzień. Kiedy mówimy: „Pamiętaj, Boże, o Twoim Kościele”, odnosimy Kościół do wiecznej teraźniejszości Boga. W cerkwi modlimy się o „Wieczną pamięć dla sług Bożych” – to prośba, by Bóg zachował ich w swojej pamięci, która jest wieczna. O czym Bóg pomyśli, to istnieje.

Kiedy koniec świata nie nastąpił, chrześcijanie, nie rozumiejąc przyczyn, zaczęli spychać eschatologię w daleką przyszłość. Kościół przychylał się do takiego myślenia wobec zagrożenia płynącego z herezji millenarystów, później bogomiłów czy albigensów, którzy głosili rychły koniec świata, wzywali do pozbywania się majątków, powstrzymywania się od współżycia seksualnego – a w rezultacie ludzie zaczynali żyć w niezdrowej euforii czy wręcz histerii. Kościół zdystansował się do eschatologii, bo człowiek ze wszystkiego potrafi zrobić herezję. Z końca świata również.

 

I dzisiaj niewiele mówi się w katechezie o paruzji.

Wszystkie Kościoły mają z tym problem. W XIX i XX w. kilkakrotnie wieszczono koniec świata, a ostatnio głoszona data to rok 2012. Chyba eschatologia nam spowszedniała, związane z nią zjawiska obserwujemy w programach opowiadających o komecie, która zniszczy ziemię albo o globalnym ociepleniu, przez które zaleje nas rozpuszczony lód z biegunów. Tego rodzaju fałszywe proroctwa prowadzą do tego, że dla przeciętnego chrześcijanina eschatologia jest czymś zaliczanym do dziedziny fantastyki.

Z drugiej strony jesteśmy uwięzieni w światopoglądzie naukowym. Skoro z nauki nie wynika, że jakaś kosmiczna katastrofa miałaby się w najbliższym czasie zdarzyć, to nie ma się czego obawiać.

Ale nauka nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy w mechanizmie naszego systemu słonecznego nie ma jakiegoś mechanizmu autodestrukcji. Nauka może tylko konstatować fakty.

 

Dwie hipotezy z brzegu: może za 5 miliardów lat słońce pochłonie Ziemię jako czerwony olbrzym, a może wszechświat będzie się rozszerzał w nieskończoność, a jego temperatura w końcu spadnie do zera absolutnego...

To perspektywa tak odległa, że człowiek nie zawraca nią sobie głowy. Potrafimy myśleć w kategoriach 100 lat, a nie miliardów. Zresztą do tego czasu pewnie byśmy skolonizowali inny układ planetarny, więc ta perspektywa nie budzi specjalnego niepokoju.

Opis podany przez Jezusa mówi wyraźnie o kataklizmach o charakterze kosmicznym: moce niebios zostaną poruszone, gwiazdy zaczną spadać. Po tych zjawiskach ukaże się znak Syna Człowieczego, krzyż, i rozlegnie się trąba. Do tego dochodzą zjawiska dziejące się bliżej: głód, epidemie, trzęsienia ziemi.

 

Bóg obiecał, że potopu więcej nie będzie.

I obietnicy dotrzyma. Tylko czeka nas coś znacznie gorszego, co wyklucza możliwość uratowania się nawet tych, których stać by było na budowę jakiejś współczesnej arki.

 

Bóg chce nas przestraszyć?

On nie chce w nas wzbudzać strachu, który paraliżuje. Bojaźń Boża jest błogosławiona. Kiedy Mojżesz chciał zobaczyć Boga, usłyszał, że każdy, kto ujrzy Jego oblicze, musi umrzeć. Jezus jako Zmartwychwstały mówi do Marii Magdaleny: „Nie dotykaj Mnie”. Rzeczywistość Boża jest tak różna od ludzkiej, że człowiek po grzechu pierworodnym i w obecnej mizernej kondycji moralnej nie potrafi jej pojąć ani zaufać. I ona powinna wzbudzać to, co religioznawcy nazywają misterium tremendum – tajemnicą budząca bojaźń.

Proponuję jednak zbudować paralelę. Powstanie naszego świata było wydarzeniem strasznym, w jakiejś mierze mogą go doświadczać astronomowie obserwujący wybuch supernowej. Jaki był początek, taki powinien być koniec. Z drugiej strony pamiętajmy, że Apokalipsa jest opisem czegoś, co może się zdarzyć. Ale na ile to będzie przerażające, zależy od kondycji ludzkości. Chrześcijanie chcieliby czasem umyć ręce jak Piłat i zostawić wszystkie sprawy Bogu. A On powiedział: „Czyńcie sobie ziemię poddaną” – więc w nasze ręce oddał los tej planety. Od nas zależy poziom zniszczenia środowiska i to, czy wydarzy się katastrofa nuklearna. To człowiek jest winny upadkowi moralności, więc nie zrzucajmy odpowiedzialności za nasz strach na Boga. I wspomnijmy słowa Jezusa, że daty końca dziejów nie zna nawet Syn Człowieczy, a tylko Ojciec. Nie pytajcie.

 

I po co było z tego robić taką tajemnicę?

Gdyby Jezus podał dokładną datę, to wyobraźmy sobie szaleństwa, które popełnialiby ludzie, mając w perspektywie dwóch lat przejście do nieznanej rzeczywistości. Niewiedza powoduje, że możemy czuć się bezpiecznie w obecnych tymczasowych warunkach.

 

Do tego stopnia bezpiecznie, że, jak powiedział w listopadzie 2009 r. Benedykt XVI, „mam wrażenie, że trudno nam dziś w naszym życiu, w naszym świecie, szczerze modlić się o to, aby zginął ten świat, aby nadeszło nowe Jeruzalem, aby przyszedł Sąd Ostateczny i Sędzia Chrystus”.

Papież ma rację, bo współczesny człowiek nie modli się słowami „Przyjdź Panie Jezu”. Za to zarzuca Boga drobnomieszczańskimi prośbami o wyższą pensję, o zdanie egzaminu, o zdrowie. O coś więcej proszą tylko święci. Wielcy asceci modlili się za całe stworzenie, nawet za jadowite gady, za najgorszych grzeszników i o nawrócenie szatana. A ilu miało odwagę powiedzieć, że grzech całego stworzenia jest jak garść piasku wrzucona w ocean Bożego miłosierdzia? Znam tylko jednego – Izaaka Syryjczyka.

Współczesny człowiek zadomowił się w tej rzeczywistości i jest mu w niej dobrze. Nasz świat stał się stabilny i przewidywalny. A ponieważ Jezus niewiele powiedział o tym, co nas czeka w świecie przemienionym, czujemy wobec niego niepewność. A tu jest dom, samochód, lodówka i piękna żona. Jeśli myślimy o eschatologii, to o osobistej, związanej z własną śmiercią. Eschatologia przemiany całego kosmosu nikogo nie interesuje. Bóg pozostawił człowieka w sytuacji wiary, nie zaspokajając jego potrzeb rozumowych. Rezerwa wobec eschatologii jest niebezpieczna, bo zaczynamy spychać Chrystusa na margines życia. Staje się jak piorunochron, stosowany w sytuacji zagrożenia. A Bóg chce od nas wiary, niczego więcej – chce byśmy uwierzyli we wszystko co objawił, łącznie z paruzją.

 

Jezus nie odpowiada na pytanie o czas końca, ale wymienia znaki, które go zapowiedzą. Oto kilka z nich: nie zostanie tu kamień na kamieniu, pojawią się fałszywi mesjasze, będą wojny, głód i trzęsienia ziemi, wydadzą was na udrękę i będą was zabijać, wzmoże się nieprawość, pojawi się antychryst. Skąd ta eskalacja zła tuż przed końcem dziejów?

Zło jest pasożytem. To realna rzeczywistość ontologiczna, coś więcej niż tylko brak dobra. I kiedy zło już się zagnieździ, zachowuje się jak huba – coraz bardziej się rozbudowuje. To mogliśmy obserwować we wszystkich XX-wiecznych totalitaryzmach. Zło rozrasta się, aż wyczerpie soki, które są w podłożu i zaczyna się jego katastrofa.

Jezus powiedział, że oto nadchodzi książę tego świata, następuje jego godzina i noc ciemności. Jego władza jest tak silna, że w swoim człowieczeństwie ulega jej Syn Boży! Widzieliśmy zło – wytwór człowieka. A teraz wyobraźmy sobie, że osobowe zło w czystej postaci zaczyna dominować w świecie. To dlatego Apokalipsa budzi taki lęk. Jak mówiłem, wiele zależy od nas samych, ale patrząc na współczesny świat nie jestem optymistą.

 

Czy antychryst jest tożsamy z „księciem tego świata”?

Nie. To osoba od niego uzależniona. Jego tożsamość to tajemnica; Jan pisze, że każdy, kto sprzeciwia się Chrystusowi, już jest antychrystem. Warto przypomnieć „Opowieść o antychryście” Włodzimierza Sołowiowa. Zostaje On tam przedstawiony jako pseudo-dobroczyńca ludzkości. Prawosławnym buduje instytuty ikon, protestantom ośrodki badania Biblii, ale jednocześnie dopuszcza się potwornych zbrodni. Więc antychryst niekoniecznie musi od razu przypalać ludzi siarką: może czynić dobro, ale po to, aby zwodzić. Jest bogiem-oszustem.

 

Kościół prawosławny ekskomunikował Tołstoja ze względu na jego przekonanie, że etyczne zaangażowanie ludzi może zbawić świat, nie ma więc potrzeby ofiary Chrystusa.

Jego poglądy były groźne, bo dążył do stworzenia systemu filozoficznego bazującego na chrześcijaństwie, w którym Jezus jest człowiekiem, nie istnieje kult Boga, a zbawienie opiera się na postawie etycznej. Tołstoja nie nazwano jednak antychrystem, ale wrogiem nauki Chrystusa.

Oczywiście jest cały szereg tych, którzy przygotowują przyjście antychrysta poprzez swoje niecne postępowanie. Pisarz, chcąc wyeliminować transcendencję, znalazł się w tym szeregu.

 

Współczesny człowiek jest praktyczny. Chciałby wypełnić wszystko, czego Chrystus wymaga, zapracować na zbawienie i w świętym spokoju czekać na koniec.

Pokusa gnozy pojawiła się już w starożytności... Ale chrześcijaństwo nie polega na realizacji systemu norm, tylko na wejściu w jedność z Chrystusem. Objawienie to nie przedstawienie warunków, których wypełnienie da gwarancję zbawienia. Judaizm np. jest religią prawa, w której posłuszeństwo wobec przepisów Tory powoduje usprawiedliwienie człowieka. Jezus wprowadził radykalną zmianę: Prawo zredukował do dekalogu, a na pierwszym miejscu postawił łaskę. Mówił: „Kiedy wykonacie wszystko, co do was należy, to powiedzcie, że jesteście sługami nieużytecznymi”. Powołanie chrześcijanina to całkowite zawierzenie się Bogu, zaufanie mu aż do końca. Kierkegaard pisał, że stworzenie nigdy nie ma racji wobec Stwórcy. To trudne do przyjęcia, bo kształt naszej cywilizacji jest taki, że każdy ma swój zakres obowiązków, a za jego wykonanie otrzymuje wynagrodzenie. System etyczny to coś koniecznego, by być chrześcijaninem, ale nie istota.

 

Jak czekać na paruzję?

Czuwać. Być gotowym. Jezus ostrzega, że powróci niespodziewanie, w nocy, przyjdzie jak złodziej. W cerkwi śpiewamy na początku Wielkiego Tygodnia: „Oto Oblubieniec nadchodzi o północy i błogosławiony sługa, którego zastanie czuwającym”. Trzeba żyć w świadomości paruzji i gotowości, nie trwać w stanie upadku i grzechu. A już na pewno nie stać z założonymi rękami. Kiedyś zapytano pracującego akurat w ogrodzie Lutra, co by robił, gdyby dowiedział się, że zaraz nastąpi koniec świata. Odparł, że dalej uprawiałby grządki. Nie mam wpływu na wydarzenia ostateczne, ale mam wpływ na swój stan duchowy i jestem zobowiązany o niego dbać. To będzie zresztą tak wspaniałe widowisko, że warto go doczekać i oglądać.

 

Chyba że obserwującym spadnie na głowę kometa albo pochłonie lawa.

Sprawiedliwi nigdy nie giną, są w ręku Bożym, nie dotknie ich śmierć wieczna. Śmierć fizyczna nie jest czymś najgorszym, gorsza jest śmierć wieczna – odtrącenie od miłości Bożej. Potępienie oznacza brak kontaktu z Bogiem, który jest miłością, czyli wejście w sferę nienawiści.

 

Jeszcze jeden cytat z Apokalipsy: „Kto krzywdzi, niech jeszcze krzywdę wyrządzi, i plugawy niech się jeszcze splugawi, a sprawiedliwy niech jeszcze wypełni sprawiedliwość, a święty niechaj się jeszcze uświęci”.

Przed paruzją nastąpi gwałtowne spolaryzowanie dobra i zła, przez ludzkość przebiegnie jakaś wyraźna granica. Zakłada ją Sąd Ostateczny – przecież Chrystus, kiedy powróci, łatwo oddzieli złych od dobrych jak kozły od owiec.

 

Św. Paweł pisze, że Chrystus przekaże też Królestwo Ojcu. Co to znaczy?

Według Ojców Kościoła wcielenie i przyjście Jezusa na ziemię było decyzją całej Trójcy Świętej. Niektórzy uważali, że Jezus by się wcielił nawet gdyby nie było grzechu – z miłości do swojego stworzenia. Bóg oddał w tym momencie Synowi Człowieczemu władzę nad wszelkim stworzeniem – o tym mówi Chrystus w Mowie Arcykapłańskiej. Ona trwa dopóty, dopóki istnieje ta postać świata. Kiedy przeminie, Chrystus przekaże władzę z powrotem Ojcu: ponieważ „wszystko ma być wszystkim” w Bogu – Trójcy Świętej. Cały świat znajdzie swoje spełnienie w Bogu. Wszystkie sprzeczności zostają pogodzone, jak pisał Mikołaj z Kuzy.

 

Jezus mówi: „Oto Ja jestem z wami aż do skończenia świata”. Karl Rahner dowodził, że eschatologia dotyczy nie tylko przyszłości, ale także teraźniejszości. Co to znaczy, że Chrystus przyjdzie, skoro nigdzie nie odszedł?

Chrystus jest obecny w tym świecie jako Pan i Stwórca, powraca do nas w każdej liturgii eucharystycznej. Druga, budząca bojaźń Bożą paruzja, będzie innym powrotem – o którym zresztą liturgia przypomina. Chrystus jest obecny w Kościele: w słowie, w sakramentach, objawieniach i cudach – ale to nie jest Jego obecność w przekroju widzialnym tego świata. Druga paruzja oznacza naoczne Jego przyjście. On sam mówi: „Przyjdę znowu i zabiorę was do siebie”. Wtedy wszyscy zobaczą Chrystusa jako Boga. I jako człowieka również, bo On zawsze będzie człowiekiem.

 

Mojżesz nie mógł popatrzeć na twarz Boga. My będziemy mogli?

Paruzję możemy porównać do przemienienia Chrystusa na górze Tabor. By zobaczyć Chrystusa przemienionego, uczniowie znaleźli się w mocy Ducha Świętego. Oczy Apostołów otworzyły się, a Chrystus pozwolił, by nie ulegli oślepieniu blaskiem Boga. Jego oblicze zajaśniało jak słońce, a szaty stały się białe jak śnieg.

W momencie paruzji wszyscy to ujrzymy. Będziemy już wtedy przemienieni – by żyć z Nim przez wieczność.

ks. Henryk Paprocki