tłumaczenia
Wasyl Rozanow, Myśli, 1-926: Odosobnione II
2013-10-24
1. Kiedy odwiedzali mnie dekadenci – to o pierwszej godzinie w nocy przepuszczałem ich, bezpłodnych, do przodu – ale zatrzymywałem ostatniego, dobrego Wiktora Piotrowicza Protiejkinskiego (nauczyciel z fantazją) i wskazywałem na przestrzeń między drzwiami…
Człowiek ma dwie nogi: gdy zdejmie kalosze, załóżmy pięciu ludzi – to wydaje się, że kaloszy jest strasznie dużo. Pomiędzy drzwiami stało takie mnóstwo małych kaloszy, że sam się dziwiłem. Nie można ich było szybko policzyć. Obaj z Protiejkinskim tarzaliśmy się ze śmiechu:
– Ileż ich jest!…
– Ileż!…
Zawsze z pychą myślałem: „Civis Romanus sum”. Przy moim stole zasiada 10 ludzi – mam też służącą. Wszyscy żyją dzięki mojej pracy. Wszyscy dzięki mojej pracy znaleźli miejsce w świecie. Jestem civis Rossicus – nie „Hercen”, a „Rozanow”.
Hercen jedynie „spacerował”.

*

Wobec Protiejkinskiego odczuwam wielką winę. On odnosił się do mnie z nienagannie, a ja, chociaż ze zmęczenia, kiedyś z niego zakpiłem. A to dlatego, że on „nigdy nie może skończyć mówić” (taki ma już sposób wypowiadania się), a ja byłem zmęczony i nie miałem sił, żeby go słuchać… A to słowo o nim powiedziałem zaocznie, kiedy on już wyszedł.

* * *

2. Nasze myśli przychodzą z tego, co niewiadome i odchodzą do tego, co niewiadome.

Po pierwsze: kiedy chcesz usiąść i coś napisać, to gdy usiądziesz, napiszesz coś zupełnie innego.
Między „chcę usiąść” i „usiadłem” – mija jedna minuta. Skądże więc te zupełnie inne myśli na nowy temat, niż te, z którymi chodziłem po pokoju, a nawet usiadłem, żeby właśnie je zapisać…

* * *

3. M. usiadł na worku korekt, rękopisów, „listów do redakcji” i zasnął:

Śni się jemu dolina Dagestanu:
Z ołowiem w piersi leżał on…

Sen naszego redaktora jest mniej nudny: marzą się mu nóżki aktorki W-skiej, która na wszystkie jego zaloty odpowiada:

Jestem już innemu oddana,
Będę mu wierna na wieki.

We śnie problem kręci się wokół tego, jak przezwyciężyć „wierność Tatiany”, wobec której gdzież mają się podziać redaktorzy, piloci, marynarze i inni ludzie, którzy nie nadaremno „kopcą niebo”.

*

Otwieram drzwi do drugiego gabinetu… Wspaniale urządzony: na pewno należy do generała M. Na krześle, obitym wspaniałą skórą w ciemnym kolorze, siedzi Borys. Siedzi bez surduta, w krawacie i kamizelce. Kop perli się na jego czole… Wspomina, jak śpiewała „Waria Panina” i jak tańczyła Anuszka. Przed nim leży długa szpalta korektorska.
– Borys, co czytasz?
– „Korespondencję wewnętrzną”.
– O czym rozmyślasz? Wszystko od razu zatwierdź.
– Nie można. Nie zmieści się w gazecie.
– To poślij ją do…
…………………………………………………………………………..………
– Też nie można. Czytelnik się rozłości.
– Praca redaktora jest jednak trudna. Jakże mógłbym się z nim porównywać…
(w naszej redakcji)

* * *

4. Przeklęty Gutenberg jak gdyby oblizał swoim mosiężnym językiem wszystkich pisarzy, którzy wszyscy „w druku” stracili osobowość, charakter, moje „ja” jest tylko w rękopisach, jak i „ja” każdego pisarza. Chyba z tego powodu odczuwam zabobonny lęk przed darciem listów, zeszytów (nawet dziecięcych), rękopisów – nic nie drę: zachowałem co do jednego wszystkie listy kolegów z gimnazjum; z żalem drę jedynie swoje rękopisy i rzucam na stertę – z bólem i rzadko.
(w wagonie)

* * *

5. Myślę, że gazety przeminą tak samo, jak i „wieczne wojny” Średniowiecza, jak tiurniury kobiet… Póki co, popiera je „powszechna oświata”, którą chcą nawet uczynić „obowiązkową”. Taki ktoś z „obowiązkową oświatą”, oczywiście, z zainteresowaniem przeczyta coś „z Hiszpanii”.

Zacznie się, jak sądzę, od odwykania od gazet… Następnie czytanie gazet zostanie po prostu uznane za nieprzyzwoite i małoduszne („parva anima”).
– Na czym pan opiera swoje poglądy? – A na tym, co piszą w „Głosie Prawdy” (ale wymyślili!)… lub „Prawdzie Ostatecznej” (jutro wymyślą taki tytuł). – Ten, kto usłyszy takie słowa będzie się uśmiechał i od tego uśmiechu powoli wszystkie gazety zejdą do mogiły.

Jeśli już coś czytać, to tylko „Kołokoł”, jak Wasyl Michajłowicz nazwał swój organ, naśladując Hercena.
Ten Wasyl Michajłowicz jest pięknym człowiekiem. W domu (jak słyszałem) wydał takie polecenie: gdy dzieci po powrocie z gimnazjum zapytają „Gdzie tata?” – służąca ma odpowiedzieć „Generała nie ma w domu”, a nie „Pana nie ma w domu”. Jeśli przypomnisz to sobie nawet na Sądzie Ostatecznym, to się roześmiejesz.
Zawsze lubiłem Wasyla Michajłowicza. Broniłem go przed Tołstojem. Zdumiewa, że jest on prostolinijny i to we wszystkim, nie jest cwany, nie jest pyszny, ma „chrześcijańskie cnoty”.
Męczy się jedynie nad nierozwiązanym problemem: Jakąż to ziemską rangę mają aniołowie? Nie może sobie wyobrazić ani jednej istoty „bez rangi”. Podobnie, jak mówił Pitagoras: „Nic nie istnieje bez swojej liczby”. Natomiast według Wasyla Michajłowicza nic nie istnieje bez odpowiedniej rangi, bez jakiegoś miejsca w hierarchii.
Określenie „generał” daje mu ogromne zadowolenie. Rosją niewiele się przejmuje. Ze względu na niego nie pozwoliłbym znieść tabeli rang. Komuż one szkodzą? A dla cywili też wystarczy, przecież nikomu nie zabrania się chodzić z „oznaką adwokacką”. Dlaczego więc nie jest to „ranga” ani też „order”? Przecież jest to zasłużona ranga społeczna. Pozwólcie więc Wasylowi Michajłowiczowi mieć taką rangę, jaką chce. Inaczej będzie despotyzm.
Niektórzy uważają, że Wasyl Michajłowicz jest „karierowiczem”. W żadnym wypadku! Rangę, pracę i obowiązek kocha jak część swojej duszy. Pewien człowiek wyraził się o nim bardzo głęboko: „Kiedy rozmyśla się o tym, kim jest Rosjanin, należy zawsze mieć na uwadze Wasyla Michajłowicza”. On jest Rosjaninem, oczywiście nie tylko „Skworcow”, ale także „Skworcow”.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

6. „Koniec wieńczy dzieło”… ukazuje jego potęgę. Boże, czy trzeba dopowiedzieć, że „ukazuje też jego prawdę”?… Cóż się stało z „rosyjską reformacją”?!! Jeden kupił jacht, drugi zajmuje się numizmatyką, a trzeci „jeździ za granicę”… Biskupi pospieszyli do swoich diecezji i, jak słychać, zamiast na „łaskę”, powołują się na ostatnie rozporządzenie ministerstwa spraw wewnętrznych. Boże, cóż to takiego? Ktoś został sekciarzem, ale w tajemnicy posyła swoje artykuły do czasopisma „Nowoje Wriemja” i wcale nie ma innych poglądów jak redakcja w ostrej kwestii kościelno-pisarskiej (z powodu śmierci Tołstoja). Cóż to takiego? Cóż to takiego?
Karać?
Albo powiedzieć wraz z Turgieniewem: „Tak kończy się wszystko, co rosyjskie”…
(zajmując się numizmatyką)

* * *

7. Popatrzysz ostro na Rosjanina… On też ostro popatrzy na ciebie…
Wszystko jest jasne.
Nie potrzeba żadnych słów.

Właśnie w ten sposób nie można postąpić z cudzoziemcem.
(na ulicy)

* * *

8. Naprzeciw siebie stoją dwa narody, pełne gniewu:
– Komu oddajesz cześć, bałwanie??! – Bożkowi, który jest dziełem ludzkich rąk, jest zrobiony z miedzi i drzewa, jak mówi prorok N. w Piśmie. Ja natomiast oddaję cześć czcigodnym ikonom, ty bałwanie i poganinie…
„Poganin” stoi z wybałuszonymi oczyma, nic nie rozumie. W końcu przeraził się, zdjął czapkę i całą gorliwością mordwińską pokłonił się do ziemi przed Przeczystą Ikoną oraz zapalił świeczkę.
Iłowajski napisał nowy rozdział w swojej godnej uwagi historii: „Nawrócenie na chrześcijaństwo Mordwinów, Wotiaków i Permiaków”.
Mój krewny (przyjechał z „Szachranu” w guberni kazańskiej) opowiadał przy herbatce: „W dniu świętowania boga Wotiaków (zdaje się „Keremeta”), którego kukła stoi na dzwonnicy w wiejskiej cerkwi, wszyscy niżsi słudzy cerkiewni – diak, ponomar i stróż cerkiewny – zamykają się na klucz w specjalnej klatce i siedzą w niej cały dzień… A ile pieniędzy im tam (do klatki) rzucają Wotiakowie!!! Póki są oni zamknięci, Wotiakowie świętują przed swoim bogiem…” Jest to dzień „oddany pogaństwu”, jak w prawosławiu „oddanie Paschy”. Wotiakowie wynagradzają niższą służbę cerkiewną, po części płacą im ze strachu za to, że oddają jeden dzień w roku ich „staruszkowi”… W „klatce” prawosławni siedzą jak „w niewoli”, w więzieniu, a nawet (według Wotiaków) „w piekle”, póki ich stary „bóg” (według nas „czort”) wychodzi z prawosławnego „więzienia”, aby świętować ze swoim ludem, ze swoimi byłymi „czcicielami”. Jest to zwyczaj godny uwagi, który zachował się aż do obecnego 1911 r.

* * *

9. Literatura rosyjska zaczęła się od satyry (Kantemir) i później cały XVIII w. był dość satyryczny.
Połowa XIX w. była patetyczna.
Następnie, od lat sześćdziesiątych znowu zatryumfowała satyra.
Nigdy jednak nie było czegoś tak wyjątkowego, jak w XVIII w. Nowikow, Radiszczew, Fonwizin, a potem po ½ wieku Szczedrin i Niekrasow odnieśli taki sukces, jakiego nigdy nie odniósł nawet Puszkin. W epoce moich lat gimnazjalnych o Puszkinie nawet nie wspominano – chociaż był czytany. Natomiast Niekrasowa czytano do upojenia, znano każdy jego werset, szukano każdego wiersza. Ja natomiast nie miałem żadnego zainteresowania Szczedrinem i dotychczas nie przeczytałem żadnej jego „rzeczy”. „Szkice gubernialne” – nawet nie widziałem tego utworu, a z „Dziejów pewnego miasta” przeczytałem pierwsze trzy strony i rzuciłem z odrazą. Mój brat Mikołaj (nauczyciel historii w gimnazjum, człowiek z pozytywnymi ideałami), czytał Niekrasowa i lubił czytać głośno jego utwory swojej żonie. Przechodząc słyszałem: „Głumow zaś powiedział”… „Bałałajkin odpowiedział”: stąd wiem, że są to bohaterowie Szczedrina. Nigdy jednak nie miałem ochoty dowiedzieć się, co powiedział Głumow, ani samemu to przeczytać. Myślę, że właśnie przez to uratowałem wiele w swojej duszy.
Ten przeklinający wicegubernator – to ohydne zjawisko. Trzeba było pogodzić się z całym brakiem smaku naszego społeczeństwa, żeby znieść coś takiego.
Pozwolę sobie na ton inkwizytorski: przecież młody Szczedrin nie poszedł drogą kariery prawniczej, nie trafił do pracowników ministerstwa, nie został nauczycielem gimnazjum, a jak Cziczikow lub Sobakiewicz wybrał sobie „krzesło, które się nie rozleci” – ministerstwo spraw wewnętrznych. „Dosłużył się” w nim tytułu wicegubernatora, gdyż ciągle awansował: to niemała ranga. Później „posprzeczał się o coś z władzami”, albo „wstawiając się za staroobrzędowcami” albo „broniąc młodych studentów” i został zwolniony. „Zwykła historia”…
Został znakomitym pisarzem. Jego przyjaźni poszukiwał Loris-Mielikow, a on sam gubernatorów miał „za nic”.
Cóż za różnica z losem Dostojewskiego!
(zajmując się numizmatyką)

* * *

10. Z bródką, z łagodną, dziewczęcą twarzą, A. P. U-skij szuka czegoś w riasie, coś znajduje i czegoś nie znajduje.
– Czy potrzebna jest szpilka? O co chodzi?
– Nie trzeba. Mam ze sobą. Muszę przyczepić medal z podobizną Aleksandra III, gdyż idę do metropolity. A także order.
W końcu wszystko jest: i krzyż, i portret Cara na nim. Stoi i uśmiecha się, zupełnie jak dziewczynka.
Jak ja go lubię, ciągle go lubię, tego najmądrzejszego kapłana za naszych dni – ze zdecydowanym słowem, żelaznym, z prostolinijną i jasną myślą. Oto kto powinien napisać „katechizm”.
Bez względu na jego wiek – on jest „nasz”, „rosyjski pop”.
Równocześnie jest on z rodu proroków, cały apokaliptyczny. Zadziwiające zjawisko.
Chcę, żeby po mojej śmierci jego listy do mnie (które zachowałem co do jednego) zostały opublikowane. Wtedy wszyscy się dowiedzą, cóż to był za szlachetny i prawy człowiek. Dziękuję Bogu, że podarował mi jego przyjaźń.
(zajmując się numizmatyką; A. P. Ustyński)

* * *

11. Wsiadam do dorożki, jadę do redakcji. Jestem w dobrym nastroju.
– Ile?
– Trzydzieści pięć kopiejek.
– Niech będzie za trzydzieści.
Siadam, dotykam pleców dorożkarza i mówię:
– Jak tak można? Tracisz kapitał!
Dorożkarz śmieje się i kiwa głową. Chłopak, ma około osiemnastu lat. Ogląda się do tyłu, cała twarz w uśmiechu:
– Jak pan może mówić, że tracę „kapitał”? Co to za „kapitał”… trzydzieści pięć kopiejek?!
Ciągle kiwa głową i nic nie rozumie.
– Jesteś jeszcze młody, a ja już się natrudziłem. Trzydzieści pięć kopiejek – to ogromny kapitał, jeśli samemu na niego pracować. Ktoś inny za trzydzieści pięć kopiejek pracuje cały dzień.
– Ano tak – dorożkarz stał się poważny. Wziął bat w rękę: „No!”
Koń biegł szybko.
(na ulicy)

* * *

12. Nina Rudniewa (krewna), dziewczyna siedemnastoletnia, odpowiedziała na pytanie, co jest we mnie męskiego, silnego:
– Męskie to pan ma tylko… spodnie…
I urwała…
To znaczy, że poza ubraniem – wszystko jest żeńskie? Ale ja nigdy nie podobałem się kobietom (poza „przyjacielem”) – i to tłumaczy antypatię kobiet do mnie, co mnie zawsze (od gimnazjum) dręczyło.

* * *

13. Każdego dnia żyj tak, jakbyś całe życie żył dla tego dnia.
(w drzwiach, wracając do domu)

* * *

14. Tajemnica pisarstwa zamyka się w wiecznej i przymusowej muzyce w duszy. Jeśli jej nie ma, to człowiek może jedynie „zrobić z siebie pisarza”. Ale nie jest pisarzem…
…………………………………………………………………………………….
Coś płynie w duszy. Wiecznie. Nieustannie. Co? Dlaczego? Któż to wie? – najmniej wie o tym sam autor.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

15. Takich, jak te dwa wersy z Niekrasowa:

Jadę nocą ciemną ulicą –
Samotny przyjaciel!…,

nie ma jeszcze w całej literaturze rosyjskiej. Tołstoj, który powiedział o nim, że „on wcale nie był poetą”, nie tylko wykazał mało „chrześcijańskiej pokory”, ale także nie ujawnił bezstronności przeciętnego sędziego pokoju. Wiersze, jak

Dom nie jest wozem dziadka Jakuba

są bardziej ludowe niż wszystko, co napisał Tołstoj. Niekrasow napisał dziesięć stron wierszy tak ludowych, że dotąd nie udało się to żadnemu z rosyjskich poetów i prozaików.
Oto te 2/10 jego wierszy są wiecznym wkładem do literatury rosyjskiej i nigdy nie umrą.
Jego znaczenie było, oczywiście, nadzwyczaj przesadzane („lepszy od Puszkina”). Ale i na jego temat trzeba napisać swoją nota bene: on był „władcą myśli” pokolenia niezwykle aktywnego, energicznego i czystego sercem. Nie było to najgorsze z rosyjskich pokoleń – jest to fakt historyczny, którego nie da się uniknąć przez „żadną ślepotę”. „Zły czy dobry Katylina – a trzeba o nim wspomnieć”, i wspomni każdy Iłowajski, podczas gdy Iłowajskiego nikt nie wspomni. To jedno. A następnie owe 2/10 wierszy – ludowych, prostych, naturalnych, mocnych. „Muza zemsty i smutku” jest jednak silna, a gdzie siła, żądza, tam i poezja. Jego „Własowi” żaden szaleniec nie odmówi poezji. Jego „Ogrodnik”, „Woźnica”, „Zapomniana wieś” są wspaniałe, zadziwiające, zabrzmiały nowymi tonami w literaturze rosyjskiej. Niekrasow stworzył nowy ton wiersza, nowy ton uczuć, nowy ton i dźwięk mowy. Jest w nim zadziwiająco dużo elementów wielkoruskich: taką „mową”, nieco chytrą i nachalną, pomrugując okiem i wymigując się, na pewno nie posługują się ani w guberni penzenskiej, ani też w guberni riazanskiej, a jedynie na przystaniach nad Wołgą i na bazarach. Właśnie tę lokalną cechę wprowadził on do literatury, a nawet do poezji, zrobił ogromny i śmiały krok, na jedno pokolenie wszystkich oczarował i zachwycił.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

16. Ból życia jest znacznie silniejszy niż zainteresowanie życiem. Oto dlaczego religia zawsze będzie zwyciężać filozofię.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

17. Mówią, że chwała „jest pożądana”. Być może, w młodym wieku. Na starość nie ma nic bardziej wstrętnego i nieznośnego od władzy. Nie chodzi o „nudę”, a o stan chorobliwy.
Napoleon „żądny chwały” zmarł przecież w wielu 40 lat.
Jakże podoba mi się Pobiedonoscow, który na słowa: „To wywoła w społeczeństwie złe następstwa” zatrzymał się i – nie splunął, a wypuścił ślinę na podłogę, starł ją butem i nic nie powiedziawszy, poszedł dalej. (Opowiadanie ojca Pietrowa o Pobiedonoscowie, pełne niechęci).
(zajmując się numizmatyką)

* * *

18. Prostytucji – „z którą wszyscy bezsilnie walczą” – bezspornie dotyczy idea: „Ja należę do wszystkich”, a więc taka sama, jak idea pisarza, mówcy, adwokata – urzędnika „na usługach państwa”. W ten sposób z jednej strony prostytucja jest „zjawiskiem społecznym”, w pewnym sensie antyspołecznym, a nawet można powiedzieć, że rei publice natae sunt ex feminis publicis, „pierwsze państwa rodziły się z instynktu kobiet do prostytuowania się”… W skrajnym wypadku nie gorzej, niż fakt, że „Rzym rozwinął się z tego powodu, że w pobliżu płynęła rzeka Tyber” (Momsen) lub też „miasto Moskwa – z powodu geograficznych osobliwości rzeki Moskwy”. A z drugiej strony przecież rzeczywiście w istotę aktora, pisarza, adwokata, a nawet „księdza, który wszystkich odprowadza na miejsce ostatniego spoczynku” – wchodzi psychologia prostytutki, to znaczy obojętności „do wszystkich” i łaskawości „dla wszystkich”. – „Pan przyszedł w sprawie pogrzebu czy ślubu” – pyta ksiądz interesanta z tym samym łagodnym uśmiechem, gotów natychmiast „wyrazić współczucie” lub też „pogratulować”. Uczony – gdyż publikuje swoje prace, pisarz – gdyż drukuje swoje utwory, są, oczywiście, prostytutkami. Profesorowie są wyłącznie prostitues pecheurs. Czyż nie wynika z tego, że „z prostytucją nie należy porównywać”, podobnie jak z państwowością, drukiem… A z drugiej strony czyż nie wynika, że należy „im wszystko przebaczyć” i… „należy zostawić ich w spokoju”. Widocznie prostytucję, „tak oczywistą”, nie da się w rzeczywistości ogarnąć umysłem z powodu różnych motywów i istoty. Jest ona bardziej ludowa i metafizyczna na przykład od „profesury zwyczajnej” – nawet nie ma co o tym dyskutować… „Profesura zwyczajna” – malutki wróbelek, a prostytucja… czort wie, być może ona jest nawet „wieszczym ptakiem Gamajonem”.

W istocie, w pełni metafizycznie: to, co „najbardziej intymne – oddaję wszystkim”… Czort wie, co to jest takiego: można zabić z nienawiści i można… zamyślić się – „Jak wam się podoba” – jeśli użyć tytułu komedii Shakespeare’a.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

19. Na palcach, z zadowoloną twarzą, podchodzi do nas Schwarz lub Schmidt i mówi z wyraźnym akcentem:
– Dzisiaj mamy szpik.
Oznacza to, że dzisiaj nie będzie wiecznego „skrzydełka gęsi”, to znaczy kości obciągniętej szorstką skórą, którą żeśmy gryźli

bez bóstwa, bez natchnienia.

Podczas obiadu śmialiśmy się z Konstantynem Wasiljewiczem (Wozniesienskim) z tego „szpiku”. Kuchmistrz cieszył się, że podał nam coś eleganckiego.
Dla Niemców radość, a dla nas, studentów, smutek. Zjedliśmy szpik. Pewnego razu prawie otrułem się kawałkiem cielęciny (w kapuście), oczywiście – zgniłej. Ledwo przełknąłem, a stało się ze mną coś niezwykłego: jakbym zjadł żabę. Cały dzień, a może i dwa byłem chory.
(w uniwersytecie)

* * *

20. Jakież fałszywe i podłe życie ma R., jakaż nieznośna i sprzeczna jest jego osobowość. A jest geniuszem. Nie mówię o chorobie: a jednak fizycznie prawie nie można znieść tego połączenia geniuszu i kalectwa.
Czy jest mu ciężko? Nie zauważyłem. Wydaje się, że jest ciągle szczęśliwy. Jak jednak ciężko musi być jego duszy!
Obok niego ta gruba i piękna żona, która go połknęła, jak wieloryb Jonasza: pełna żądzy władzy, pychy, a równocześnie pełna zachwytu i sławienia męża. Obydwoje są demokratami i marzą wyłącznie o tym, żeby otrzymać zamówienie z pałacu (kilka wierszy w jej pamiętnikach).
A tymczasem on jest geniuszem, którego nawet nie ma co porównywać z innymi geniuszami, którzy byli w przeszłości i są teraz.
Jakże jest to smutna i dziwne. Oczywiście, wielu spraw nie rozumiem i może dlatego to wszystko wydaje mi się dziwne. Jakiś „lej w głąb otchłani”…
(na odwrocie ulotki)

* * *

21. Małą trawkę jest trudniej wyhodować, niż zburzyć kamienny dom.
Z „serca gorzkiego”: w ciągu wielu lat mojej działalności literackiej zauważałem, widziałem, obserwowałem w księdze przychodów i rozchodów (według wydań), z „recenzji w prasie”, że gdy tylko napiszę coś ironicznego, złego, niszczącego, zabijającego – wszyscy ludzie z żądzą chwytają książkę, artykuł. – „I poszło, i poszło”… A jeśli napiszę książkę lub artykuł z czystego serca, z miłości, z pozytywną treścią – leży martwa, nikt nie zada sobie trudu, aby otworzyć książkę, rozciąć kartki broszury, artykułu.
– „Nie chce mi się – to nudne, mam dosyć”.
– „Dlaczego nudne? Czy Pan czytał?”
– „Wszystko jedno – mam dosyć. Od razu wiadomo”…
– „Musimy uciekać. Dziękujemy”.
– „Za co dziękować? Przecież upadło i zadusiło, albo upadnie i zadusi”.
– „Wszystko jedno… Wesoło. Wesoło trzeba żyć”. Ludzie lubią pożar. Lubią cyrk. Polowanie. Nawet gdy ktoś tonie – to właściwie lubią popatrzeć: zbiegają się.

Oto, w czym rzecz.

I literatura stała mi się czymś obcym.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

22. Oczywiście, niewykorzystanie takiej wrzącej energii, jak w wypadku Czernyszewskiego, do budowania państwa – było przestępstwem graniczącym ze zbrodnią. Do Czernyszewskiego zawsze przykładałem nie tę miarę, co trzeba: myśliciela, pisarza… nawet polityka. W tych dziedzinach nie stanowi on czegoś szczególnego, a niekiedy jest wręcz śmieszny i pretensjonalny. Nie w tym rzecz: lecz w tym, że od samego Piotra I nie obserwujemy jeszcze natury, w której każda godzina by oddychała, każda minuta żyła i każdemu krokowi towarzyszyłaby „troska o ojczyznę”. Wszystkie jego „zagraniczne książki” – to bzdura; reforma „Ekonomii politycznej” Milla – wypracowanie odważnego seminarzysty. Cały ten galimatias można by mu darować i należy darować oraz korzystać nie z głowy, a ze skrzydeł i nóg, które były zadziwiające, nie do porównania z innymi, a dokładniej: takie nogi miał jeszcze tylko niespożyty, niepotrafiący się zatrzymać Piotr. Dlaczego nasz słaby, pozbawiony życia i nie wiedzący gdzie znaleźć „energię” i pracowników” mechanizm państwowy nie wykorzystał tej „maszyny parowej”, a raczej „silnika elektrycznego” – jest niezrozumiałe. Kimże są przy nim ci wszyscy Aksakowowie, Samarinowie i Chomiakowowie, lub też znakomity Mordwinow, przy nim jako potencjalnym działaczu, który zakopał się gdzieś w śniegach Wulujska? Możemy jednak na niego napadać: w jaki sposób, czując w piersiach taki zapas energii, nie rzucił się w wir pracy, nie ucałował rączek wszystkim generałom i ogólnie kogo trzeba – aby tylko pozwolili pomóc narodowi, dopuścili do narodu, „dali departament”. Pokazawszy „potrójny ogonek” swoich idei socjaldemokratycznych, pobłogosławiwszy go osobiście na życie choćby z półsetką studentek, a nawet zaduszenie przez samą Cebrikową – ja bym go jednak postawił jako osobę i energię nie tylko na czele ministerstwa, ale także na czele systemu ministerstw, powierzył rolę Speranskiego i „stałość” Arakczejewa… Takie osoby rodzą się raz na kilka wieków, a tu rzucają je w śnieg i głuszę, jeśli nie w błoto… to… to… czort wie, co to takiego. Już czytając jego zdania (czytałem o Lessingu, początek), po prostu czujesz: on nigdy nie przestanie, nigdy nie uspokoi się, myśl jasna, pragnień bez liku. Po prostu „pioruny” w duszy. Teraz (korespondencja z żoną i kontakty z Dobrolubowem) wszystko się wyjaśniło: on był duchowym, spirytualistycznym „s”, a te orły nie składają skrzydeł, a lecą i lecą, do śmierci lub zwycięstwa. Nie znam jego doświadczeń życiowych, ale to nie jest ważne. Był działaczem państwowym (społeczno-państwowym) większym od Speranskiego i każdego z „orłów Katarzyny”, od brawurowego Pestela i bezsensownego Bakunina, od żądnego sławy Hercena. On był rzeczywiście solo. Fatalna sytuacja pełnej bezsiły rzuciła go do literatury, publicystyki, filozofowania, a nawet beletrystyki: jednak nie mając po temu żadnego powołania (cisza, kontemplacja), połamał wszystkie krzesła, porozbijał stoły, zabrudził pokoje i w ogóle dokonał „nihilizmu” – nic innego nie mógł dokonać… To – Dizraeli, któremu nie pozwolono pójść dalej, niż „powieściopisarzowi”, lub Bismarck, którego za pojedynek ze studentami skazali, aby całe życie „walczył na rapiery” i „zabronili gdziekolwiek i kiedykolwiek podejmować pracę”. Czort wie, co to jest: fatum, los, i to nie tyle jego, co Rosji.
A i on sam: nie potrafił „ścisnąć jak pięści” swego nihilizmu i „seminarszczyzny”. Dla narodu. Dla pozbawionych krów i koni chłopów.
Zdumiewające: przecież to jest prosta droga do Cuszimy. Jeszcze bardziej zdumiewające: gdyby zajął się praktyczną działalnością, to w Rosji nie byłoby teoretycznego nihilizmu. W tej jednej rzeczywiście godnej uwagi biografii zbliżyliśmy się do Drzewa Życia: ale je zrąbano. Zrąbano, „żeby zrobić z niego łapcie” dla Obłomowa…
(zajmując się numizmatyką)

* * *

23. Pieszechonka – ostatnia znacząca postać w socjaldemokracji. Jednak jej znaczenie tkwi wyłącznie w jej czystości. To „biedny rycerz”. O którym pisze Puszkin, kiedyś gwałtownej, a później tylko długotrwałej walki, gdy byli giganci, także intelektualni: ale gdzie u P. jakikolwiek intelekt? To „dyrektor”, a nie minister. Oczywiście, ten fakt nie pozbawia go wszystkich cech ludzkich. Zadziwiające: gdy go zobaczysz (na giełdzie), to ciągnie cię ku niemu, chociaż wiesz, że żadnej interesującej rozmowy nie będzie (a do Mjakotina, Pietriszczewa i Korolenki nic mnie nie ciągnie – żadnego zainteresowania). Ma on niezwykle dobrą naturę. Żadnego zmętnienia. Na miejscu C. postawiłbym go na czele inteligencji… „Pisz, pisarzu, nie ty powinieneś dowodzić pułkami. Ale ty nie ukradniesz i innym nie dasz ukraść”. Ze względu na „służbę i obowiązek” przymknąłbym oczy na całą jego socjaldemokrację. „Do diabła z nią”. „To dobry minister, ale głupi”. Ja bym (wypróbowawszy kanciarzy) wszystkim socjaldemokratom pozwoliłbym „działać”, traktując ich „przekonania” jako chwilowe szaleństwo, które trzeba tolerować, jak w rodzinie znosi się „szaleństwa” dzieci. „Do diabła z nimi”. Los. Karma imperium Rosji. Nie wiem, kim należałoby mianować Mjakotina. Naczelnikiem wszystkich kuźni w Rosji. W każdym bądź razie można skierować do kawalerii. Nie mam żadnych idei na temat Pietriszczewa, poza tym, że namawia biedne studentki do strajków, w czym zgadza się z Zubatowem. Najprawdopodobniej „głupek” – ale ze „szlachetnych”, rozum ma jednak wyjątkowo słaby. Sympatyczny, jednak Iwanczyn-Pisariew (raz go widziałem) to przy nim dama, też sympatyczna, rozumna i pełna energii. Dałbym im jakieś tereny „na osiedlenie”, może cały powiat na zjedzenie (?!) lub rozkwit. Któż to wie, gdyby się udało, to dlaczego nie skorzystać z okazji? Państwo powinno być sprawiedliwe i spokojnie rozglądać się na wszystkie strony. Zapomniałem o Hornfeldzie. Pozwoliłbym mu handlować trzciną (chodzi z trzcinową laską, pod krawatem i, jak się wydaje, na razie bez cylindra). Korolenko jest jakiś ponury i chyba niezbyt rozumny. Wydaje mi się, że jest nieco zwariowany. Zwariowany z powodu swojej dziwnej i poplątanej biografii, w której nie mógł zachować równowagi ducha. Miał ojca, wspaniałego „służbistę” z czasów Mikołaja, matka – Polka, rozdzierające serce sceny ucisku w kraju południowo-zachodnim, a potem spotkanie z socjaldemokratami. Gdyby miał głupiego ojca – wszystko byłoby jasne, ale przyplątał się (honorowy) „cień ojca” i syn okazał się być „Hamletem” w partii, która domaga się działania, jednomyślności i nie dopuszcza wątpliwości, zwłaszcza w rozumie. A Korolenko ma swoje (tajemne) wątpliwości. Raz rozmawiałem z nim przez chwilę w pałacu Tawryczewskim. Nie bacząc na oczarowanie utworami, on sam żadnego dobrego wrażenia nie wywarł (wymiguje się, nie jest bezpośredni).
(zajmując się numizmatyką)

* * *

24. Sekret jej cierpień – pomimo swego zdumiewającego blasku intelektualnego we wszystkim miała jedynie pół-talentu. Ani malarka, ani uczona, ani śpiewaczka, chociaż i śpiewaczka, i malarka, i (w największym stopniu i najłatwiej) uczona (lata nauki, przyswojenie sobie lingwistyki). A ona sama ciągle szarzała i szarzała…
(zajmując się numizmatyką, o Baszkircewoj)

* * *

25. Moje nazwisko jest wyjątkowo okropne. Zawsze podpisuję się z takim odczuciem „W. Rozanow” pod artykułami. Żeby chociaż „Rudniew”, „Bugajew”, cokolwiek. Lub po prostu rosyjskie „Iwanow”. Idę kiedyś ulicą. Podniosłem głowę i przeczytałem:
„Niemiecka piekarnia Rozanowa”.
Otóż to! Wszyscy piekarze to „Rozanowowie”, a tym samym wszyscy „Rozanowowie” są piekarzami. Co tacy durnie (z tak głupim nazwiskiem) mają robić? Gorsze nazwisko od mojego – to tylko „Kabłukow”, to już po prostu hańba. Albo „Steczkin” (krytyk „Rosyjskiego Wiestnika”, ale podpisuje się „Starodumow”); to już zupełna sromota. To straszne, żeby samemu nosić nieprzyjemne nazwisko. Myślę, że „Briusow” ciągle cieszy się ze swojego nazwiska. Dlatego

UTWORY W. ROZANOWA

wcale mnie nie pociągają. Wręcz śmieszne.

WIERSZE W. ROZANOWA

nawet nie można sobie wyobrazić. Kto będzie „czytać” takie wiersze?
– Co ty robisz, Rozanow?
– Piszę wiersze.
– Dureń. Lepiej piekłbyś bułki.
Całkowita racja.
Takie nienaturalne i wstrętne nazwisko dano mi jako dopełnienie mojej mizernej postury. Ileż to razy jako gimnazjalista zatrzymywałem się (kiedy uczniowie wyszli już z gimnazjum) przed ogromnym lustrem w korytarzu – i „ileż łez wylałem w tajemnicy”. Twarz czerwona. Skóra jakaś nieprzyjemna, łuszcząca się (nie sucha). Włosy po prostu koloru ognistego (u gimnazjalisty!) i sterczą, ale nie w formie szlachetnego „jeża” (charakter męski), a wznoszą się jakąś falą, okropnie – u nikogo nie widziałem czegoś podobnego. Natarłem je pomadą – dalej sterczą. Potem, po przyjściu do domu znowu lustro (maleńkie, z rączką): „Któż pokocha taką szkaradę?” Po prostu przerażenie: ale za to lubili mnie koledzy i zawsze byłem „przywódcą” (przeciwko władzy, nauczycielom, a zwłaszcza przeciwko dyrektorowi). W lustrze, poszukując urody swojej twarzy i „wybałuszając oczy”, nie postrzegałem „wyglądu”, „uśmiechu”, żadnego życia twarzy, ale myślę, że właśnie ta strona żyła i pobudzała to, co jest we mnie godnego uwagi i co wielu lubiło (jak i ja zawsze lubiłem).
Ale myślałem sobie:
– Nie, to koniec. Żadna kobieta nigdy mnie nie pokocha, żadna. Cóż pozostaje? Zamknąć się w sobie, żyć z sobą, dla siebie (nie egoistycznie, a duchowo), dla przyszłości. Oczywiście, ubocznie mój wygląd zewnętrzny stał się przyczyną pogłębienia własnego życia.

Teraz nawet mi się to podoba, że „Rozanow” jest tak wstrętny. Muszę dodać, że od dzieciństwa lubiłem znoszoną i zniszczoną odzież. „Nowa” zawsze mnie uciskała, była nawet nieznośna. Jednym słowem, jak o winie:
Im starsze, tym lepsze
– właśnie tak myślałem o butach, czapkach i o tym, co „zamiast surduta”. A teraz wszystko to zaczęło mi się podobać.
– Po prostu nie mam formy (causa formalis według Arystotelesa). Jakiś „kłębek” lub „gąbka”. A to dlatego, że cały jestem duchem, podmiotem. To, co subiektywne, jest we mnie rzeczywiście nieskończenie rozwinięte, u nikogo nie spotkałem czegoś podobnego, nawet czegoś takiego nie zakładam u innych. Ja jestem „najmniej urodzonym człowiekiem”, jakbym „jeszcze leżał” (jak kłębek) w łonie matki (nieskończenie ją kocham, to znaczy zmarłą mamę) i „słuchał rajskich śpiewów” (ciągle słyszę muzykę – to moja cecha). Wspaniale, wspaniale! Po co potrzebna mi „interesująca fizjonomia” lub jakiś „nowy płaszcz”, kiedy ja sam (w sobie, w kłębku) jestem nieskończenie interesujący, a w duszy bardzo stary, doświadczony, jakbym miał 1 000 lat, a zarazem jestem młody, jak dziecko… Dobrze! Zupełnie dobrze…
(zajmując się numizmatyką)

* * *

GOŁĘBIA MIŁOŚĆ

26. …Za każdym razem, kiedy podchodziłem do tego wysokiego kamiennego domu i wchodziłem na ganek, słyszałem muzykę. Znacznie później dowiedziałem się, że to „gamy”. Wydawały mi się czarownymi. Powoli, zamyślony szedłem w stronę wspaniałego podjazdu, ogromnej sieni, zdejmowałem gimnazjalne palto i przechodziłem do pokoju kolegi.
Kolega nie wiedział, że kochałem się w jego siostrze. Widziałem ją raz – podczas herbatki i jeszcze jeden raz – na podjeździe domu, w którym mieścił się klub szlachecki (koncert symfoniczny). Podczas herbatki ona rozmawiała z matką po francusku, a ja czerwieniłem się i żartowałem z kolegą.
Potem herbatę przynoszono nam do jego pokoju. Zza ściany słyszałem niekiedy jej srebrzysty głos – mówiła o herbacie, o czymś jeszcze…
A na podjeździe było tak: szedłem na koncert lub może jakoś tak wyszło… Wszystko jedno. Stałem koło podjazdu, do którego bez przerwy podjeżdżały karety i sanki, jedne za drugimi. Z jednych sanek wychodzi ona z matką – nieprzyjemną, ważną staruchą.
Poza bladą i szczupłą twarzą, niezwykłą figurą, wspaniałym zarysem uszu, prostym i małym noskiem, takim delikatnym, moje serce „zauważyło” jeszcze to, że zawsze chodziła z opuszczoną głową – co wraz z kształtem piersi i pleców tworzyło dla mnie niezwykle czarującą linię. „Gazela pijąca wodę”… Wydaje się, że główne oczarowanie tkwiło w jej ruchach, jakichś tanecznych, lekkich… I to, co najważniejsze – w duszy.
Chociaż: jakie mogłem mieć o niej pojęcie?
Wyobrażałem sobie tę duszę – wszystkie ruchy jej ciała potwierdzały moją myśl – hardą. Nie chodzi o pychę, ona była pogrążona w swoim wewnętrznym zachwycie i nie zauważała ludzi… Ona jedynie przechodziła obok ludzi, rzeczy, brała to, co potrzebne, ale nie miała z nimi żadnego związku. Gdy była sama, to grała na pianinie, tak powinno być… Wiedziałem, że brała lekcje matematyki u miejscowego nauczyciela gimnazjum – wyższej matematyki, gdyż już kończyła instytut. „Są tacy szczęśliwcy” (nauczyciel).
Pewnego razu mój kolega coś zbroił: zdaje się, że podrobił oceny na świadectwie, a potem opisując mi całe to zdarzenie, mimochodem dodał:
– Siostra powiedziała mamie: „Wydaje mi się, że to wszystko z tego powodu, iż Wołodzia przyjaźni się z tym Rozanowem… Ta przyjaźń źle na niego wpływa. Wołodzia nie zawsze był taki…”.
Wołodzia był głupim i dobrym chłopcem – zupełnie nieodpowiedzialnym. Pisałem za niego wypracowania, a potem żartowaliśmy… Jednak nie wywierałem na niego żadnego „złego wpływu”, gdyż ze względu na jego naiwność nie można było na niego wywierać żadnego „wpływu”.
Słuchałem w milczeniu…
Chciałem wtedy umrzeć.
Nie tylko „wtedy”: zawsze miałem wrażenie, że „konie stratowały mnie na ulicy”. A oto ona przejeżdża obok. Konie zatrzymały się. Zobaczywszy, że to „ja”, ona powiedziała do matki:
– Biedny chłopiec… Być może, on nie był taki zły, jak się wydawało. Widać, że jest mu przykro. Żal mi go.

* * *

27. Można pokochać terror i można znienawidzić do głębi duszy – a przy tym z odcieniem „w tygodniu jest siedem piątków”, bez żadnej szczerości. Są rzeczy dialektyczne w sobie, jaśniejące (same) jednym światłem, ale z boku wydają się one inne, a z drugiej strony – jeszcze inne. My, ludzie jesteśmy strasznie nieszczęśliwi w swoich opiniach wobec takiej dialektyki, gdyż jesteśmy bezsilni. „Bóg zebrał końce rzeczy i związał w węzeł nie do rozwiązania”. Nie można go rozwiązać, a jeśli przeciąć, to wszystko umrze. Trzeba więc mówić: „błękitne”, „białe”, „czerwone”. Gdyż jest w nim – wszystko. Nikt nie osądzi „Listów Morozowa ze Szlisselburga” (w „Wiestniku Europy”), ale jego „Burza w burzy” jest okropna i pretensjonalna. Dobra jest Hesia Helfman, ale krwawa Frumkina jest dla mnie nie do przyjęcia, jak i kłujący siebie ze złości widelcem Bierdjagin. Wszystko to – suchoty, suchoty w nerwach, Ippolitowie (z „Idioty” Dostojewskiego). Nie ma harmonii duszy, nie ma wielkości. Nie ma „szlachetności” – użyję określenia starca z „Młokosa”, nie ma „świątecznych szat” – użyję określenia historyka Sergiusza Sołowjowa.

* * *

28. Jakże to dziwne stwierdzenie, że cała „wspaniała” literatura rosyjska jest w istocie strasznie niewystarczająca i nie jest głęboka. Ona wspaniale „przedstawia”, ale to, co przedstawia – wcale nie jest wspaniałe i chyba nie jest warte dłuta mistrza.
XVIII w. – to tylko „pomoc rządowi”: satyry, ody – to wszystko; Fonwizin, Sumarokow, Łomonosow – wszystko.
XIX wiek w złotej frazie przedstawił życie szlachty:

Tatiany miła rodzina,
Tatiany miły ideał.

Tak, dobrze… Ale cóż w tym uniwersalnego?
Po co to potrzebne Rzymianinowi, Niemcowi, Anglikowi? W istocie nikomu nie jest potrzebne, poza Rosjanami.
A co potem, zwłaszcza teraz? Całe to szarpanie się Bielinskiego i Hercena? Ogariow i inni? Bakunin? Gleb Uspienski i my? Michajłowski? Wyłączając Tołstoja (który pod tym względem jest szczególnie wielki), wszystko to wywodzi się ze studenckiej „palarni” (pokoju, w którym wolno palić papierosy) i z łoża prostytutki. Wszystko jest jakąś anegdotą, zdarzeniem – czort wie po co i komu. Rozważania dziewicy i studenta o Bogu i rewolucji społecznej – oto dusza wszystkiego. Wszystkie te „socjal-dziewice” są miłe, pociągające, poetyczne. Ale dlaczego właśnie to jest ważne?! Nie ma w tym nic ważnego. „Obyczaje ulicy Rastieriajewej” (Gleb Uspienski; nie czytałem zresztą, tylko tytuł) nikomu nie są potrzebne, poza popijającymi herbatę czytelnikami Uspienskiego i policjanta, który owe „zwyczaje” śledzi „nigdy niezasypiającym okiem”. Czymże są opinie studenta i prostytutki o Bogu? Przedmiot westchnień rektora, że student nie uczy się i uśmieszek właścicielki domu, w którym dziewica „nie pracuje”. Wszystko to po prostu jest niepotrzebne i nieinteresujące, chyba jako temacik do opowiadania. Mistrzostwo opowiadania jest i pozostanie – jest literatura. Tak, ale nie do czytania. Zdziwienie Szczedrina, że „czytelnik jedynie czyta literaturę, którą pisze pisarz” – jest bezpodstawne w odniesieniu właśnie do literatury rosyjskiej, z którą cóż innego można robić, jak tylko „czytać”, gdyż ona w istocie tylko w tym celu została napisana…
W istocie wszystkie „słodkie wymysły”:

Nie dla bied jakichś
Dano nam cudowne pomysły…

Jak powiedział Karamzin. Wszyscy nasi „realiści”, i Michajłowski są marzycielami na papierze – w najlepszym wypadku ludzie godni czci („czcigodny pisarz”).

Sześć lat temu „przyjaciel” powiedział mi po powrocie z cerkwi „Wszystkich Strapionych Radość”, że przyszła kobieta, niezbyt stara i niezbyt młoda. Nędznie ubrana. Trzyma za ręce sześcioro dzieci, wszystkie malutkie. Gorąco się modliła i płakała. Chyba nie straciła męża – nie te łzy, nie ten ton. Raczej mąż pije, albo stracił pracę. Nigdy nie widziała takiego bólu i takiej modlitwy.
Otóż takie wydarzenie w żaden sposób „nie wlezie” w Gleba Uspienskiego, on ma zupełnie „inny ton”.
Rodzina, życie, nie socjal-kobiety, a socjal-pracownicy – nie weszli do literatury rosyjskiej. Literatura ta nie opisuje pracy, a jedynie „młodych ludzi”, którzy dyskutują o pracy. Właśnie – kobiety i studenci, a przecież to nie oni pracują, a ich ojcowie. Ale ojcami się pogardza, dla studentów są oni kimś w rodzaju kuropatwy dla myśliwego.

Niezwykły wyjątek stanowi pod tym względem Lew Tołstoj, który z szacunkiem odnosi się do rodziny, do pracy, do człowieka, do ojców… Po raz pierwszy w literaturze rosyjskiej, bez naśladownictwa i kontynuacji. Właśnie dlatego nie skończył „Dekabrystów”, z powodu pustki tematu. Wszyscy dekabryści byli socjal-kobietami, poprzednikami prostytutek i studentów, którzy dyskutują o niebie i ziemi. Chociaż noszą akselbanty i są hrabiami. To nie jest Rosja Pracy i dlatego Tołstoj zarzucił ten temat. W tym jego szlachetność i powaga. To, że nie skończył „Dekabrystów” – jest szlachetne, oryginalne i wspaniałe, jak i to, że skończył „Wojnę i pokój” oraz „Kareninę”.

Oczywiście, nie Pestel-Czacki, a Kutuzow-Famusow trzyma na swoich plecach Rosję, „jaką ona jest”. Pestel nic nie trzyma, poza epoletami i pychą. Rozumiem, że Famusow niewiele jest wart, jak i Kutuzow – to nie złoty bożek. Przecież historia Rosji jeszcze się nie zaczęła. Żyliśmy dzień po dniu, godzina po godzinie.

* * *

29. – No, wszystkich osądziłeś… A sam, od kogo jesteś lepszy?
– Od nikogo, ale ja mówię, że nie mamy co płakać z powodu okoliczności, a z powodu naszego życia.
A, to zupełnie inny temat, inne ukierunkowanie, inna literatura.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

30. W Rosji cała własność wyrosła z „wyproszenia” lub „podarków”, albo też kogoś „okradziono”. Własnej pracy bardzo mało. Dlatego własność nie jest mocna i nie jest szanowana.
(Ługa-Petersburg, w wagonie)

* * *

31. Wiecznie myśli i ciągle ta sama myśl: jakby tu uniknąć pracy.
(typowo rosyjskie)

* * *

32. Cała literatura jest pustosłowiem… Prawie cała…
Wyjątków jest bardzo mało.

* * *

33. W końcu wszedłem do tego przeklętego i obcego domu, o którym sam, podczas pierwszej wizyty, pomyślałem: „Nigdy nie widziałem czegoś podobnego: tu jedynie można się powiesić”. W ten sposób potykamy się nie o skały, a o prosty, gładki i zniszczony brukowiec.
(N. M. M.)

* * *

34. Cynizm z powodu cierpienia… Czy kiedykolwiek o tym pomyśleliście?
(1911)

* * *

35. Czy chciałbym chwały pośmiertnej (na którą, jak czuję, zasłużyłem)?
W mojej duszy od wielu już lat odczuwam nieustanny ból, który zagłusza żądzę chwały. Jej wieczna chwała (jeśli dusza jest nieśmiertelna) – jak to odczuwam – powiększyłaby się, gdyby była chwała pośmiertna.
Dlatego jej nie chcę.

*

Chciałbym, żeby mnie zrozumiano, a nie chwalono, i to pod warunkiem, żeby pamiętano o mnie razem z moimi bliskimi…
Bez pamięci o nich, o ich dobroci, honorze – nie chcę, żeby pamiętano o mnie.

*

Skąd takie uczucia? Z poczucia winy, a także z głębi świadomości, że nie byłem dobrym człowiekiem. Bóg dał mi talenty, ale to coś innego. Bardziej straszne pytanie: Czy byłem dobrym człowiekiem – odpowiedź jest negatywna.
(Ługa-Petersburg, w wagonie)

* * *

36. Dwaj aniołowie siedzą na moich ramionach: anioł śmiechu i anioł łez. Ich wieczne sprzeczanie się jest moim życiem.
(na moście Troickim)

* * *

37. Rozłożyłem tę płachtę… Redaktor wszelkimi sposobami nałapał informacji… z Etiopii, Hiszpanii, czort wie skąd jeszcze. Co jeszcze?
– To dla Waszego zadowolenia (czytelnicy).
– Dziękuję. Moja dusza jest ważniejsza.
(zajmując się numizmatyką)


* * *

38. Powiadają, że pewien dżentelmen, który wygłosił wiele wykładów na temat oświaty i skrytykował szkołę, w której sam się uczył, nie poznawał swojego syna – „Co to za chłopiec?” – A kiedy mu mówiono, że to jego syn, patetycznie rzucał się, żeby go uściskać, ale potem po dwóch minutach znowu zapominał.
„W żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć”…
Lub:
„Cóż robić? Nie mogę tego faktu utrzymać w pamięci”.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

39. „Brandelas” (na procesie Buturlina) – to dobrze. Przede wszystkim, co za dźwięk… jest coś w dźwięku. Coraz bardziej przekonuję się, że wszyscy literaci są „Brandelasami”. W tym dźwięku dobre jest, że nic on nie wyraża, nic nie oznacza. Właśnie z powodu tej swojej cechy szczególnie nadaje się do literatów.
„Po epoce Merowingów nastała epoka Brandelasów” – powie w przyszłości jakiś Iłowajski. Myślę, że to będzie dobre określenie.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

40. Literatura, jak orzeł, wzleciała na niebiosa. I spadła martwa. Teraz jest zupełnie jasne, że nie jest ona „poszukiwanym niewidzialnym miastem”.
(na odwrocie ulotki)

* * *

41. „Wcale nie jest lżej z godziny na godzinę”… Rebeka NN, która teraz zaczęła u nas bywać, wieczorem, kiedy zacząłem z nią rozmawiać o szczegółach (mnie nieznanych lub niejasnych) mykwy, z początku mi odpowiadała, a potem – gdy nastało milczenie – zauważyła:
– Tę nazwę po raz pierwszy wymawiam głośno.
– Mykwy?
Zawstydziła się:
– To nieprzyzwoite słowo, w towarzystwie Żydów jest niedopuszczalne wymawianie tego słowa głośno.
Zdziwiłem się:
– Ale przecież mykwa jest – święta?
– Tak, jest święta… Tak nas nauczano… Ale jej nazwa jest nieprzyzwoita i nigdy nie jest głośno wymawiana przy innych ludziach.
Przecież to jest „odkrycie twierdzenia Pitagorasa”: znaczy, że u Żydów istnieje to samo pojęcie, iż „nieprzyzwoite” i „święte” może być tym samym!! Może być wspólne!! Nic podobnego, oczywiście, nie jest możliwe u chrześcijan. Stąd wynikają następstwa historyczne:
1) u chrześcijan wszystko jest „nieprzyzwoite” – w miarę tego, jak „nieprzyzwoitość” wzrasta – staje się „grzechem”, „brudem”, „ohydą”, a tym samym bez komentarzy, wskazówek i dowodów, bez teorii, sfera życia płciowego i organów płciowych – ten element, ukrywany przed światem – upadł do otchłani, jest „owocem szatana”, „diabelskością”, mając w swej osnowie – „straszną, nieznośną ohydę”, „woń świata”.
2) u Żydów myśl skierowana jest na to, że „nieprzyzwoite” (dla mowy, oczu i myśli) wcale nie jest oceną wewnętrznych jakości rzeczy, nic nie mówi o ich treści, gdyż jest ciągle „pod ręką”, wszystkim jest znane, rytualne, codzienne, będąc „szczytem nieprzyzwoitości” w nazwie, której nigdy się głośno nie wymawia – i równocześnie jest „święte”.
Tego faktu się nie wyjaśnia, nie wskazuje się na niego, on po prostu jest i o tym wszyscy wiedzą.
Przez to nic nie powiedziano Żydom, ale dano nić, której trzymając się i idąc według niej każdy sam może dojść do wniosku, że „to” (organy i funkcje), chociaż nikomu się ich nie pokazuje i o tym się nie mówi – są nieprzyzwoite, ale tym nie mniej – święte.
Stąd prosty wniosek o „tajemnej świętości”, która jest w świecie i którą „należy ukrywać”, nigdy nie należy nazywać, o misteriach, misterium. Zrozumiałe jest pochodzenie samej nazwy i wyjaśnia się samo „ciało” misterium. Przecież wszystkie nasze „sakramenty” są objawieniem dokonywanym w świetle dnia, wobec ludu. Jasne, że starożytne „misteria”, które chciano niekiedy wiązać z naszymi, chcieli tego teolodzy (pewna praca o misteria arcana, pamiętam, pana Silczenowa w czasopiśmie „Wiara i Rozum” – w istocie nic wspólnego z nimi, poza nazwą, nie mają.

*

Kontynuuję myśli o mykwie, o tym zawstydzeniu się Żydówki, która aż poczerwieniała (bardzo inteligentna studentka, 26 lat) – z wyznaniem: To nieprzyzwoite słowo… jest niedopuszczalne wymawianie tego słowa głośno; mykwa jest – święta… ale jej nazwa jest nieprzyzwoita”.
Trzeba znać „odcienie” mykwy:
Mykwa nie jest głęboka, 1 ½ arszyna. Głębsza jest „trafna”, „nie godzi się”. Dlaczego? „Nie godzi się” dla czegoś tajemnego, co się tam dokonuje, o czym nic nie powiedziano i nie napisano nigdzie ani słowa. Jedynie rabini popatrzyli, zmierzyli i jeśli nie jest głębsza niż 1 ½ arszyna – powiedzieli: „Koszerna”, „dobra”. Dlaczego? – tego ludowi nie wyjaśniono.
Zanurzenie się w mykwie obserwują tylko członkowie synagogi – staruchy i krzyczą do tych, którzy zanurzają się po raz pierwszy, że należy tak się zanurzyć, żeby na powierzchni wody nie było widać końców włosów. W tym celu przy głębokości 1 ½ arszyna należy głęboko przysiąść, aż do bólu, do napięcia mięśni, i wszyscy posłusznie wykonują ten „obrzęd”, nie rozumiejąc po co. A rabini mówią: „Koszerne!” Bardzo się skurczyła – „koszerne”, nie za bardzo – „trefne”. W tym celu nie może być głębiej, niż 1 ½ arszyna.
Woda nie jest przynoszona z zewnątrz, nie jest wlewana do basenu, a wypływa z gruntu, jest to woda gruntowa. Woda gruntowa – to woda studzienna. A więc „zejść do mykwy” znaczy „zejść na dno studni”, po bardzo długiej i wąskiej drabinie, na której obok siebie mogą się zmieścić dwie-trzy osoby, nie więcej. Stopnie, jak zaobserwowałem we Fridbergu, są „cyklopowe”, po ¾ arszyna i przy schodzeniu trzeba „szeroko rozstawiać nogi”… Nie idą, a „maszerują”, „lezą”, z wysiłkiem… Sama drabina jest bardzo długa i wychodzi się z mykwy około 10 minut. Odświeżona i radosna (zawsze jest takie uczucie po zanurzeniu się w wodzie), wychodząc z mykwy kobieta musi podnosić do góry głowę i przed jej oczyma w ciągu dziesięciu minut trwa widowisko: „szeroko rozstawiane nogi”, zaokrąglone brzuchy i gładko wystrzyżone (rytuał) – do „golizny” – wstydliwe części ciała. „Wszystko w człowieku jest obrazem i podobieństwem Bożym” – myśli się w tej ekstatycznej chwili. „Koszerne! Koszerne!” – mówią rabini.
Aby wszystko odbywało się powoli, długo – według Prawa „w mykwie nie mogą się zanurzyć równocześnie dwie osoby”.
Szczęśliwi i tracący oddech, oni schodzą i wychodzą, wchodzą i wychodzą.

Wszyscy poszli. Pusta woda, basen. Stary Żyd, jak Mojżesz, jak Abraham, jako ostatni podchodzi do basenu z wodą, przyczepia do jego brzegów woskowe świece i wszystkie zapala!! To „biedny rycerz” judaizmu przed swoim „bogactwem”… Tak, dla wszystkich jest to wstydliwe, „nie można głośno wymawiać tej nazwy”, ale przecież to „ja zbudowałem mykwę i wiem po co i dlaczego, mykwą będzie żył cały Izrael, wiecznie, jeśli tego nie porzuci, więc zapalam święty ogień tutaj, gdyż nigdzie jak tu powietrze nie jest tak nasycone zapachem ciał Izraela i wszyscy oni/one oddychali tym powietrzem, zaczerpnęli go i teraz powietrze to jest w żyłach każdego/ej, rodzi obrazy i pragnienia, które, jedyne i jednoczące, niepokoją cały Izrael”.

*

„Zapalone świece woskowe” – to przełożenie na nasz język, na nasz obrzęd tego, co prawo i wiara mówią Izraelowi: „Mykwa jest święta”. W Talmudzie jest sformułowanie: „Bóg jest mykwą, gdyż On oczyszcza (nie pamiętam, czy powiedziano ‘dusze’) Izraela”.

*

Zostawmy jednak starca i przenieśmy się w nasze czasy, w nasz byt, aby wyjaśnić starożytny zwyczaj żydowski, odczuć jego duszę. Wyobraźmy sobie bal. Pełno ruchu, rozmowy, „nowości” i „polityka”. Rozkosz, wspaniałe toalety dam… Amfilada komnat z białymi kolumnami i ścianami. Oto ktoś z gości, z tańczących kawalerów, zmęczonych zabawą, odchodzi do bocznej sali, gdzie widzi na stole miskę z zimną wodą, zapomnianą przez kogoś i niepotrzebną, wyjmuje więc nieco pobudzony organ i wkłada do czystej wody… „aż ostygnie”.
Czyni to samo, co Żydzi w mykwie i muzułmanie w swoich obmyciach („namaz”).
Młody człowiek wyszedł. Nagle do sali weszła rozpalona kobieta. Jest rozpalona, bo ściskano jej ręce, a ona wyznaczyła spotkanie – zaraz po balu, tejże nocy. Zobaczyła tę samą miskę, bierze ją, stawia na podłodze – ostrożnie rozgląda się na boki, zamyka drzwi i powtarza to samo, co wcześniej uczynił mężczyzna.
Właśnie to robią Żydówki w mykwie.

Wielu zrobiło to samo, w przekonaniu, że nikt ich nie widział.
Gdyby ktokolwiek zobaczył, umarliby ze wstydu. Oto okrzyk Rebeki NN: „Nazwa jest nieprzystojna”.
Gdy byliśmy sami – to ochłoda i czystość. Wszystko racjonalne.
Powróćmy się jednak do judaizmu.

Wyobraźmy sobie, że przez okienko na stryszku, z ciemnego kąta oglądał to wszystko Żyd. Nie zwrócilibyśmy na niego uwagi. Nie po to jednak został on obrzezany, obrzezanie ustawia go w innej sytuacji. W przeciwieństwie do naszej niechęci, zapłonęły mu oczy. Wyszedł. Bal nie jest mu potrzebny i on nie pójdzie na bal. Jego miejsce jest tutaj. Zabiera ze sobą miskę i ostrożnie niesie, żeby nie rozlać wody. Zamyka drzwi – aby nikt nie widział – stawia miskę na stół i nagle zapala mnóstwo lamp (początek lamp – w Egipcie) wokoło, przykrywa głowę, aby przed jego oczyma nie znalazło się nic, na co on nie śmie patrzeć i zaczyna mruczeć jakieś słowa w niezrozumiałym języku.
On odmawia modlitwy i zaklęcia.
To jest judaizm.

Te modlitwy są dobre. Żyd modlił się: „Niech oni tańczą. Te głupoty przeminą. Ja się modlę o to, co im będzie potrzebne w starości – o zdrowie, o przedłużenie ich życia, o to, żeby samo życie było świeże i mocne, żeby ich nic nie bolało i żeby ich nigdy nie bolało to, co oni tu zanurzyli i umyli. Ach, oni teraz nie wiedzą, bo są zakochani i rozmawiają o pracy i rangach. Przeszedłem przez wszystkie rangi, niczego nie potrzebuję. Wiem, że radość życia zależy od tego, żeby w tym miejscu nic nie osłabło i nie chorowało w człowieku, wszystko było jasne i godne czci, jak dobry rachunek i pełne nadziei, jak nowonarodzone dziecko. Jestem dla nich obcym, ale modlę się do mego tajemniczego Boga, żeby cały świat, wszystkich, On zachował i pobłogosławił te organy na wieczną płodność świata i na rozkwit całej ziemi, którą On, Dobry, stworzył”.
Amen.

* * *

42. …wszyscy biegną, wszyscy biegną… co za dziwny tłum. Dokąd? Po co?
– Pytasz, po co światowe volo?
– To nie volo, a raczej nogi ślizgają się, brzuchy się trzęsą. Nikt do niczego nie jest przywiązany. To – skating-ring, a nie życie.
(nocą w łóżku)

* * *

43. Śmiech nie może niczego zabić. Śmiech może jedynie coś dodać.
A cierpienie zwycięży wszelki śmiech.
(o nihilizmie)

* * *

44. Technika, połączywszy się z duszą, dała jej wszechmoc. Ale zarazem ją stłamsiła. Pojawiła się „dusza techniczna” – contradictio in adiecto. I natchnienie umarło.
(druk i w ogóle „wszystko to, co nowe”)

* * *

45. W moich czasach, za mojego życia, pojawiły się pewne nowe słowa: w 1880 r. ja sam siebie nazywałem „psychopatą”, śmiejąc się i ciesząc z nowego słowa. Zdaje się, że od nikogo nie usłyszałem tego słowa. Potem (czasy Schopenhauera) wielu zaczęło tak nazywać siebie lub innych, później to słowo pojawiło się w gazetach. Teraz jest wręcz wyzwiskiem, ale pierwotnie oznaczało „chorobę ducha” w rodzaju Byrona – oznaczało poetów i filozofów. Werter był „psychopatą”. – Potem, później, pojawiło się słowo „dekadent” i też byłem jednym z pierwszych. Szperk z dumą mówił o sobie: „Ja, ojczulku, jestem dekadentem”. To było jeszcze wcześniej, niż usłyszeliśmy to o Briusowie, a Biełyj jeszcze się nie urodził. – Teraz pojawiło się słowo „delikatny”, trzeba poszukać w książce „O rozumieniu”, gdyż w ideach „delikatności” i „nastroju”, z ostrą ich świadomością, z przyznaniem ich ważności, pisałem tę książkę.
Wszystkie te słowa, nowe w społeczeństwie i w literaturze, wyrażały – stopniowo – ogromne pogłębienie człowieka. Wszyscy nieco stali się „Maeterlinckami”, a w tym – istota. Zostali jednak „Maeterlinckami” wcześniej, niż usłyszeli o Maeterlincku.

* * *

46. Zdumiewające, ale do trumny Tołstoja zbiegli się wszyscy Dobczyńscy z całej Rosji, a poza Dobczyńskimi nikogo tam nie było, zbili się w gromadę i nikogo nie przepuścili. „Pogrzeb Tołstoja” stał się więc „wystawą Dobczyńskich”.
Istota Dobczyńskiego – „żeby dowiedzieli się o mnie w Petersburgu”. Właśnie to jedno pragnienie zmusiło wszystkich do przybycia. Powstał jakichś „Związek Związków” i „Centralny Komitet 20-u Towarzystw Literackich”… O Tołstoju nikt nie pamiętał: każdy „związek” biegł, aby wskoczyć na mównicę i coś bełkotać, wszystko jedno, co – „Pokazać palcem na swoją pierś i powiedzieć: Oto ja, Dobczyński, żyję, jestem współczesny wam i Tołstojowi. Podzielam jego myśli, zachwycam się jego geniuszem, ale proszę zapamiętać, że to ja – Dobczyński, proszę nie mylić mego nazwiska z jakimkolwiek innym”.
Nigdy nie było takiej hańby, nigdy literatura nie była tak nędzna. Nigdy nie była aż tak pozbawiona współczucia: można było współczuć Tołstojowi (ostatni dramat), można było o nim pomyśleć. Nic takiego nie miało miejsca. Nagle rozległy się okrzyki: „I ja wejdę na estradę!” Zaszumiało na ulicach. Jadą, spieszą się: „Czy pan będzie przemawiał?” – „I ja będę przemawiał” – „Teraz wszyscy będziemy przemawiać”… „Być może, kiedy indziej nas by nie posłuchali, ale teraz na pewno wysłuchają i zapamiętają, że bródka w klin, twarz biaława i zamyślone niebieskie oczy”… „Ja jestem Dobczyński, Siemion Piotrowicz”.
Trwało to, zdaje się, dwa tygodnie. Przez te dwa tygodnie nikt nie poczuł się zawstydzony. Słowa „wystarczy” i „ciszej” rozległy się nie wcześniej, niż dwa tygodnie po jego śmierci. „Teraz zabłysnę rozumem”… Kolektywnie wszyscy błysnęli trywialnością – i to taką, jakiej nie było od Fonwizina.
Czy trzeba mówić, że wszyscy „mówcy” nie mieli nic wspólnego z Tołstojem? Byli mu całkowicie obcy, nawet wrodzy, właściwie uważali Tołstoja za swego wroga.
Całe życie on walczył właśnie z takimi ludźmi, o ich oświecenie, aby ich wszystkich rozbudzić, wskrzesić, przemienić…
I nagle coś takiego: Finis coronat opus!
Straszne.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

47. Gdyby Dobczyński żył w bardziej „obywatelskiej epoce” – to mógłby być wyłącznie dziennikarzem, a raczej stać na czele czasopisma „literacko-politycznego”. Felietony do tego czasopisma pisałby Nozdriew… To w spokojnych czasach, w burzliwych Dobczyński biegałby z proklamacjami, a Nozdriew udawałby Rodiczewa. Kto wie, czy we dwójkę nie zrobiliby rewolucji. „Nie święci garnki lepią”…
(zajmując się numizmatyką)

* * *

48. Szatan skusił papieża władzą, a literaturę skusił chwałą…
Już Herostrates wskazał najwłaściwszą drogę „zachowania swego imienia dla potomności”… A literatura, która żyje wyłącznie trwogą o „zachowanie imienia w potomności” (Dobczyński) – typowa dla naszych dni, póki co „jeszcze kwiatuszki” – ma tylko Herostratesów.
Nikt tak łatwo nie odważy się spalić Rzymu, jak Dobczyński. Katylina zamyśli się. Maniłow będzie współczuł, Sobakiewicz nie odważy się, a Dobczyński pobiegnie co sił w nogach: „Boże! Przecież Rzym na mnie czeka, po to się urodziłem, żeby spalić Rzym! Popatrz, publiko, i zapamiętaj moje imię”.
Oto istota literatury… jej dusza… „duszeńka”.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

49. Czytałem o strasznym i pełnym cierpień życiu Gleba Uspienskiego („Russkaja Mysl”, 1911), którego „wykańczał” jakiś dług w wysokości 1 700 rubli, a potem „lichwiarka deptała mi po piętach, nie dawała spokoju ani w Moskwie, ani w Petersburgu”.
On był przyjacielem Niekrasowa i Michajłowskiego, którzy go szanowali i kochali (pisał mi o tym sam Michajłowski w liście).
Dlaczego więc nie pomogli? Cóż to za mroczna tajemnica? Prawie taka sama jak milionera Hercena w stosunku do Bielinskiego. Nie jestem obrońcą burżujów, nie interesuje mnie ich los, ale zdrowy rozsądek krzyczy we mnie: „Dlaczego ci fabrykanci mają oddać robotnikom maszyny i fabryki – kiedy nigdy nic nikomu nie dali: Hercen – Bielinskiemu, Michajłowskij i Niekrasow – Glebowi Uspienskiemu”.
To jakiś „sąd ostateczny” nad wszystkimi doktrynami proletariackimi i nad całą ideologią proletariatu.

* * *

50. Głodni jak byli głodnymi, tak dalej są głodni, dlatego rewolucja jest słuszna. Nie ma racji jako ideologia, a jako nacisk, jako wola, jako rozpacz. „Nie jestem świętym, być może, jestem gorszy od ciebie, ale jestem wilkiem, głodnym i nieszczęśliwym, głód uczynił mnie odważnym, a ty od tysiąca lat jesteś wołem, i jeśli kiedyś miałeś rogi i kopyta, żeby mnie zabić, to teraz jesteś stary i słaby, więc ciebie zjem”.
Rewolucja i „dawny ustrój” – to po prostu „niedołęstwo” i „siła”, ale to nie jest idea, w żadnym wypadku to nie jest idea!
Wszystkie teorie socjaldemokratyczne sprowadzają się do tezy: „Chce mi się jeść!” Cóż, teza jest słuszna. Przeciwko niej nawet „sam Pan Bóg nic nie powie”. „Kto dał mi żołądek, ma też obowiązek dać mi pokarm”. Kosmologia.

*

Tak. A marzyciel odchodzi na bok, gdyż bardziej od pokarmu lubi swoje marzenie. W rewolucji nie ma nic z marzenia.
Być może dlatego, że nie ma w niej nic z marzenia, rewolucja się nie uda. „Zbitych naczyń będzie dużo”, ale „nowy budynek nie zostanie zbudowany”. Budowniczym może być tylko ten, kto jest zdolny do zrealizowania marzenia: budował Michał Anioł, Leonardo da Vinci, a rewolucja wszystkim im pokaże „prozaiczną figę” i zadusi już w dzieciństwie, w wieku 11-13 lat, kiedy widoczne staną się ich talenty. „Wy jesteście dumni, nie chcecie się łączyć z nami, dzielić… Macie jakieś inne dusze, nie takie, jak my… Kolektyw, który dał życie waszym rodzicom i wam – gdyż bez kolektywu oni i ty zdechlibyście z głodu – teraz odbiera to, co do niego należy. Umierajcie!”
I „nowa budowla”, z cechami osła, rozwali się w trzecim lub czwartym pokoleniu.

* * *

51. Wszelkiemu poruszeniu mojej duszy towarzyszy mowa. Wszystko, co mówię, natychmiast chcę zapisać. Jest to instynkt. Czyż nie z takiego instynktu zrodziła się literatura (pisana)? O druku nie ma nawet co myśleć, a tym samym Gutenberg przyszedł „potem”.
W Rosji literatura tak połączyła się z drukiem, że zapominamy, iż literatura istniała przed wynalezieniem druku i w istocie nie dla drukowania. Literatura rodziła się „dla siebie” (w milczeniu), a dopiero potem zaczęto ją drukować. Ale to jest po prostu – technika.

* * *

52. Zabierzcie z samej istoty świata modlitwę – uczyńcie tak, żeby mój język, mój rozum oddzielił się od modlitwy, żebym nie mógł się modlić, żeby ludzie nie mogli się modlić, a ja z wybałuszonymi oczyma i ze strasznym krzykiem wybiegłbym z domu i uciekał, uciekał, aż bym upadł. Bez modlitwy po prostu nie można żyć… Bez modlitwy – szaleństwo i przerażenie.
Można to zrozumieć wtedy, gdy się płacze… A jeśli ktoś nie płacze, nie płakał – jak mu to wyjaśnić? Nigdy nie zrozumie. A przecież jest wielu ludzi, którzy nigdy nie płaczą.
Jak mąż, który nie kocha żony; jak ojciec, który nie troszczy się o dzieci; żona go zdradziła – „machnął ręką”, syna wyrzucili ze szkoły – klął na szkołę i znalazł inną. Proszę powiedzieć, co takiemu „pozytywiście” powie religia? On jedynie wzruszy ramionami i uśmiechnie się.
Tak – ale on to nie wszyscy.
Pozytywizm ma rację, jest potrzebny, a nawet wieczny, ale dla określonej części ludzkości. Pozytywizm jest potrzebny dla „pozytywistów”; istota nie w „pozytywizmie”, a w „pozytywiście”. Jak wszędzie – tak i w tym wypadku – człowiek jest wcześniejszy od teorii.
Tak…
Człowiek religijny jest wcześniejszy od wszelkiej religii i „człowiek pozytywistyczny” też urodził się znacznie wcześniej, niż Auguste Comte.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

53. W „przyjacielu” została mi dana gwiazda-przewodniczka… Już 20 lat (od 1889 r.) idę za nią. Wszystko, co zrobiłem dobrego w tym czasie – to dzięki niej, a wszystko, co jest we mnie złe – to jest moje. Byłem jednak uparty. Tylko serce płakało, kiedy oddalałem się od niej…
(zajmując się numizmatyką)

* * *

54. Wszyscy jedynie się chwalą, każdy ma tylko jeden problem: „Jaką rolę ja będę w tym odgrywał?” Jeśli nie będę miał żadnej „roli” – to „do diabła”.
(zajmując się numizmatyką; o polityce i prasie)

* * *

55. Tak, wszystko jest takie samo – i oświecenie, i związek z ideami czasu… Ale trzeba zgromadzić majątek dla wnuków, duży i odpowiedni, dobrze o tym wiedzą córka i zięć. O głównym motywie życia milczymy i powołujemy się na to, co w istocie też jest motywem, dobrym i wspaniałym – ale nie jest to motyw najważniejszy.
(jedna z najlepszych reputacji w Rosji)

* * *

56. Ileż piękna można znaleźć w człowieku i to tam, gdzie nawet się go nie oczekuje…
I ileż zła – także tam, gdzie się go nie oczekuje.
(na ulicy)

* * *

57. Dbajcie o ducha, dbajcie o ducha, dbajcie o ducha! Patrzcie, przecież on się rozsypuje…
(na ulicy Zagorodnej, wokół same prostytutki)

* * *

58. Rzecz w tym, że nasze talenty wiążą się z wadami, a cnoty – z grzechami. Spróbuj wyrwać się z tego „błędnego koła”.
W 99 na 100 wypadków „cnota” po prostu znaczy: „nie chcę”, „mnie się nie chce”, „niezbyt mi się chce”… „Biografia cnoty” lub „epoka dobrych obyczajów” (w historii) to po prostu osoba dość pozbawiona wyrazu, a czas jest właściwie „pozbawiony czasu”. Wszyscy pragnęli bardzo mało. Merci.

* * *

59. Mnie jest źle i samemu, i wśród ludzi. Nie jestem ani samotnikiem, ani społecznikiem. Kiedy jednak jestem sam – jestem w pełni sobą, a kiedy jestem wśród ludzi – nie jestem w pełni sobą. Samemu jest mi jednak lepiej.

*

Samotnemu jest lepiej, gdyż wtedy jest z Bogiem.

*

Mógłbym zrezygnować z talentów, z literatury, z przyszłości mego ja, ze sławy lub uznania – zbyt wiele mógłbym: ze szczęścia, z pomyślności… nie wiem. Ale z Boga nigdy nie zrezygnuję. Bóg jest dla mnie najważniejszy. Z Bogiem nigdy nie jest nudno i zimno.
Ostatecznie – Bóg jest moim życiem.
Ja żyję tylko dla Niego i przez Niego. Poza Bogiem – ja nie istnieję.
Kim Bóg jest dla mnie?… Czy lękam się Boga? Wcale. Czy dlatego, że będzie mnie karał? Nie. Czy dlatego, że da życie wieczne? Nie. Czy dlatego, że mnie karmi? Nie. Czy dlatego, że przez Niego istnieję? Nie.
To kim On jest dla mnie?
Moim wiecznym smutkiem i radością. Szczególną, niemającą do niczego odniesienia.
A może Bóg jest „moim nastrojem”?
Kocham tego, kto zmusza mnie do smutku i radości, kto ze mną rozmawia, czyni mi wyrzuty i pociesza mnie.
To jest Ktoś. Osoba. Bóg dla mnie to zawsze „On” lub „Ty” – zawsze bliski.
Mój Bóg jest szczególny. To jest tylko mój Bóg i nikogo więcej. A jeśli jest jeszcze Bogiem kogoś innego – to nic o tym nie wiem i nie interesuję się tym.
„Mój Bóg” jest moją nieskończoną intymnością, moją nieskończoną indywidualnością. Intymność przypomina lejek lub nawet dwa lejki. Od mojego „ja społecznego” ciągnie się lejek zwężający się do punktu. Przez ten punkt przebiega tylko jeden promień – od Boga. Za tym punktem drugi lejek, ale ten się nie zwęża, a rozszerza w nieskończoność. „Tam – Bóg”. A więc Bóg
1) jest i moją intymnością,
2) i moją nieskończonością, w której nawet świat jest tylko cząstką.

* * *

60. Sam ciągle wyzywam Rosjan. Właściwie tylko to jedno robię, wyzywam Rosjan. „Przenośny Szczczedrin”. Dlaczego więc nienawidzę każdego, kto także wyzywa Rosjan? Nawet nienawidzę tych, którzy nienawidzą Rosjan i gardzą nimi.
A przecież, co jest bezsporne, strasznie gardzę Rosjanami. Anomalia.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

61. Na polemice z P. S. Zarobiłem 300 rubli. To 1/3 wartości tetradrachmy Antiocha VII Grippa, z Ateną Palladą w otoczeniu faunów (2 400 franków). Nurribej sprzedawał poza tym tetradrachmę z Afrodytą pomiędzy lwem i bykiem, która siedzi na tronie i wącha kwiatek. Tej tetradrachmy nie mogłem zdobyć (obie – unikalne).

* * *

62. Od początku świata były dwie filozofie: filozofia człowieka, któremu z jakiegoś powodu chce się komuś dać w skórę oraz filozofia człowieka, któremu dano w skórę. Cała filozofia rosyjska to – filozofia człowieka, któremu dano w skórę. A filozofia zachodnia od Manfreda do Nietzschego cierpi na sołogubowski niepokój: „Komu by tu jeszcze dać w skórę?”.
Nietzschego czczono dlatego, że był Niemcem, a przy tym cierpiącym (choroba). Gdyby jednak Rosjanin i to w swoim imieniu powiedział: „Tego, co upada, trzeba popchnąć” – nazwano by go łotrem i nie chciano by czytać jego traktatów
(po przeczytaniu artykułu Piercowa „Między starym i nowym”)

* * *

63. Zwycięstwo Platona Karatajewa jest znacznie poważniejsze, niż dotychczasowe jego oceny. Jest to w istocie zwycięstwo Maksyma Maksymowicza nad Pieczorinem, to znaczy zwycięstwo jednego z dwóch ogromnych prądów literackich nad wrogim prądem… Wiele spraw mogłoby się nie wydarzyć… Jednak Tołstoj życie oddał za „Maksyma Maksymowicza” (Mikołaj Rostow, artylerzysta Tuszyn, Platon Karatajew, filozofia Piotra Bezuchowa, która stała się filozofią samego Tołstoja. Zasada „niesprzeciwiania się złu” nie jest ani chrześcijańska, ani buddyjska, to żywioł rosyjski, „bezkresna natura” wschodnioeuropejskiej równiny. Jedyni buntownicy rosyjscy to „nihiliści” i interesujące jest, jak się to wszystko skończy, to znaczy jak się skończy jedyny bunt rosyjski. A to wyjaśnia moc, znaczenie i trwałość nihilizmu. „Trzeba gdzieś się zbuntować”, a 80 milionowy naród, oczywiście, powinien się „pobuntować”. Kości są już zmęczone od ciągłego „znoszenia” wszelkich niewygód życia.

* * *

64. Boże mój! Wieczności moja! Dlaczego moja dusza tak skacze, kiedy myślę o Tobie…
Wszystko trzymasz w swojej ręce, a że mnie w niej trzymasz – ciągle to odczuwam.
(noc na 25 grudnia 1910)

* * *

65. Tracę oddech z powodu natłoku myśli. Jakże przyjemnie jest żyć z takim traceniem oddechu. Oto dlaczego moje życie pomimo cierni i łez jest jednak szczęśliwe.

* * *

66. Nawet głupi człowiek może mnie „wodzić za nos”, choć wiem, że on jest głupi i prowadzi mnie ku zgubie, a w końcu „ku wiecznej zgubie”, a ja mimo wszystko będę za nim szedł. Muszę jednak zauważyć, że ½ takich wypadków, „kiedy wodzą mnie za nos” wiąże się z moją niemożliwością powiedzenia temu człowiekowi – „głupek” oraz „ty mnie oszukujesz”. Ani razu w życiu tego nie powiedziałem. Tylko dlatego, żeby bliźniego nie postawić w przykrej sytuacji, więc sprawiam wrażenie, niekiedy przez całe lata, że wszystkie jego uwagi są bardzo mądre, że on jest comme il faut i dba o mnie. Jeszcze ¼ wypadków odnosi się do mojej głębokiej (od dzieciństwa) obojętności w stosunku do życia (z wyjątkiem niebezpieczeństwa). Tym samym ¼ jest przejawem minusa i bezwolności – bez żadnych wyjaśnień.
…………………………………………………………………………………..
Inna sprawa – marzenie: w tym wypadku nie poddaję się żadnym wpływom, nigdy i nigdzie, od dzieciństwa. W tym sensie byłem człowiekiem, który „nie poddaje się wychowaniu”, a także „wpływom kulturalnym”.
Prawie proporcjonalny brak woli życia (realizacji), natomiast upór woli marzenia. I to upór stały, ciągły… Tu „nie drgnę nawet na centymetr” i „nikomu nie ustąpię”.
Natomiast pozornie – wszystkim się poddaję.
W sobie samym (podmiot) jestem absolutnie niezależny, „nie zgadzam się”. Jakby to była jakaś „gwara”.

* * *

67. Przypominam dziecko w łonie matki, które wcale nie chce się urodzić. „Mnie tu jest dobrze”…

* * *

68. Bóg powołał Abrahama, a ja sam powołałem Boga… Oto różnica.

* * *

69. Żaden biblista nie rozpatrzył tego szczegółu i osobliwości opowieści biblijnej, że to przecież nie Abraham szukał Boga, a Bóg chciał Abrahama. W Biblii powiedziano przecież jasno, że Abraham długo unikał zawarcia przymierza… Uciekał, ale Bóg go pochwycił. Wtedy Abraham odpowiedział: „Teraz będę Tobie wierny, ja i moje potomstwo”.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

70. O niczym tak nie marzyłem, jak o poniżeniu. „Sława” niekiedy mnie radowała – ale było to zadowolenie prosiaka. Nigdy zresztą nie trwało długo (dzień, dwa), a potem powracała tęsknota, aby zostać poniżonym).
(na odwrocie ulotki)

* * *

71. O swojej śmierci: „Trzeba, żeby ten brud został wymieciony ze świata”. Kiedy nadejdzie ta chwila, że „trzeba” – wtedy umrę.
(na odwrocie ulotki)

* * *

72. Nie jestem potrzebny, o niczym nie jestem tak przekonany, jak o tym, że nie jestem potrzebny.
(na odwrocie ulotki)

* * *

73. Mili, mili ludzie! Iluż Was, takich pięknych, spotkałem na swojej drodze. Pierwsza była Julia, prosta, pełna ofiarności. Ale jak gwiazda wśród innych gwiazd – moja jest „bezimienna”… „Bóg nie dał mi twego nazwiska, a poprzedniego nie chcę nosić dlatego, że…”. Podpisywała się więc pod listami tylko swoim imieniem. Śmiałem się: „Przecież tak podpisują się caryce i wielkie księżniczki”. Ona nie rozumiała, nie sprzeciwiała się i dalej podpisywała się tylko swoim imieniem: „W…”. Od tego imienia utworzyłem jeden ze swoich pseudonimów.
(na odwrocie ulotki)

* * *

74. Literatura jest najohydniejszym rodzajem handlu. Podwójnie ohydnym, gdyż przyplątało się do niej trochę talentu. A rzeczy, którymi się handluje, są po prostu wartościami duchowymi.
(na odwrocie ulotki)

* * *

75. Poniżenie po kilku dniach zwykle przemienia się w taką radość duchową, z którą niczego nie da się porównać. Można powiedzieć, że niektóre, a przy tym największe oświecenia duchowe, są nieosiągalne bez wcześniejszego poniżenia. Tym samym niektóre „absolutne wartości” na wieki pozostały ukryte dla tych, którzy wiecznie tryumfowali, zwyciężali, zawsze byli górą.
Jakże wulgarny, a przez to jakże nieszczęśliwy był Napoleon… Po Jenie był bardziej godzien współczucia, niż ubogi sprawiedliwy, któremu w bogatym domu powiedziano: „Bóg ci pomoże”.
Czyż nie na tej tajemnicy powszechnego psychologizmu (jeśli on w ogóle istnieje) bazuje fakt, że w końcu „On zechciał pocierpieć?…”.
Czyż nie jesteśmy lepsi po cierpieniu?… Czyż nie na tym bazuje w demokracji „wygrana bez przegranych”?… Ono nie rodzi się przecież „w złotych pieluszkach” moralności; „z grzechem”, jak i wszystko. Jest to jednak taka sytuacja, że aureola moralności przyciąga wszystkich…
(na odwrocie ulotki)

* * *
76. Prawda jest ważniejsza od słońca, ważniejsza od nieba, ważniejsza od Boga, gdyż jeśli Bóg zaczyna się od nieprawdy – to On nie jest Bogiem, niebo – trzęsawisko, a słońce – naczynie miedziane.
(na odwrocie ulotki)

* * *

77. Bóg na wieki wieków wskazał człowiekowi, gdzie można się z nim spotkać.
„Nie szukaj mnie w lesie, ani na polu, ani na pustyni”, ani – „na szczycie góry”, ani – „w dolinie nisko”, ani – „w wodach, ani pod ziemią”, a tam… gdzie zawarłem przymierze „z ojcem waszym Abrahamem”.
Zdumiewające. Gdzie to jednak zaprowadzi rozmyślającego, poszukującego, domyślającego się?
W tym wypadku jakże jest zrozumiałe, dlaczego a-seksualni ludzie są równocześnie a-teistami: oni „nie spotykają się z bogiem”, „nie widzieli”, „nie słyszeli”, „nie wiedzą”.

* * *

78. Dusza jest cierpieniem.
Stąd słowa: „Ja jestem ogniem pożerającym” (Bóg o sobie w Biblii).
Stąd: Talent rośnie, kiedy rośnie cierpienie. Talent jest cierpieniem.
(nocą, jadąc dorożką)

* * *

79. – Głosujcie, Wasylu Wasiljewicz, na oktjabristów – krzyczał Borys, paląc papierosa.
– Twoi oktjabryści, Boria, są bałwanami, ale ponieważ twoja żona ma za-dzi-wia-ją-ce plecy, a twoja siostra jest niewinna i niedostępna, to zagłosuję na nich.
I zagłosowałem (do 3 Dumy), skoro nie mogłem znaleźć mieszkania dra Sokołowa (szef socjaldemokratów w Petersburgu) gdzieś na prospekcie Greckim, a przeklętą „kartę”, oczywiście zgubiłem tego samego dnia, gdy ją dostałem.

* * *

80. – Cóż za wydarzenia! Co za wydarzenia! Napisałby pan coś, Wasylu Wasiljewiczu o tych wydarzeniach – powiedział sekretarz „naszej redakcji”, najmilszy M. I. Afanasjew, chodząc po pokoju.
Ma on żonę Francuzkę, w ogóle nie mówi po rosyjsku. Nie rozumiem, jak oni mogą się porozumieć „w patetycznych chwilach”, przecież nie można w całkowitym milczeniu…
– „Co to za wydarzenia, do diabła?” Szukam „tematów dla artykułów”. Czytając gazety zwracam uwagę na to, co napisano małym drukiem, ale po co czytać te „wstępniaki”, na które trzeba tracić cały dzień?
– Jakież to „wydarzenia”, Mikołaju Iwanowiczu?
– Co takiego? – odpowiada od drzwi – o „wolności wyznania, o likwidacji niektórych podatków”, weryfikacja wszystkich praw.
– To rzeczywiście, są „wydarzenia”, jeśli się chce, to można napisać dowolną ilość wstępniaków.
Było to w tym czasie, gdy szaleli Hapon i Witte. Mnie się zdawało, że nic szczególnego się nie dzieje. Ale to pełne zadumy mamrotanie „Cóż za wydarzenia” – jakby mnie kto w głowę uderzył.

* * *

81. Zdumiewające, ale niekiedy ze wszystkich sił chcę zbadać jakieś „wydarzenie”, a nawet piszę o nim artykuły, wypowiadam jakieś znaczące myśli i równocześnie nie widzę tego wydarzenia, nie znam, nie mam na jego temat jakiegoś określonego poglądu – sam nie wiem. Ucieszyłem się (w duszy), kiedy własnym uchem usłyszałem swoje słowa:
– Panowie! Powinniśmy się cieszyć nie dlatego, że manifest został ogłoszony, a dlatego, iż nie mógł nie być ogłoszony, po prostu zdobyliśmy ten manifest!
Kiedy Stołypin (A. A.) wszedł do pokoju, w którym byliśmy i powiedział, że „Imperator podpisał manifest” (17 października)… wszyscy oszaleli z radości i polecili podać szampana. Właśnie wtedy poczułem, że znajduję się w uroczystym nastroju (wprost odczuwałem ciepło w piersi) i powiedziałem właśnie te słowa, które przecież dotyczyły istoty wydarzenia…
Tymczasem nawet nie przyszło mi do głowy, że chodzi o konstytucję. Kiedy poszedłem do domu, to myślałem jedynie o tym, że ze trzy dni – a może i pięć – można będzie odetchnąć i nie pisać artykułów. Po przyjściu do domu powiedziałem, że jutro i pojutrze nie muszę iść do redakcji. Zgodnie z tym postanowieniem poleciłem przygotować świeżą bieliznę i udałem się do łaźni, aby poleżeć na półce w gorącej parze, „odłożywszy wszystkie troski” (w swoim rodzaju mój „Hymn Cherubinów”)… A wieczorem zajmowałem się jakimiś papierami, monetami, herbatą.
Nagle pojutrze dowiaduję się, że wczoraj po Newskim Prospekcie maszerowali z czerwonymi flagami!!!… pierwszy raz w historii Rosji „pod opieką policji”… Niepowtarzalna chwila, niepowtarzalne odczucia, niepowtarzalne przeżycie.
Przecież to rozumiem.
O, tak!!!
A ja „leżałem w parze”. Mam jakieś opóźnienie w przeżywaniu wydarzeń ja będę żył tymi „wydarzeniami” – i to głęboko, jak rzadko kto – za trzy lata, kilka miesięcy po tym, jak je widziałem. A kiedy widziałem – to nic nie myślałem na ten temat. Myślałem o tym (gorąco), co było trzy lata temu. Tak jest zawsze, już od młodości, od dzieciństwa.

* * *

82. Narody, jeśli chcecie, to powiem wam niezwykłą prawdę, o jakiej nie mówił wam żaden z proroków…
– No? No?… Ch…
– Głoszę, że życie prywatne jest ważniejsze od wszystkiego.
– Cha-cha-cha!… Cha-cha-cha!… Cha-cha!…
– Tak, tak! Nikt tego jeszcze nie powiedział, ja – jestem pierwszy… Po prostu siedzieć w domu, dłubać w nosie i patrzeć na zachód słońca.
– Cha, cha, cha…
– Hej, przecież to jest popularniejsze od religii! Wszystkie religie przeminą, a to jedno pozostanie: po prostu siedzieć na krześle i patrzeć w dal.
(23 lipca 1991)

* * *

83. Boże, Boże, dlaczego o mnie zapomniałeś? Czy Ty nie wiesz, że za każdym razem, kiedy Ty o mnie zapominasz, jestem zagubiony.
(z doświadczenia)

* * *

84. …Odgadłem treść tetragramu, Boże, odgadłem! To nie było imię, jak „Paweł”, „Jan”, to było wezwanie i było ono nawet wygłaszane przez to samo indywiduum nie zawsze (absolutnie) jednakowo, a nieco zmieniało się w odcieniach, w przydechach… Nie było też tak samo wymawiane przez różnych arcykapłanów. Właśnie z powodu niestałości wymawiania ostatecznie „tajemnica wymawiania” zagubiła się w ciągu wieków. Pobożni Żydzi na pewno dzisiaj niekiedy wymawiają to wezwanie, ale nie wiedzą – kiedy. Odpowiada też mojemu domysłowi ten fakt, że jeśli „ktoś umie wygłosić tetragram – rządzi światem”, to znaczy przez Boga. Rzeczywiście, tajemnica tego wezwania zamyka się w tym, że Bóg nie może nie odezwać się na to wezwanie, i natychmiast „tu się zjawia” z całą swoją mocą. Do świadomości Żydów z przenika tajemnica, że nie tylko im potrzebny jest Bóg, ale także oni potrzebni są Bogu. Stąd pycha etnograficzna i religijna, i to, że nie zawsze proszą Boga, a często żądają coś od Niego…
Wszystko to zawarte jest w wezwaniu-westchnieniu… Składało się ono wyłącznie z samogłosek z przydechami.

* * *

85. Tołstoj przeżył niezwykle głęboko trywialne życie… Nigdy mu to nawet nie przyszło do głowy.
Żadnego cierpienia, żadnej „korony cierniowej”, żadnej heroicznej walki o przekonania, a nawet brak jakichś interesujących przygód. Pełna trywialność.

*

Tak, przygody „ze swoimi ideami”… No, ale to jest – entourage literacki, ta sama trywialność, ale spryskana perfumami.

* * *

86. Wydaje mi się, że Tołstoj był mało lubiany i miał tego świadomość. Wokół niego nie rozległ się, przy śmierci i nawet za życia ani jeden „nagły i udręczony krzyk”, nie było żadnego „szaleńczego wyczynu”, w którym rozpoznaje się autentyczne przywiązanie. „Wszystko było w najwyższym stopniu rozsądne”, a właśnie to jest pieczęcią trywialności.

* * *

87. Nie jestem jeszcze tak podły, żeby myśleć o moralności. Minęło milion lat, zanim moja dusza została wypuszczona przez Boga w świat, aby pohulać, a tu by jej nagle powiedziano: Ty, duszyczko, nie zapominaj się i pohulaj sobie „zgodnie z moralnością”.
O, nie! Ja jej powiem: Hulaj duszyczko, hulaj sławna, hulaj najmilsza, hulaj jak sobie chcesz. A wieczorem pójdziesz do Boga.
Moje życie jest bowiem moim dniem, właśnie moim dniem, a nie Sokratesa lub Spinozy.
(w wagonie)

* * *

88. Dobrze jest poruszać się z zapasem wielkiej ciszy w duszy, na przykład podróżować. Wtedy wszystko wydaje się jasne, rozumne, wszystko daje dobre wyniki.
A „siedzieć na miejscu” dobrze jest z zapasem ogromnego ruchu w duszy. Kant całe życie „siedział na miejscu”, ale w jego duszy było tak dużo ruchu, że od tego „siedzenia” poruszyły się całe światy.

* * *

89. „Szczęście w wysiłku” – mówi młodość.
„Szczęście w spokoju” – mówi śmierć.
„Wszystko przezwyciężone” – mówi młodość.
„Tak, wszystko się kończy” – mówi śmierć.
(w wagonie)

* * *

90. Nawet nie wiem, jak się pisze słowo „moralność”.

*

Nie wiem, kto był jej ojcem, nie wiem – kim była matka, czy miała dzieci, gdzie jej adres – nic nie wiem.
(w wagonie)

* * *

91. Mereżkowski zawsze tworzy z cudzego materiału, ale z poczuciem, że jest on jemu pokrewny. W tym jego honor i wspaniałomyślność.
Z tego powodu moje idee wywarły na Michajłowskim wrażenie śmiesznych i on powiedział „To jak u Kify Mokijewicza”, a na Mereżkowskim wrażenie tragicznych i on powiedział: „To takie samo wrzenie, jak u Nietzschego, to – koniec, lub przynajmniej straszne niebezpieczeństwo dla chrześcijaństwa”. Dlaczego? Mereżkowski poznał swoim rozumem to, czego nie zrozumiał Michajłowski z powodu bezsiły swego umysłu – umysłu zbyt leniwego, aby poznawać cudze tematy, tematy nie ze swojego obozu. Równocześnie pojęcia „rodzina” i „gatunek”, na których wszystko buduję, są dla Mereżkowskiego jeszcze bardziej obce, niż dla Michajłowskiego, a nawet wrogie Mereżkowskiemu.
A jednak Mereżkowski uchwycił duszą – nie sercem i nie umysłem, a całą duszą – tę moją myśl, uczynił ją pokrewną sobie, porównał ze światem chrześcijańskim, z istotą tego świata – ascezą – i ogarnął całe światy. W ten sposób „odkrył rodzinę” dla siebie, odkrył ją wewnętrznie – po wstrząsie, dzięki moim wskazówkom. Jest to w pełnym znaczeniu jego „odkrycie”, nowe dla niego, w pełni i bezwarunkowo jego samodzielne odkrycie (dlaczego Michajłowski tego nie odkrył?). Dałem kompas i powiedziałem, na przykład, że „na Zachodzie są jakieś kraje”. A on odkrył Amerykę. W tym wypadku przyswajaniu idei innych ludzi jest jego wielkoduszność. Bóg go za to wynagrodzi.
(w wagonie)

* * *

92. O, moje smutne „doświadczenia”… Dlaczego chciałem wszystko poznać? Teraz już nie umrę spokojnie, jak miałem nadzieję…
(1911)

* * *

93. „Człowiek o wielu sprawach mówi interesująco, ale z apetytem – tylko o sobie” (Turgieniew). Początkowo śmialiśmy się z tego wyrażenia, jako z bardzo udanego… Ale potem (po roku) stało się nam smutno: biedny człowiek, chcą mu nawet odebrać prawo mówienia o sobie. On nie tylko boleje, ma taką potrzebę, ale… ma o tym milczeć. Aforyzm Turgieniewa, który chciał zdemaskować cynizm człowieka, sam wydaje się być cyniczny.
Natomiast ja, przeciwnie, zauważyłem, że dobrych od złych najlepiej odróżnić po tym, jak wysłuchują opowieści innych ludzi o sobie. Słuchają z ochotą i nie nudzą się – to oznaka, że są to dobrzy i prostolinijni ludzie. Można się z nimi zaprzyjaźnić. Można im zawierzyć. Nie należy jednak mieć nadziei na zaprzyjaźnienie się z człowiekiem, który nudzi się, gdy was słucha: taki człowiek myśli tylko o sobie i jest zajęty tylko sobą. Równie dobrą oznaką jest opowiadanie o sobie: człowiek czuje w otaczających go ludziach braci. Opowiadanie innym o sobie jest wyrazem sympatii do innych.
Ze smutkiem przyznaję się, że nie lubię ani słuchać, ani opowiadać. Nawet nie umiem tego czynić. Jest to oznaka, na podstawie której uważam, że jestem złym człowiekiem.

*

Szperk powiedział mi pewnego razu: „Nie w pańskich zamiarach i nie w pańskich ideach – ale po prostu w panu jest coś niedobrego, jakiś nieczysty dodatek, coś mętnego w organizacji ciała lub w krwi. Nie wiem, co to jest, ale czuję to”. Szperk bardzo mnie lubił (wydaje mi się, że nawet bardziej od innych ludzi, poza najbliższymi). Był bardzo przenikliwy, znał „korzenie rzeczy”. Jeśli powiedział coś takiego, jest to prawda.

*

To, co jest w nas złe, jest naszym fatum. Trzeba jednak znać miarę tego fatum, jego ukierunkowanie i „określić według stopni”, jak się mówi o termometrach, które też oszukują, ale uczeni dają sobie z tym radę, wnoszą poprawki.
Czy chciałbym być tylko dobrym? Byłoby nudno. Nie chciałbym jednak za nic w świecie być złym, szkodliwym. Wolałbym umrzeć. Jednak w życiu zawsze byłem strasznie niezgrabny. Jest we mnie straszne kalectwo zachowania się, aż takie, że nie wiem, jak się „wstaje” i „siada”. Po prostu nie wiem – jak. Nie wiem też, co jest lepsze (usiąść, wstać, zacząć rozmowę). Nie mam żadnej świadomości horyzontów. Z tego powodu w życiu im bardziej zbliżałem się do ludzi – tym bardziej byłem dla nich niewygodny, ich życie stawało się po prostu nieznośne. Z mego powodu wielu ludzi bardzo cierpiało, bez mojej woli.
To jest – fatum.

*

O problemie niestosowności człowieka. Stoję w kaplicy przy maleńkim skwerze obok cerkwi Włodzimierskiej, na petersburskiej stronie. Może stoję w samej cerkwi – zapomniałem – to było 14 lat temu. Zauważam, że nic nie słyszę z tego, co czytają i śpiewają – nie słucham. A przecież przyszedłem z zamiarem słuchania i modlenia się. Wtedy pomyślałem: „Jestem cudzoziemcem – na każdym miejscu, w każdej chwili, gdzie bym nie był i kiedy bym nie był”. Wszystko jest mi obce, z jakąś dziwną, zapisaną we mnie obcością. Co bym nie robił, kogo bym nie widział – z niczym nie mogę się połączyć. W sensie duchowym jestem człowiekiem, „który się nie łączy”. Jestem człowiekiem – „solo”.
Wszystko to wyraziłem słowem „cudzoziemiec”, które wyszeptałem jako największe osądzenie siebie samego, jako największy smutek nad sobą, w sobie.
To także – fatum.
„Jakimi się rodzimy – takimi i do mogiły”. W tym wypadku działają jakieś szczególne prawa poczęcia. Dziedziczenie. Jakiś błysk myśli, tuman myśli lub bezmyślności rodziców, gdy mnie poczynali: w dziecku pozostało to na zawsze.
„Nieuniknioność”…
„Cudzoziemiec”… „Gdzie się uszczypniesz, tam cię zaboli” – czy to nie z tego powodu tak nieskończenie lubię ludzkie przywiązanie, ludzi związanych ze sobą, kochających się, pieszczących. W tym wypadku mój patos rozbija wszystkie przeszkody: niczego tak nienawidzę, niczemu nie jestem tak wrogi, jak temu, co dzieli ludzi, przeszkadza im się połączyć, stać się „jednym”, na długo, na jakiś czas – i nawet nie zadaję pytania. Oczywiście – najlepiej na wieczność, a jeśli się nie da, to chociaż na jakiś czas. Jest to dobroć, ale czyż nie jest godne uwagi, że wynika ona z braku dobroci, z osobistego nieszczęścia, skazy. Oto związek rzeczy. I jak tu nie powiedzieć: „Los! Fatum!”.

* * *

94. Z jakim smutkiem czytałem (sierpień 1911) artykuły Izgojewa o uniwersytecie… Autor nigdzie nie napisał: „Strajki to ohyda”, chociaż to odczuwa, ma tego świadomość, ale mówi „ezopowym językiem”… Dlaczego nie powie tego wprost? Studenci są jeszcze dziećmi i jeśli on wyraźnie nie powie „ohyda”, to na pewno wyprowadzą wniosek: „On też popiera strajki”. Dlaczego więc wprowadzać młodzież w takie oszustwo?
Skąd taka bojaźń?
Jakaż ciemność wokół młodzieży, jak mało można ją winić za to, że „straciła głowę” i pędzi w przepaść, czemu towarzyszą oklaski prasy.
Podła prasa.
I ciągle ten lament – „Kasjo jest winny”. Kasjo to tylko jeden prenumerator „Myśli Rosyjskiej”, a „mający związek z uniwersytetem” czytelnicy – to tysiące prenumeratorów. Z powodu kilku setek rubli, a nawet dwóch-trzech tysięcy rubli, popełnia się w stosunku do młodzieży przestępstwo.
Spośród autorów „Drogowskazów” tylko dwóch – Gerszenson i Bułgakow – mnie nie rozczarowało.
Cóż to za nieszczęsne zajęcie – pisać artykuły o polityce. Jak tu nie popaść w fałsz? A przecież dusza jest nieśmiertelna. Jak religia jest ważniejsza od polityki.

* * *

95. Na tle życia przechodzili różni „wstrząsacze” głów: zieloni, żółci, brązowi, w czarnym kolorze…
B. wszystkich ich opisał: jak każdy z nich szedł, jak jedli swoje obiady, czy mówili sepleniąc czy też nie seplenili.
Równocześnie po kątach „tła” siedziały milczące postacie. Miały zamyślone oczy… Ale B. żadnej z nich nie zauważył.
(O Boborykinie)

* * *

96. Czy wiecie, że religia jest najważniejsza, pierwsza, najpotrzebniejsza? Kto tego nie wie, to nie ma co zaczynać rozmowy i sporów.
Obok kogoś takiego należy przejść obojętnie. Przejść w milczeniu.
Któż jednak o tym wie? Czy wielu? Oto dlaczego w naszych czasach nie ma o czym i nie ma z kim rozmawiać.

* * *

97. Związek płci z Bogiem jest większy, niż związek rozumu z Bogiem, większy nawet niż związek sumienia z Bogiem, a z tego wynika, że wszyscy ludzie a-seksualni są zarazem a-teistami. Tacy panowie, jak Bockl, Spencer, Pisariew lub Bielinski, którzy na temat „płci” powiedzieli nie więcej słów, niż o Republice Argentyny, i nie rozmyślali o płci, byli równocześnie zdumiewającymi ateistami, jakby przed nimi i wokół nich nie było żadnej religii. Są to ludzie dosłownie „nieochrzczeni” w jakimś dziwnym, szczególnym sensie. Istota „przewrotu Maeterlincka” przed 20-30 laty polegała na tym, że wielu ludzi zaczęło „patrzeć na korzeń” nie w sensie prutkowskim, a rozanowskim: wszyscy zaczęli się interesować płcią, swoją własną płcią. Prawdopodobnie coś dokonało się w nasieniu (i jajeczku): teraz rodzą się inni ludzie, niż 60-70 lat temu. Rodzi się „nowa generacja”… Pewna rozumna matuszka (A. A. A-owa) powiedziała: „Obecnie przełom w duchowieństwie przejawia się w tym, że dużo młodych matuszek cierpi na bezpłodność” Ona nie dopowiedziała tego, co usłyszałem od niej po roku, a mianowicie, że „to nie żony kapłanów nie poczynają, to ich mężowie nie mają siły począć w nich nowe życie”. Zdumiewające.
Coś w tym rodzaju dokonało się w całej „generacji Maeterlinckowej”. Dokonało się nie w sposobie myślenia, a w płci – a dopiero potem w sposobie myślenia.

* * *

98. Czy chcę, żeby moja nauka rozprzestrzeniła się?
Nie.
Byłoby wiele nieporozumień, a ja tak lubię spokój… i zachód słońca, i łagodny wieczorny dzwon.

* * *

99. Nie znoszę tych wad, których sam nie mam. Natomiast moje własne wady, kiedy spotykam je u innych, wcale nie są mi niemiłe. Nigdy bym ich nie osądził.
Oto granica wszelkiego osądzania, to znaczy na ile może być ono „kompetentne” lub „niekompetentne”, na ile można „opierać się na nim”. Wszyscy mamy „swoje ogony”, ale są one zwrócone w różne strony.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

100. Wszystko, co jest szlachetne w moich utworach, nie pochodzi ode mnie. Ja potrafiłem, jak kobieta, przyjąć to i wypełnić. Wszystko to należy do znacznie lepszego ode mnie człowieka.
Mój rozum i serce wyrażały się tylko w tym, że zawsze mogłem innego człowieka uznać za lepszego od siebie. Zawsze było to łatwe, nawet dawało szczęście. Chwała Bogu, nie ma we mnie w ogóle zazdrości, podobnie „konkurencja” zawsze była mi obca, niepotrzebna, daleka.

* * *

101. Ciągle coś robi, coś zamierza…
(Żyd)

* * *

102. Rodzina jest najbardziej arystokratyczną formą życia… Tak! – pomimo nieszczęść, błędów, „przypadków” (przecież „przypadki” bywały nawet w historii Kościoła), jest to jedyna arystokratyczna forma życia.
Szewc mający rodzinę jest nie tylko szczęśliwszy, ale także „bardziej wielmożny” od ministra, który „wydaje nie mniej niż 500 rubli przy każdym wykładzie” („na herbatę” dla czeladzi – słowa I. I. T. do mnie). Jakże więc można kogoś pozbawiać tej arystokratycznej formy życia? A Kościół nierzadko jej pozbawia („zakazy”, „epitymie”, „stopnie pokrewieństwa” – siódma woda po kisielu). Jest godne uwagi, że „ta księga” zaczyna się od rozwodu: „Nie tę kobietę, co trzeba, masz za żonę” – „A tobie co do tego? Ja na tobie nie liczyłem wszy na pustyni”. Oto gdzie zaczęło się rozbicie podstawowych słów. Mojżesz nie „rozwiązał” żadnego małżeństwa, Ezdrasz „nakazał opuścić żony Babilońskie, za co jest tylko „Ezdraszem”, a nie świętym, lub prorokiem.
Temu Ezdraszowi wytarłbym nos chustą kostromską. Nie odważ się rozwiązywać małżeństw. To nie jest zgodne z wolą Bożą. Nasienie Izraela przyjęły, a „oderwać mnie od łona z moim nasieniem” – to jest dzieciobójstwo.

* * *

103. Już 20 lat żyję w nieustannej poezji. Uważnie obserwuję, chociaż milczę. Nie pamiętam takiego dnia, w którym bym nie zauważył czegoś głęboko poetyckiego, a widząc coś lub słysząc (uchem w czasie zajęć) – nabiega łza zachwytu lub rozrzewnienia. Właśnie dlatego jestem szczęśliwy. Z tego powodu nawet dobrze piszę (jak się wydaje).
(w wagonie, Ługa-Petersburg)

* * *

104. Czy chcę wpływać na życie? Mieć wpływ?
Nie specjalnie.

WASZA MAMA
(Dla Dzieci)

105. Żyliśmy spokojnie, dzień po dniu, przez długie lata. Była to najlepsza część mojego życia.
(25 stycznia 1911)

* * *

106. Jest mi smutno (i dziwnie), gdy pomyślę, że kiedyś będą o mnie mówić „jako o zmarłym” i „poza tym był pisarzem”, i będą mnie chwalić.
Być może, będzie to uzasadnione, ale przecież ocena nie obejmie „smutnego materiału”. Wszystko otrzymałem „nie według zasług”, będzie mi wstyd, będę się dręczył, będzie to przestępstwo na tamtym świecie.

*

Jeśli po mojej śmierci ktoś będzie mnie lubił, niech to przemilczy.
(w wagonie, Ługa-Petersburg)

* * *

107. Moja dusza składa się z brudu, łagodności i smutku.
Albo:
Jest to złota rybka, lubiąca „bawić się na słońcu”, ale umieszczona w akwarium napełnionym gnojówką.
Ale nie dusi się. Nawet „tym lepiej”… Nieprawdopodobne. Jednak – tak właśnie jest.

*

Bóg całego mnie pozłocił.
Czuję to…
Boże, jak bardzo czuję.

*

Każde moje zdanie jest pismem świętym (nie w szkolnym, a w potocznym sensie) i każda moja myśl jest święta, i każde moje słowo jest święte.
– Jak pan śmie? – krzyczy czytelnik.
– Właśnie – „śmiem” – odpowiadam i śmieję się w odpowiedzi.

*

Ja jestem cały w „Opatrzności”… Boże, jak bardzo to odczuwam.

*

Kiedy, zdaje się na koncercie Hoffmanna, usłyszałem po raz pierwszy „Franceskę z Rimini”, to zaraz pomyślałem: „To moja dusza”.
Ten fragment muzyki, gdzie tak wyraźnie słychać szum skrzydeł (zdumiewające!!!).
„To moja dusza! To moja dusza!”.
Nigdy i w niczym nie zakładałem takiej masy wewnętrznego ruchu, z jakiego splecione są moje lata, godziny i dni.
Pędzę, jak wiatr, nie męczę się, jak wiatr.
– Dokąd? Po co?
A w końcu:
– Co ty lubisz?
– Lubię moje nocne marzenia – odpowiem spotkanemu wiatrowi.
(głęboką nocą)

* * *

108. Starość w swoim stopniowym rozwoju jest likwidowaniem przywiązania. Śmierć jest ostatecznym zimnem.
W starości najbardziej ciąży nieprawidłowe życie; i to nie w tym sensie, że „mało było słodyczy” (to w ogóle nie przychodzi do głowy) – ale, że nie zrobiłeś tego, co należało.
Przynajmniej w moim wypadku idea obowiązku pojawiła się w starości. Wcześniej zawsze żyłem „na jakiś motyw”, to znaczy zgodnie z apetytem, smakiem, „co się chce” i „co się podoba”. Nawet wyobrazić sobie nie mogę tak „nieprawego” człowieka jak ja sam. Idea „prawa” i „obowiązku” nigdy nie przychodziła mi do głowy. „Jedynie czytałem w słownikach na literę P oraz O”. Nie wiedziałem jednak, co to jest, nigdy się tym nie interesowałem. „Obowiązek wymyślili okrutni ludzie, żeby uciskać słabych. Jedynie głupiec podporządkuje się temu”. Mniej więcej tak myślałem…
Natomiast zawsze było we mnie współczucie. Ale to też jest mój „apetyt”. Była też wdzięczność – także mój smak.

*

Zadziwiające, jak radziłem sobie z fałszem. Fałsz nigdy mnie nie dręczył. Według dawnego motywu: „A co pana obchodzi, co ja dokładnie myślałem”, „czy jestem zobowiązany wypowiadać swoje autentyczne myśli”. Moja największa subiektywność (patos subiektywności) sprawiła, że dokładnie całe życie przeżyłem za zasłoną, której nigdy nie zdjęto i nie rozdarto. „Tej zasłony nikt nie ma prawa dotknąć”. Tam żyłem, tam byłem zawsze autentyczny… A to, co mówiłem „z drugiej strony zasłony” – niech nikogo nie interesuje, czy jest prawdziwe. „Powinienem mówić to, co pożyteczne”. „Wasza krytyka dotyczy jedynie tego, czy mówię coś pożytecznego – a i to warunkowo: jeśli szkodliwe – to nie akceptujcie”. Mój aforyzm w wieku 35 lat: „Ja nie piszę na herbowym papierze” (to znaczy, zawsze możecie podrzeć).
Jeśli tym nie mniej przeważnie (chyba zawsze, jak mi się wydaje) pisałem szczerze, to nie z miłości do prawdy, której wcale nie miałem, a nawet „nie mogłem sobie wyobrazić”, a z niedbalstwa. Niedbalstwo – to mój negatywny patos. Skłamać – to znaczy „wymyślać” i „łączyć koniec z końcem”, „budować” – a to trudniejsze, niż „powiedzieć tak, jak jest”. Po prostu pisałem na papierze to, „co jest”, a to tworzy moją prawdomówność. Ona jest naturalna, ale nie ma charakteru moralnego.
„Tak rosnę, a jeśli się wam to nie podoba, to nie patrzcie”.
Dlatego często wydawało mi się (może tak i jest), że jestem najbardziej prawdomównym i szczerym pisarzem, chociaż nie ma w tym nawet kropli moralności.
„Takim stworzył mnie Bóg”.

* * *

109. Łączenie mego życia, fatum, a zwłaszcza myśli i, co najważniejsze, tekstu z Boskim „chcę” – było we mnie stałe, od młodości, nawet od dzieciństwa. Stąd, jak się zdaje wynika moje niedbalstwo. Dlatego byłem niedbały, że jakiś głos wewnętrzny, jakieś nieprzezwyciężalne przekonanie wewnętrzne mówiło mi, że wszystko, co mówię – chce Bóg, abym mówił. Nie zawsze dokonywało się to z jednakowym napięciem, ale niekiedy to przekonanie, ta wiara była po prostu jak rozpalone żelazo. Cały stawałem się jakiś gęsty, dusza stawała się gęsta, myśli stawały się inne, a „język sam mówił”. Nie zawsze w takich wypadkach pod ręką było pióro, a wtedy mówiłem, co leżało na duszy… Czułem jednak, że w tym, co mówiłem, był taki napór mocy („gęstość”), że nie mogłyby tego wytrzymać ściany, budynki, obce prawa, obce „przekonania”… W takich chwilach czułem, że mówię jakąś absolutną prawdę, dokładnie pod takim kątem nachylenia, jaki jest w świecie, w Bogu, w „samej prawdzie”. Jednak przeważnie nie zostawało to zapisane (nie było pióra).

* * *

110. Nigdy nie miałem poczucia przestępczości (jak Dostojewski), natomiast zawsze miałem poczucie swojej nieskończonej słabości…
Słabym zacząłem stawać się od 7-8 roku życia… Było to dziwne utracenie swojej woli nad sobą – nad swoimi czynami, „wyborem pracy”, „działalności”. Na przykład: na studia poszedłem tylko dlatego, że starszy brat był „na tym wydziale”, a przy tym bez żadnego (wtedy) związku intelektualnego i jakiegokolwiek innego z bratem. Zawsze szedłem „w otwarte drzwi” i było mi wszystko jedno, „które drzwi są otwarte”. Nigdy w życiu nie dokonywałem wyborów, nigdy nie miałem żadnych wahań. Była to straszna bezwolność i dziwny brak udziału. Zawsze myślałem: „Bóg jest ze mną”. Jednak w „otwarte drzwi” nie szedłem z nadzieją, że „Bóg mnie nie opuści”, a jedynie z zainteresowania „Bogiem, który jest ze mną” i wynikającego z tego braku zainteresowania, „w które drzwi wejdę”. Wchodziłem w drzwi, gdzie było „nędznie” i gdzie było „szlachetnie”… Ze względu na te dwa motywy myślę, że byłem dobrym człowiekiem: za to Bóg wiele mi daruje.

* * *

111. Ileż to ludzi ma u nas reputację, jeśli nie literacką (chyba nie), to dziennikarską, umoczoną w młodzieńczej krwi. O, gdyby młodzieńcy mogli kiedyś uwierzyć, że ludzie, którzy nigdy ich nie pchali w tę krwawą sprawę (terror), lubią i szanują ich bezcenną i wieczną duszę, ich ciemną i miłą „przyszłość” (cały świat) – bardziej, niż ich „zausznicy”, którym zaufali… Ale oni nigdy w to nie uwierzą! Oni myślą, że są samotni na świecie, porzuceni, że jedyni bliscy, którzy im zostali, to ci, którzy im szepcą: „Idźcie przed nami, my jesteśmy już starzy i słabi, a wy jesteście heroiczni i szlachetni”. Nigdy nie rozpoznano w tym szepcie głosu diabła. Niekrasow, członek klubu angielskiego, partner ministrów, jak nikt inny popchnął młodych ludzi swoim wierszem: „skieruj mnie do tych, którzy giną”. Ten wiersz zaiste cały jest we krwi. Trudno sobie wyobrazić kogoś bardziej nieszczęśliwego od naszej młodzieży. Przejawia się w tym cała nasza rzeczywistość, „podobna (ze względu na swój bezsens) do snu”, podtrzymująca w młodzieży tę czarną i gorzką myśl: „wszyscy nas porzucili”. Rzeczywiście, właśnie to słyszeli od generałów, od zasuszonych radców stanu, od kupców, od „całego (prawie) narodu rosyjskiego”. Być może, przypomną sobie stare babcie, stare ciotki… Oto jakieś światło. Boże, jakże straszne jest nasze życie, jakże mroczne!

* * *

112. Czukowski jest jednak dobrym pisarzem. Owo „dobro” otrzymuje od niego literatura (zakopywanie trupów), ale nie zatrzyma się na nim samym. Rzecz w tym, że jest on bardzo pożyteczny, ale nie jest zachwycający, a przecież to jest najważniejsze w literaturze.
Nie jest jednak głupim człowiekiem, jak starałem się to przedstawić (portret Riepina).
(w wagonie, Petersburg-Kijów)

* * *

113. Człowiek stoi na dwóch kotwicach: rodzice, ich „dom”, jego młodość – to jedna kotwica. „Pierwsza miłość”, 13-14 lat – to przełom, zwiastun, że rzucono „drugą kotwicę”… Wyjście i – korona; przystań „od dziobu” i przystań „od rufy”. „Od rufy” ostateczna – mogiła, a co ciekawsze, podprowadza do niej miłość. Przecież miłość to „znowu skóra” i stanę się dla dzieci „przystanią od dziobu”.
Na podstawie własnego życia widzę, że genitalia są ważniejsze od mózgu. „Mózg” – to kapitan, to ten, który kieruje. Jednak dla żeglarzy jest oczywiste, że kapitan nie jest ważny, jest to osoba, którą można zmienić, wynająć, ważne są odwieczne cumowania „od dziobu” i „od rufy”. Kompania Wschodnio-Indyjska w każdym bądź razie nie istniała dla zadawalania kapitanów, nie dla nich też działają parostatki na Wołdze i piekarnie.
A to znaczy, że „piękno twarzyczki” jest dla panny ważniejsze od „zdolności umysłowych”. Tak to już jest. Tak one to odczuwają. Nie tylko one. A szkoła? A cała organizacja wychowania? Ucz się „równań kwadratowych” oraz „rzek Ameryki Południowej”. „Nie zapomnij o dopływach Rio de la Plata”. Jakże wspaniale właśnie to panny „opuszczają”.
(w wagonie, Ługa-Petersburg)

* * *

114. Jak wilk napił się krwi rosyjskiej i syty zwalił się do mogiły.
(o Szczedrinie, w wagonie)

* * *

115. Ona urodziła, a tym samym miała prawo urodzić. „Chęć” nigdzie tak bardzo nie zgadza się z „mam prawo”, jak w rodzeniu dzieci.
Wasz staruszek powiedział: „Mogę, a tym samym powinienem”. Miał na myśli hofratów wyjeżdżających jutro, aby objąć swoje stanowiska, a także młodych ludzi, chcących („a tym samym…”) powstrzymać się od dziewczyn… Zgódźmy się, że tak. A przecież nie inaczej będzie także w opinii młodzieńca: „Mogę począć z nią dziecko, a tym samym powinienem je począć”. Cóż by na to odpowiedział mędrzec z Królewca?
(w wagonie, Ługa-Petersburg)

* * *

116. Cóż to takiego patos égalité? Stojąc (według własnej opinii) dość wysoko w literaturze nigdy nie zacząłbym się do niej rwać, ani też jej unikać (égalité). „Wszystko mi jedno”… Popryszczyn rwałby się do égalité z królem hiszpańskim, a Bobczyński chciałby, oczywiście, być w égalité z gubernatorem. Co to znaczy? Czyż trzeba uwierzyć, że duch égalité jest tęsknotą każdego poniżonego i rozczulającego się nad sobą, każdego „połowicznego” – do zrównania się z jedynką?
Darwin ogłosiwszy égalité szympansa i człowieka znacznie bardziej trudził się w „duchu francuskim”, niż w angielskim (tak myślano, tak myślał M. Danilewski).
(w wagonie, Ługa-Petersburg)

* * *

117. Kończę tym, że zaczynam nienawidzić wszystko, co rosyjskie. Jakże to smutne, jakież dziwne.
Zwłaszcza smutne pod koniec życia.

*

Te zaspane twarze, nieposprzątane pokoje, brudne ulice…
Straszne, straszne…
(w wagonie, Ługa-Petersburg)

* * *

118. Wszędzie fałsz: „Dlaczego ten śpioch do tego jeszcze ciągle kłamie?”
(o Rosjanach, w wagonie, Ługa-Petersburg)

* * *

119. Po cóż jest potrzebny „przyjaciel czytelnik”? Czy ja piszę „dla czytelnika”? Nie, ja piszę dla siebie.
– Dlaczego więc pan publikuje?
– Dają pieniądze…
Subiektywizm zgadza się z okolicznościami zewnętrznymi.
W ten sposób powstaje literatura. Tylko w ten sposób.
(w wagonie, Ługa-Petersburg)

* * *

120. Wędrowiec, wieczny wędrowiec, wszędzie tylko wędrowiec.
(o sobie, w wagonie, Ługa-Petersburg)

* * *

121. Czym była ta strzała, którą ciągle czułem w moim sercu? To dzięki niej powstała cała moja literatura.
To – mój grzech.
Przez grzech poznawałem świat i przez grzech (pokutę) mogłem odnieść się do wszystkiego w świecie.
(w wagonie, Ługa-Petersburg)

* * *

122. Każda miłość jest piękna. Tylko ona jedna jest piękna.
A to dlatego, że na całym świecie jedyna „w sobie samej prawdziwa” jest miłość.

*

Miłość wyklucza fałsz: pierwsze „skłamałem” oznacza: „już nie kocham”, „kocham mniej”.
Gaśnie miłość i gaśnie prawda. Dlatego też „trwać na ziemi w prawdzie” oznacza – ciągle i prawdziwie kochać.
(w wagonie, Ługa-Petersburg)

* * *

123. Sława – to żmija. Oby nigdy nie dotknął mnie jej jad.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

124. Leżeć w ciepłym piasku po kąpieli – jest to w swoim rodzaju warte filozofii.
Lazzaroni ciągle leżący w piasku – dlaczego nie miałaby to być wspaniała szkoła filozoficzna?
(zajmując się numizmatyką)

* * *

125. Kościół rosyjski jest wspaniałym zjawiskiem. Luteranizm i katolicyzm pod wieloma względami są bardziej godne uwagi, ale są i takie sprawy, w których prawosławie jest lepsze od nich. Zwróćmy uwagę, że spokojne umysły, jak Busłajew, Tichonrawow, Kluczewski i Sergiusz Sołowjow nie chcieli niczego w prawosławiu poprawiać i byli z niego w pełni zadowoleni. Równocześnie byli ludźmi wierzącymi, religijnymi, prowadzili szlachetne życie w najlepszym sensie tego słowa – spokojne, rosyjskie. Nie rozmyślali specjalnie nad religią, a całe życie pracowali, coś tworzyli. Religia była dla nich fundamentem, który podtrzymywał całą górę ich szlachetnych wysiłków. Nie ma wątpliwości, że gdyby byli „niewierzącymi”, to nie byliby tak szlachetni i tak pracowici. Sceptycyzm religijny potraktowaliby z największą podejrzliwością. „Problemy” prawosławia zaczynają się poniżej (lub obok?) tego piętra – od umysłów bardziej drobiazgowych, pełnych ruchu i zjadliwych. Tołstoj, Rozanow, Mereżkowski, Hercen – to już nie Busłajew z jego spokojnym wieczorem. To burza, złość i nerwy. Być może, jest w tym coś godnego uwagi. Nie jest jednak spokojne, jasne i harmonijne.
Prawosławie w najwyższym stopniu zgadza się z harmonijnym duchem, ale w równie najwyższym stopniu nie zgadza się z duchem przeciwnym. Jest w nim, mówiąc alegorycznie, Zeus; w Aleksandrze Newskim (znowu alegorycznie) stało się nawet „Marsem”. W „okresie petersburskim” (słowianofile) wszyscy budowali cerkwie Aleksandrowi Newskiemu, temu „Aresowi” i zarazem „Romulusowi” Rusi, odsunąwszy na bok ascetów kijowskich. Przeto Mars i Zeus (ich żywioł) – to prawosławie, ale nie ma w nim Afrodyty, nie ma Jukony, „pani domu”, Saturna i dalekiej mistyki.
(na odwrocie otrzymanego listu)

* * *

126. Jeśli nic nie dasz – w duszy będzie tęsknota. Nawet wtedy, jeśli nie dasz podarunku.
(o dziewczynce na dworcu w Kijowie,
której chciałem podarować ołówek,
ale spóźniłem się i ona odeszła z babcią)

A jednak dziewczynka wróciła i podarowałem jej ołówek. Nigdy czegoś takiego nie widziała i z trudem mogłem jej wyjaśnić, co to za „cudo”. Jak dobrze jej i mnie.

* * *

127. Kto z czystą duszą odchodzi do ziemi? O, jakże jest nam potrzebne oczyszczenie.
(zima 1911)

* * *

128. …być może, jestem „głupi” (chodzą takie słuchy), być może, jestem „kanciarz” (tak mówią), ale tak szerokich myśli, nieogarnionych nowych horyzontów, jakie mam ja, nikt inny nie ma. I „wszystko samo przyszło do głowy” – nie zapożyczyłem nawet jednej joty. Zadziwiające. Jestem po prostu zdumiewającym człowiekiem.
(na podeszwie buta w czasie kąpieli)

* * *

129. Poplątały się moje myśli, zupełnie się poplątały…
Całe życie poświęcić na zniszczenie tego, co tylko jedno kocham w świecie: Czy ktoś miał bardziej bolesny los?

* * *

130. Los chroni tych, których pozbawia sławy.
(zima 1911)

* * *

131. Wyobrażają sobie, że chciałem „przypodobać się władzy”. Tymczasem dziwna cecha mojej psychologii to silne odczucie pustki wokół siebie – pustki milczenia i niebytu wokół i wszędzie – co ledwo znam, w co ledwo wierzę, ledwo dopuszczam, co mi przypisują inni ludzie. Wydaje się to niemożliwe i niedorzeczne – ale tak jest.

* * *

132. Dlaczego tak bardzo nie chcę być znany (nie mieć wpływu) i tak (niekiedy) tęsknię (chociaż nieraz z tego powodu bywa dobrze na duszy), że „nic nie wyszło z mojej działalności literackiej”, nikt za mną nie idzie, nie mam swojej „szkoły”?
Jedynie z jakiegoś dziwnego pragnienia szczęścia dla ludzi. Sądzisz zawsze „według siebie” (inaczej nie można). „Według siebie” sądzę też ja, że nie można być szczęśliwym, jak mając tylko swoje myśli. Byłbym bardzo zadowolony, gdyby „obeszło się beze mnie” i to nawet w tym wypadku, gdybym jeszcze raz dokładnie napisał to wszystko, co napisałem. Nie byłbym już zupełnie obojętny – czytają, czy też nie czytają.

*

W tym sensie „pragnienia wpływu” jest uczuciem bardzo szlachetnym: wszystkich mieć za przyjaciół i cały świat mieć za swego przyjaciela…

*

Ale wtedy nie należałoby się podpisywać, a ja się podpisuję. To dziwne. Jednak w sensie pomyślności „Rozanowa” rugali bardziej, niż „Rozanowa” chwalili, a rugali bardziej z szacunkiem, jak sądzę, a nawet bardziej przenikliwie (w niektórych kwestiach), niż chwalili.

* * *

133. On był niezbyt rozumny i niewykształcony, a raczej – nierozwinięty, ale zdumiewająco utalentowany. „Wziął” coś z Wittego, czy też nie wziął – nie wiem. Był to jednak bezwarunkowo człowiek honoru, gdyż ludzie mający 1/10 jego talentu zostawali „radcami stanu” i spokojnie żyli na rencie lub na emeryturze. On zaś umarł, jeśli nawet nie w nędzy, to w biedzie.
Nie tylko z tego powodu jest on szlachetny; było w nim coś nieuchwytnego, na mocy czego gdybym nawet chwycił go za rękę z wyciągniętą z mojej kieszeni chusteczką, podałbym mu rękę i powiedział: „Sierioża, to coś przypadkowego, przecież wiedziałem i wiem teraz, że jesteś jednym z najszlachetniejszych ludzi w Rosji”. A on rozpłakałby się łzami anioła, którymi nigdy nie zapłacze „szlachetny” Kutler, mające sześć tysięcy emerytury.
(o Szarapowie, po jego śmierci)

* * *

134. Nie kłócę się z Bogiem i nie zdradzę Boga, kiedy On w odpowiedzi na moje modlitwy nie okazał mi „miłosierdzia”; kocham Boga, jestem Mu oddany. Cokolwiek On zrobi – nie będę bluźnił, będę płakał nad sobą.
(smutne lato 1911; ciągle nie może poruszać ręką)

* * *

135. Dusza prawosławia – w darze modlitwy. Jego ciałem są obrzędy, kult. Gdyby jednak ktoś pomyślał, że poza obrzędami nie ma w nim nic (Harnack z Berlina) – to ten pomimo całej swojej inteligencji nic by w nim nie zrozumiał.
(lato 1911)

* * *

136. Kto kocha naród rosyjski – ten nie może nie kochać Cerkwi. Gdyż naród i Cerkiew są jednym. Jedynie u Rosjan są jednością.
(lato 1911)

* * *

137. Nie ma we mnie żadnego zainteresowania do realizowania siebie, brak wszelkiej energii, „woli istnienia”. Jestem człowiekiem, który w ogóle się nie realizuje.

* * *

138. Kilka pięknych listów od Gorkiego. To wspaniały człowiek. Jeśli jednak wszyscy inni „lewicowcy” tak samo patrzą, to samo widzą, to, przede wszystkim, jest to przeciwne „naszym horyzontom” – cóż za zawężony horyzont! Czyż jest to prawda, że różnica między radykalizmem i konserwatyzmem jest różnicą między wąskim i szerokim polem widzenia, między „bliskowzrocznością” i „dalekowzrocznością”? Jeśli tak, to zwyciężymy. A tymczasem nie ma po temu żadnej nadziei.
(lato 1911)

* * *

139. Fatum Gorkiego – zyskał chwałę, zdobył pozycję. A tymczasem z natury jest on wojownikiem. Z kim ma walczyć, jeśli wszyscy są „powaleni”, czy z Gringmutem, czy z Katkowem? Przecież nie z księciem Mieszczerskim, o istnieniu którego Gorki chyba w ogóle nie wie.
Ręce opadły.
Wojownik umarł bez walki. Napisałem mu o tym, ale on, co aż dziwne, nic nie zrozumiał z tej myśli.

* * *

140. Spotkałem jedynie trzech ludzi mądrzejszych, a ściślej, bardziej utalentowanych, oryginalnych i samodzielnych ode mnie: Szperka, Rcy i Fl-go. Pierwszy zmarł bardzo młodo (26 lat) i nie zdążył się wyrazić; drugi był „Tientietnikowem”, po prostu wygrzewał się na słońcu. „Iwan Iwanowicz grający na skrzypcach” – tak sam się określił (w pewnym artykule). W ich rozumie, ściślej – w ich duszy, w ich metafizycznym (przed urodzeniem) doświadczeniu – było to, że nie popełniali błędów, ich opinie można było przyjmować bez sprawdzania, bez rozmyślania nad nimi. Ich słowa, myśli, opinie, nawet najmniejsze rzucały światło na całe rejony świata. Wszyscy byli prawie słowianofilami, ale w istocie nie byli słowianofilami, a samotnikami, „ja”…
Inni ze znakomitych ludzi, jakich spotkałem: Raczynski, Strachow, Tołstoj, Pobiedonoscew, Sołowjow, Mereżkowski – nie byli lepsi ode mnie…
Wyczułem, że coś silnego i samodzielnego jest w Tigranowie (książka o Wagnerze). Spotkałem się jednak z nim tylko raz, a przy tym byłem zdenerwowany i nie mogłem ani uważnie na niego patrzeć, ani też go słuchać. Opowiem o tym – on był, być może, bardziej utalentowany ode mnie…
Stołpner był bardzo rozumny, w niektórych opiniach silniejszy ode mnie, ale ogólnie nie był ode mnie silniejszy.
Tak… Czułem też, że silniejszym ode mnie był Konstantyn Leontiew (moja korespondencja z nim).
Jednak wszystkich wymienionych pokonywałem chytrością (rosyjski „swój rozum”) i, być może, właśnie dlatego nie zginąłem (w literaturze), jak ci nieszczęśnicy („nieudacznicy”). Od dzieciństwa, od mojego pełnego lęku i udręki dzieciństwa nabrałem zwyczaju milczenia (i ciągłego rozmyślania). Ciągle milczę… wszystkiego słucham… ciągle milczę… I głupców, i mowy tych mędrców… Idee dojrzewają we mnie powoli i w ciszy… Nigdzie się nie spieszę, „poleżałbym sobie”… Z mojego bezruchu – a u innych wszystko się rwie, lub nie dojrzewa – wszystko we mnie dojrzewa. W porównaniu z „Rcy” i Szperkiem moja działalność literacka rozwinęła się niezwykle, ileż książek już wydałem… Jednak w całym moim życiu żadne recenzje w gazetach, żadne dytyramby (w tychże gazetach) nie dały mi tyle powodów do dumy, co przyjaźń (czułem ją) i szacunek (w wypadku Szperka także miłość) tych trzech ludzi.
Jaki jest los literatury: dlaczego oni nie są tak znakomici, a odrzuceni i zapominani?
Szperk, przeczuwając swój los, mówił: „Pan, zdaje się, czytał Grubera? Nie? Bardzo lubię znaleźć coś jego autorstwa. Pociągają mnie pisarze nieznani, którzy pozostali niezauważeni. Co to byli za ludzie? Jakże się cieszę, gdy natknę się w ich pracach na niezwykłą i przedwczesną myśl”. Jakie to proste, głębokie i piękne.
Pamiętam jego aforyzm o dzieciach: „Dzieci tym różnią się od nas, że wszystko przyjmują z taką mocą realizmu, jaka nie jest już dostępna dorosłym. Dla nas ‘stół’ jest jednym z ‘mebli’. Dziecko nie zna ‘mebli’, a ‘stół’ jest dla niego ogromny i żywy, jakim nie może być dla nas. Z tego powodu dzieci znacznie bardziej cieszą się światem, niż my”.
Pamiętam jeszcze jego zadziwiającą opinię: „Zasada życiowa, że dzieci powinny szanować rodziców, a rodzice powinni kochać dzieci, należy czytać odwrotnie: Rodzice powinni szanować dzieci – szanować ich odrębny świat i ich gwałtowną, gotową w każdej chwili doznać obrazy naturę, a dzieci powinny kochać rodziców – a będą ich kochać, jeśli tylko odczują ich szacunek do siebie”.
Jakże to jest głębokie i nowe!
Tołstoj… Kiedy z nim rozmawiałem, między innymi o rodzinie, małżeństwie, płci – to zobaczyłem, że on w tym wszystkim plącze się, jak uczeń, który nie wie, czy jakiś wyraz pisze się przez „ó”, czy przez „u”, nic w tym wszystkim nie rozumie, poza jednym, że należy być „powściągliwym”. On nawet nie potrafił owej niteczki „powściągliwości” rozwinąć w nić dla przędzalni. Ani analizy, ani zdolności kombinowania, ani nawet myśli – same wykrzykniki. Nie da się z tym współdziałać, to coś w rodzaju imbecile.
W S-wie tylko to jest interesujące, że „diabełek siedział na jego ramieniu” (na Morzu Bałtyckim). O tym należałoby porozmawiać. Zagadkowa i głęboka jest jego tęsknota: to, o czym on milczał. A słowa napisane – to zwyczajne dziennikarstwo („brandelasy”).
Niósł przed sobą swoją pychę, a pycha była nicością. Lepiej nieść smutek – a on o nim milczał.
Pobiedonoscew był pięknym człowiekiem; nie ujawnił jednak w niczym, że miał „piękny, samorodny umysł rosyjski”. Był tak zwyczajny, że nie podeptał swojej profesury.
Zawsze odczuwam wobec niego winę: nie miałem odwagi źle o nim napisać po śmierci. Chociaż obiektywnie jest w tym dużo prawdy – nie byłem jednak szlachetny w swoich opiniach. Raczynski miał suchy i precyzyjny rozum, nic nowego i oryginalnego.

* * *

141. Literatura (druk) przycięła w człowieku miłość własną. Wszyscy zaczęli się jej bać, wszyscy zaczęli czegoś od niej oczekiwać. „Ci szlachcice rozdają nagrody montyonowskie”. Stąd wywodzi się wzrost jej siły.
Jej siła kończy się tam, gdzie człowiek przymyka na nią oczy. „Szósta władza” (Napoleon o druku) przemienia się nagle w szare, pochylone drzewko, jak tylko odwrócić się do niej tyłem – wtedy patrzycie na sprawy, a nie na mapę z napisem „Szósta władza”.

* * *

142. …a przecież w istocie – Boże! Boże! – w mojej duszy wiecznie jest monaster.

* * *

143. Czy naprawdę jest mi potrzebna sława?
Brrr…

* * *

144. Oto, czego wcale nie wiem: Czy jestem „kimś”, czy też – „nicością”? Jakaś to para mnie nadyma i wtedy wydaje mi się, że jestem „kimś”. Ale „rozwinięty zostanie długi rulon” (Puszkin), a wtedy wychodzi – „nicość”.
(w wagonie, Petersburg-Kijów)

* * *

145. – „Dlaczego pan ciągle myśli o sobie? Pomyślałby pan o „ludziach”.
– Nie chce mi się.
(w wagonie, Petersburg-Kijów)

* * *

146. Ach, ludzie – wykorzystajcie każdy wieczór, który będzie pogodny. Życie szybko przemija, przeminie, a wtedy powiecie „sprawiłbym sobie nieco radości”, a już nie można: ból jest, smutek jest! Numizmatyka – jest dobra, więc zajmujmy się numizmatyką, książka – jest dobra, więc czytajmy książkę.
Jedynie nic nie piszcie, nie „starajcie się”, stracicie życie, a to, co napiszecie, okaże się „głupotą” lub czymś „niepotrzebnym”.

* * *

147. Tak, być może „plan budowli” nie jest dobry, ale budowla chroni nas przed deszczem i przed brudem, więc po co niszczyć budowlę?
(w wagonie, o Kościele)

* * *

148. Moja głowa w chmurach
A nogi takie słabe.

*

Pod wieloma względami rozumiem pogaństwo, judaizm i chrześcijaństwo lepiej, niż były one rozumiane przez własnych wyznawców w epoce klasycznego rozwoju.
A przecież jestem tylko „człowiekiem dzisiejszego dnia”, ze wszystkimi jego słabościami, z jego wielkim antyhistorycznym „nie chce się”…
W tym tajemnica dialektyki: „mój dzisiejszy dzień”, w którym jestem tak zakorzeniony, jak nikt przede mną (tak myślę) – dał mi całą moc i całą przenikliwość. Tak więc „ze słabości wyrosła siła”, a „z takiej siły – odwrotnie wyrosła słabość”.

* * *

149. „Obecne pokolenie” – nie chodzi o to, że nie ma „dużego znaczenia”, ale po prostu nie ma żadnego znaczenia. Minie 60 lat, „jeden oddech historii”, a z niego pozostanie nie więcej, niż z mumii czasów Sesostrisa. Cóż wiemy o ludziach lat dwudziestych XIX w.? Tylko tyle, co powiedział Puszkin. Znamy każdy jego wiersz, pamiętamy, uczymy się. A jego „współcześni” istnieli dla swojego czasu, ale dla naszego wcale nie istnieją. Stąd wniosek: żyj i pracuj jakby nikogo nie było, jak byś wcale nie miał swoich „współczesnych”. Jeśli twoja praca i twoje myśli są cenne – zwyciężą wszystko, co wokół ciebie nienawidzi ciebie, pogardza tobą, usiłuje cię zadeptać. Silny jest silnym, a słaby jest słabym. To matka „przyjaciela” powiadała (w Jelcu): „Prawda jest jaśniejsza od słońca”.
Żyj dla prawdy: a ludzie niech sobie idą, gdzie chcą.

* * *

150. Cóż ty lubisz, cudaku? – Swoje marzenie.
(w wagonie, o sobie)

* * *

151. Kiedy siedzę u lekarza, to zawsze na brzegu krzesła i szepczę w myślach: „Czy nie chce mnie pan wytargać za ucho – proszę bardzo”, albo „spoliczkować – proszę bardzo, proszę bardzo, jestem cierpliwy, nawet będę zadowolony, ale potem niech się pan postara i wyleczy mnie”. Z jakiegoś powodu wyobrażam sobie, że wszystkie choroby są nieuleczalne i dlatego zawsze lękałem się wzywać lekarza: mam już 39 stopni gorączki, bredzę, ale mówię: „To nic, to tylko przeziębienie, wezmę aspirynę, natrę się gorczycą z octem”, najlepsze są domowe metody, i „przejdzie”. Jak wezwę lekarza, to choroba – ciągle ta sama idea – okaże się „nieuleczalna”. A u doktora Rentelna przed trzecią operacją „przyjaciela” ja tylko zgiąłem się, aby sprawiać wrażenie, że siedzę, przy samych drzwiach, ale nawet nie dotknąłem krzesła. On powoli mówił:
„Fistuła… trzeba wyciąć szyjkę macicy… Zmniejszyć, wyczyścić (wycinając?!!) macicę”.
Boże mój: rak zawsze pojawia się „na szyjce macicy”, a więc skoro trzeba ją „wyciąć” – jest to rak.
Jak wtedy dotaszczyłem się do domu, nie pamiętam…

* * *

152. Oto przeminęło już całe życie… Pozostało kilka chmurnych lat, starość, smutek, poczucie niepotrzebności…
Jak wszystko staje się niepotrzebne! To jest główne uczucie w starości. Zwłaszcza – rzeczy, przedmioty: odzież, meble.
Jakiż jest bilans życia?
Strasznie mało sensu. Żyłem, kiedyś nawet radowałem się: to najważniejsze. „A co wyszło?” Nic szczególnego. Właściwie nie potrzeba, żeby coś „wyszło”. Być nieznanym – to chyba jest najbardziej upragnione.

*

Co jest najlepsze w tym, co przeminęło, co dawno przeminęło? Dobry lub przynajmniej przyzwoity czyn. Jeszcze – dobre spotkanie, to znaczy poznanie dobrego, właściwego, miłego człowieka. To na starość daje jasną smugę światła, a z jaką radością patrzy się na te smugi, niestety, jakże rzadkie.
A pełne szumu zadowolenie (u mnie niewiele)? Tak zwane „rozkosze”? One zostają przyjęte jedynie w chwili ich otrzymania, ale nie mają żadnego znaczenia dla „potem”.
Dopiero w starości poznajesz, że „trzeba było dobrze żyć”. W młodości nawet nie przychodzi to do głowy. W wieku dojrzałym – też nie przychodzi. A w starości wspomnienie dobrego czynu, delikatności – to jedyny „świetlisty gość” w „komnacie” (w duszy).
(głęboką nocą)

* * *

153. Cóż w Rosji jest najdroższego, jeśli nie stare cerkwie? A może kancelarie? Albo redakcje? Nie, stara-stara cerkiew i diak – „nie bardzo”, wszystko z grzechem, słabe. A ciepło tylko tutaj. Dlaczego tutaj ciepło, kiedy wszędzie jest zimno? To tutaj pogrzebano mamę, braci: pogrzebią także mnie; to tutaj będą się żeniły dzieci: wszystko – tutaj… Wszystko, co najważniejsze… Ludzie pooddychali ciepłem.

* * *

154. W „przyjacielu” Bóg dał mi spotkać człowieka, w którego nigdy nie zwątpiłem, co do którego nigdy się nie rozczarowałem. Zabawne, ale nie było ani jednego takiego dnia, żebyśmy na siebie nie nakrzyczeli. Za to nie było takiego wieczora, żebyśmy się nie pogodzili. Zwykle ja albo ona po ½ godziny przychodziliśmy z przeprosinami za złe zachowanie (krzyki).
Nigdy, nigdy nie było gniewu lub braku szacunku.
Nigdy!!! Nawet jednego dnia. Ani razu w ciągu 20 lat nasz dzień nie zakończył się „podziałem”.
(głęboką nocą)

* * *

155. Łagodne, ciemne noce…
Przerażenie przestępstwem…
Tęsknota samotności…
Łzy rozpaczy, lęku i pot trudu…
Oto ty, religio…
Pomoc dla zgarbionego…
Pomoc dla zmęczonego…
Wiara chorego…
Oto twoje korzenie, religio…
Wieczne, cudowne korzenie…
(przy korekcie felietonu)

* * *

156. „Wszystko dzięki łożysku” – powiedział Szernwal. Mając 17 ½ roku, kiedy w tych sprawach ona i teraz, gdy ma 47 lat, jest jak dziecko. „Dlaczego ręka zwisa?” – i żadnej innej troski, poza ręką. Lekarz ze śmiechem: „Najwięcej niepokoi ją ręka. To przecież nic, u niej przecież lewa ręka jest nieruchoma”…
I pali z zadumą papierosa.

* * *

157. Dusza boli, dusza boli, dusza boli…
Cóż można zrobić z bólem duszy – nie wiem.
Jednak godzę się żyć tylko z tym bólem… Jest on najdroższy mnie i we mnie.
(głęboką nocą)

* * *

158. Już trzy lata przed 1911 r. mój niezastąpiony i wierny przyjaciel, któremu za wszystko jestem zobowiązany, mówił:
– Przeczuwam, że niedługo pożyję… Wiesz, przeżyjmy tych kilka lat dobrze…
Cały zamierałem. Ledwo słyszalnym głosem mówiłem: „Tak, tak!”
W rzeczywistości jednak nie było tego „Tak”.

WASZA MAMA
(Dla dzieci)

159. – Ścięłam warkocz, bo nie jest mi potrzebny.
Wspaniały kasztanowy warkocz. Teraz włosy sterczą jak mysi ogon.
– Dlaczego? Nawet nie zapytałaś! Jest mi przykro. Odrzuciłaś coś, co było miłe dla innych.
– Wszystko straciłam. Po co mi warkocz? Gdzie moja szyja? Gdzie moje ręce? Nic nie zostało. Więc ścięłam warkocz.
(W dniu przyjęcia komunii, późnym wieczorem).
Wydaje mi się to, jak i wszystko teraz, jakimś przedśmiertnym gestem.
(25 lutego 1911)

* * *

160. Mam 56 lat i 35 000 rubli. Ale „przyjaciel” choruje… I wszystko stało się niepotrzebne.

* * *

161. Tylko ja byłem jej „przyjacielem”: tylko ja płaczę, łzy płyną i nie mogę ich powstrzymać…
Dzieci… Jakże mało są im potrzebni rodzice, kiedy one dojrzewają: przyjaciele, swoje życie, przyszłość – to wszystko tak ich niepokoi…
Kiedy umarła moja mama, to zrozumiałem tylko tyle, że mogę jawnie zapalić papierosa. Teraz też zapaliłem. Wtedy miałem 13 lat.

* * *

162. Minęło już 20 lat, kiedy jak „szybki potoczek” biegałem koło trumny…
Na dodatek byłem rozdrażniony: dlaczego wokół mnie nie jest wesoło, dlaczego nie kwitną kwiaty. Zbyt późno wszystko poznałem…

* * *

163. …tak, stałem się „znakomitością”… O, jakże chciałbym pogryźć zębami i podrapać paznokciami tę „znakomitość”, wsadzić w nią swój zgniły ząb, ostatni ząb.
Za późno!
O, jakże chciałbym jeszcze raz żyć, z jedynym celem – nic nie pisać.
Te linijki zabrały mi wszystko, odciągnęły mnie od „przyjaciela”, dla którego powinienem żyć, chciałem żyć, chcę żyć.
A „talent” ciągle zmuszał mnie do pisania.
(głęboką nocą)

* * *

164. Idzie, idzie moja wędrowniczka po schodach (ciągle najpierw stawia prawą nogę, nie widzi mnie zza zakrętu schodów, ale ja ją widzę: twarz pojaśniała i z ożywieniem mówi do podtrzymującej ją służącej: „Oto… (nie pamiętam) dzisiaj dałam sto rubli lekarzowi. Zupełnie pozbawiłam Wasyla Wasiljewicza pieniędzy” – „Zupełnie” – śmieję się z góry, zbiegam do niej. „Jakie sto rubli? To ja dam i nie dzisiaj, a dopiero w tym tygodniu”.
Ona ma tylko jedną troskę, sięgającą tydzień naprzód, że na jej chorobę wydajemy zbyt dużo pieniędzy. Ona zaśmiała się i wesoło weszliśmy na górę. Ach, moja wędrowniczka: za jej dobre chodzenie dałbym tysiące… a za jej zdrowie oddałbym wszystko.

* * *

165. „Teraz to już nic nie potrzebuję. Trzeba, żebyś ty był zdrów i dobrze urządził dzieci”.
(3 listopada 1911, przed konsylium)

* * *

166. Mówiłem o małżeństwie, małżeństwie, małżeństwie… a do mnie szła śmierć, śmierć, śmierć…

* * *

167. Straszna samotność w całym życiu. Od dzieciństwa. Samotne dusze są duszami ukrytymi. A ukrycie – z zepsucia. Straszny ciężar samotności. Czyż nie z tego powodu ciągły ból?
Nie tylko z tego powodu.

* * *

168. 27 listopada zmarła w Jelcu w wielu 85 lat „nasza babcia” – Aleksandra Andrjanowna Rudniewa, z domu Żdanowa. Równo przez 70 lat pracowała dla innych – już w wielu 15 lat wyszła za mąż, aby polepszyć życie swego małego braciszka, którym się opiekowała. Byli sierotami. Od tego czasu, zawsze wesoła, ciągle „biegała do cerkwi”, uczyła okoliczne dzieci „czytania, mówiła im o Bogu, carze i ojczyźnie” i jak niegasnąca świeca katakumb świeciła, ogrzewała, pracowała, płakała – wiele płakała – i jedynie nabożeństwo cerkiewne ocierało jej łzy i dawało radość. Niech ta książka będzie jej poświęcona, a wraz z nią – mojej biednej mamie, Nadziei Wasiljewnie Rozanowej.

*

Ona była zupełnie inna. Zniszczona przez bezsiłę, huragan stłamszonych uczuć… Nie wiedziała jednak, że gdy cicho wstawała z łóżka, na którym z nią spałem (miałem wtedy 6-7-8 lat), to zasypiając słyszałem, jak ona modli się za nas wszystkich, najpierw w milczeniu, potem szeptem, coraz głośniej i głośniej… póki słowa nie wyrywały się jej z ust z jakimś świstem.
A w ciągu dnia surowa, zawsze surowa. Nie pamiętam, żeby w naszym domu ktoś się uśmiechał.

* * *

169. Męcząco, ale dość cicho pracuje wentylator w korytarzu; zapłakałem (prawie): „Żeby go słyszeć, chcę jeszcze żyć, a najważniejsze, że przyjaciel powinien żyć”. A potem myśl: „Czy to możliwe, że ona (przyjaciel) na tamtym świecie nie będzie słyszał wentylatora?” Żądza nieśmiertelności tak chwyciła mnie za włosy, że prawie przysiadłem na podłodze.
(głęboką nocą)

* * *

170. O dobroci naszego duchowieństwa: ileż to piachu nasypałem im za kołnierz… A równocześnie każdy, kto mnie znał, a nawet i nie znał – wielu, odnosiło się do mnie – „odrzucając moje idee” – nie tylko dobrze, ale z miłością (Ustinski, Filewski, cenzor Lebiediew, Pobiedonoscew, M. Sołowjow, o. Drozdow, Akimow, Celikow, prof. Głubokowski, N. Szczerbowa, A. Albowa). Wyjątkiem był tylko S. Raczinski, jedyny, który „znienawidził brata swego” (po artykułach o małżeństwie w „Russkom Trudie” i w „S.-Petersburskich Wiedomostiach”). Oto, co: Hermogen, który latem żądał, żeby mnie odłączyć od Kościoła, w listopadzie-grudniu dwa razy prosił o spotkanie ze mną. Biskup Sergiusz (Fiński), który znał (na podstawie mojego listu, przesłanego mu przez Fiodorowa) „mój zdumiewający sposób myślenia” – tym niemniej, kiedy „przyjaciel” leżał w szpitalu ewangelickim (luterańskim) po trzeciej operacji, przyjechał ją odwiedzić, a przyjechał na prośbę metropolity Antoniego, który w ogóle jej nigdy nie widział, a mnie samego widział 2-3 razy, ale nie rozmawiał ze mną. Wszędzie – delikatność, wszędzie – subtelność i to po mojej strasznej wrogości do nich i oskarżeniach nie do zniesienia. A świeccy: cóż za wyzwiska („Przodkowy”, „dwulicowiec”, „nie należy siadać z nim przy jednym stole i wspólnie pracować”…), którymi mnie obsypali, ledwo palcem ruszyłem przeciwko „sierści” ich partii. Z tego wynika, że Kościół jest lepszy od świeckiego życia en masse, serdeczniejszy, bardziej duchowy, przebaczający. Jeśli był nawet ogień (inkwizycja), to w każdym bądź razie nie jest to szafot pozytywistów: zimny i z zimnym żelazem…
W końcu rzuciłem się (koniec 1911 r.) do Kościoła: to jedyne w świecie pełne ciepła, ostatnie pełne ciepła miejsce na ziemi…
Oto moja biografia i mój los.
(9 grudnia 1911)

P. S. Człowiek religijny jest doskonalszy od mędrca, od poety, od zwycięzcy i oratora. „Kto się modli” – zwycięży wszystkich, a święci będą zwycięzcami świata.
Idę do cerkwi! Idę! Idę!
(w tym samym dniu i o tej samej godzinie)

P. P. S. Nigdy moja noga nie stanie na jednym miejscu z pozytywistami, nigdy! Nigdy! – Nigdy nie chcę oddychać z nimi powietrzem tego samego pokoju!

P. P. P. S. Lepsze zabobony, lepsza głupota, lepsza czerń, ale z modlitwą. Religia, lub – nic. To walka i krzyż, pastorał i palica, pika i mogiła.
A ja wierzę, że „święci” zwyciężą.

P. P. P. P. S. Najlepsi ludzie, jakich spotkałem – nie, jakich znalazłem w życiu: „przyjaciel”, wielka „babcia” (A. A. Rudniewa), „dziadziuś”, M. Szczerbowa, A. Albowa, o. Ustinski – wszyscy byli religijnymi ludźmi; najwięksi umysłem Florenski, Rcy – też religijni. Czy to przypadkiem o czymś nie świadczy? Mój wybór jest już zdecydowany.
Modlitwa – lub nic.
Lub:
Modlitwa – i zabawa.
Modlitwa – i uczty.
Modlitwa – i tańce.
Ale w sercu wszystkiego – modlitwa.
„Człowiek modlący się” – i wszystko można.
Nie ma takiego człowieka – nic nie można.
To jest moje „credo” – i z nim pójdę do mogiły.
Zacznę wielki taniec modlitwy. Z długimi trąbami, z muzyką, ze wszystkimi: wszystko będzie dozwolone, gdyż wszystko będzie omodlone. Wszystko zrobimy, gdyż po tym wszystkim pokłonimy się Bogu. Ale nie zrobimy nic zbędnego, powstrzymamy się, nic „karamazowskiego”, gdyż również „w tańcu” będziemy pamiętać o Bogu i nie będziemy chcieli go zasmucić.
„Z nami Bóg” – to jest wieczne.

* * *

171. Handel, wszędzie handel, w literaturze, w polityce – handel sławą, handel pieniędzmi, a duchownym zarzuca się, że „handlują świeczkami woskowymi” i „oliwą do lampek”. U duchownych zysk wynosi 1/10 i nie są oni wykształceni, a u świeckich 9/10, chociaż są to ludzie „oświeceni”.
(13 grudnia 1911)

* * *

172. Dlaczego tak się złoszczę na radykałów?
Sam nie wiem.
Czy lubię konserwatystów?
Nie.
Co jest ze mną? Nie wiem. Jestem zakłopotany.
(14 grudnia 1911)

* * *

173. 26 sierpnia 1910 r. od razu się zestarzałem.
20 lat żyłem „w południe”, a tu od razu 9 godzina wieczorem.
Teraz nic nie potrzeba, niczego nie chcę. W głowie jedynie mogiła.
(14 grudnia 1911)

* * *

174. Przyszłość w ogóle mnie nie interesuje.
Dlatego, że „przyjaciela” nic już nie interesuje.
Interes potrzebny jest „dwojgu”, jeden – nie ma żadnych interesów.
Dla jednego – tylko mogiła.
(14 grudnia 1911)

* * *

175. Faktycznie, jestem zbyt leniwy, żeby czytać. Na przykład z artykułu Fiłosofowa o mnie (w almanachu) przeczytałem tylko pierwszą stronę. Dopiero w tym roku, przeglądając książki (kurz, klasyfikacja) – natknąłem się na ten artykuł, otworzyłem i przeczytałem nie wstając z podłogi (dużo racji w tym artykule). Dlaczego jednak tak mało czytam?
1 000 przyczyn, ale najważniejsza jedna: przeszkadza myśleć. „Kręci mi się” w głowie, nie mam sił, żeby wyjść z tego stanu.
Z żądzą (szaleńczo) czytałem w gimnazjum, ale już w uniwersytecie czytałem tylko początek książki (Mommsen, Bluntschli).
Urodziłem się wędrowcem, wędrowcem-prorokiem. Jak bywało w Judei, „cała ulica prorokuje”. Ja jestem jednym z takich, to znaczy ludzi ulicy i „proroków” (bez misji zmieniania, na przykład losu narodu). Moje „proroctwo” nie jest dla Rosjan, dla historii Rosji, jest to moje domowe proroctwo i odnosi się tylko do mnie (bez znaczenia i wpływu), jest częścią mojej biografii.
W żaden sposób nie mogę się zatrzymać, nie mogę nie mówić (pisać), wszystko, co mi w tym przeszkadza (sprawy życiowe) odrzucam lub wypuszczam z rąk (książki).
Te rozmowy (szepty) są moją „literaturą”. Stąd tak dużo błędów: pójść po książkę, otworzyć ją i coś sprawdzić – to dla mnie trudniej, niż napisać cały artykuł. „Pisać” – to rozkosz, ale „sprawdzać – to „katorga”. Pisząc „lecę na skrzydłach”, w drugim wypadku powinienem pracować, a ja jestem wiecznym Obłomowem.
Pocieszałem się w tej sytuacji, na którą wszyscy się zgodzili, że przecież „świat jest moim wyobrażeniem”. Zgodnie z tą tezą nie mam obowiązku „sprawdzania” i pisania wiernej historii lub geografii – piszę, jak sobie „wyobrażam”. Gdyby nie było Schopenhauera, być może byłoby mi wstyd, a skoro jest Schopenhauer, to „chwała Bogu”.
Z Schopenhauera (w przekładzie Strachowa) też przeczytałem tylko połowę pierwszej strony (zapłaciwszy za książkę 3 ruble), ale już w pierwszym wierszu wyraźnie napisano: „Świat jest moim wyobrażeniem”.
– To wspaniale – pomyślałem po Obłomowsku – „Wyobraźmy sobie”, że dalsza lektura jest bardzo trudna i w ogólne nie jest mi potrzebna.
(14 grudnia 1911)

* * *

176. Mogiła… czy wiecie, że jej sens zwycięży całą cywilizację…
Oto równina… pole… nic nie ma… nikogo nie ma… A tu wzgórek ziemi, pod którym pochowano człowieka. I te dwa słowa: „zakopany człowiek”, „umarł człowiek” swoim wstrząsającym sensem, swoim wielkim sensem, jękiem… zwyciężają całą planetę – są ważniejsze od „Iłowajskiego z Attylą”.
Wszyscy chodzili… A tu „umarł człowiek” i nawet nie wiemy – kto: jakież to przerażające, rozpaczliwe… cała cywilizacja wali się w gruzy, nie chcemy już „Attyli i Iłowajskiego”, jest tylko ten mały grób i chce się na nim wyć jak pies…
Oto, gdzie kończy się pycha.
Przeklęta cecha.
Nie przypadkiem zawsze tak bardzo nienawidziłem pychę.
(14 grudnia 1911)

* * *

177. Wiozą trumnę, tłum depce kwiaty, które spadły z karawanu: śpieszy się, trzęsie. Ja, jadąc dorożką też się trząsłem i myślałem: Tak samo powiozą Wasyla Wasiljewicza; żywo wyobraziłem sobie tę głupkowatą twarz, bladą (teraz ciągle czerwona), zmęczone wargi i bródkę, taką żałosną, że publika będzie omijać kałuże i kląć, gdy się zamoczy, a ktoś inny strasznie będzie chciał zapalić papierosa, a tu nie można, i ja z grobu będę mu współczuł, że „nie można zapalić”, gdyby nie ten oficjalny moment, gdy jestem „obowiązany leżeć”, to bym mu po cichu podsunął papierosa.
Z własnego doświadczenia wiem, że właśnie na pogrzebie strasznie chce się palić…
Wiozą, wiozą, długo wiozą… „No, żegnaj, Wasylu Wasiljewiczu, źle jest, bracie, w ziemi, źle też, bracie, żyłeś. Lepiej by się leżało w ziemi, gdybyś lepiej żył. A ty żyłeś w nieprawdzie…
Boże mój: jak tu umrzeć w nieprawdzie?
A ja żyję w nieprawdzie.
(14 grudnia 1911)

* * *

178. Tak: być może, całe życie tylko po to żyjemy, żeby zasłużyć na mogiłę. Ale o tym dowiadujemy się dopiero wtedy, gdy zbliżamy się do mogiły: wcześniej nawet nie przychodziło to do głowy.
(14 grudnia 1911)

* * *

179. Tylko 60 razy, i to w najlepszym wypadku, mógłbym w Wielki Czwartek stać „ze świeczką” na nabożeństwie: jakże mogłem więc opuścić chociaż jeden czwartek?!!
Boże! Wielkanocy też 60!!! Tylko 60 razy Boże Narodzenie!!! Jakże można opuścić chociaż jedno z nich?!!
Oto uzasadnienie, dlaczego trzeba „chodzić do cerkwi” i to z rodzicami, z żoną, z dziećmi.
Mam już 54 lata, a zaledwie ze 12 razy stałem „ze świeczką”.
Już za późno: mam już 56 lat!
(14 grudnia 1911)

* * *

180. Jakże głupi był mój „bunt przeciwko chrześcijaństwu”, powinienem dobrze żyć, miałem po temu (20 lat) wspaniałe warunki. A ja wszystko popsułem swoimi „utworami”. Nędzny „autor”, nikomu w istocie niepotrzebny – i ze względu na swoje czyny także niepotrzebny.
(14 grudnia 1911)

* * *

181. Kościół jest jedynym poetyckim, jedynym głębokim zjawiskiem na ziemi. Boże, jakim szaleństwem było, że przez 11 lat robiłem wszystko, żeby go zniszczyć.
Jak dobrze, że mi się nie udało!
Czy byłaby ziemia bez Kościoła? Nagle straciłaby sens i stała się lodowata.
Cyrk Czynizelli, Mały Teatr, Teatr Artystyczny, „Mowa”, mityng i jego mówca, „można pochodzić za aktorką”, jeden umarł, drugi się urodził, a my „pijemy herbatę”. Można pomyśleć, że „dosyć tego”. Wprost tak nie myślałem, a jednak…

* * *

182. Niech Bóg przedłuży mi życie o 3-4-5 lat (i „jej”), a zapalę świeczkę na mój obrzęd sakramentu chorych i już jej nie wypuszczę z rąk aż do mogiły. Moje poprzednie życie było szaleństwem: nie przypadkiem „przyjaciel” tak bardzo sprzeciwiał się zbliżeniu do dekadentów. Ludzie bez znaczenia, niepotrzebni Rosji. „Chwała literatów niech będzie nad nami”. Być może, niektórzy są utalentowani, ale to wszystko jedno. Wszystko jedno z punktu widzenia Kostromy, Jelca, z punktu widzenia tego, co konkretne, życiowe. Powinienem być z Pieriedowskim, Titowem, Maksymowem, oto ludzie, oto Rosjanie. A „wierszyki” przeminą, nawet wcześniej, niż papier ulegnie zniszczeniu.
(14 grudnia 1911)

* * *

183. Nieście, nieście, bracia, co robić – umarł. Powiedziano: „Nie życie, a los”. Nie trzęście za bardzo. A zresztą, nie miejcie skrupułów, jeśli trzęsiecie. Całe życie trzęsło. Zapaliłbym, ale nie wypada: oficjalne wydarzenie. Zmarły powinien w trumnie leżeć „na baczność”. Całe życie stałem „na baczność” (czort wie, przed kim). Zakopujcie, proszę, szybciej, i idźcie do diabła z waszą „oficjalnością”. W ziemi na pewno zgniotę koszulę śmiertelną i wysunę kolano. Powiedzą: „Idź na Sąd Ostateczny”. A ja powiem: „Nie pójdę!” – „Boisz się?” – „Niczego się nie boję, po prostu nie chcę iść. Chcę zapalić. Pozwólcie od piekielnego węgla przypalić papierosa” – „Pan ma papierosy Stamboli?” – „Stamboli” – „Tutaj przede wszystkim używa się Asmołowa. Narodowe”.
(15 grudnia 1911)

* * *

184. – A dziewczynek nie chcesz?
– Nie.
– Dlaczego?
– Wysławili mnie. Ja i „tam”, na ziemi, nie zachwycałem się „tymi sprawami”, jedynie dla „doświadczeń”. Obserwowałem i badałem. Ale żeby dla swojej „rozkoszy” – tego prawie nie było.
– Jaki stąd wniosek?
– To nie jest rozmowa na ten departament. Proszę zmienić temat,
(16 grudnia 1911)

* * *

185. 1 ½ roku ledwo żyję. Ciężko, smutno. Strasznie. Przez kilka miesięcy nawet nie wyjmowałem monet (antycznych, aby pooglądać). Jedynie zarabiam 50-80 rubli „na tydzień”, ale w ogóle nie interesuje mnie to, co napisałem.
(16 grudnia 1911)

* * *

186. No – kupił sobie daczę na Krymie (G. S. P.). Kiedy nieszczęsny Rcy, zmuszony przez potrzebę i choroby dzieci, poszedł do redakcji czasopisma „Rosja”, to pełen chwały i pieniędzy, złośliwie napisał do mnie: „Rcy – w ‘Rosji’”, czym uzasadnił powiedzenie Turgieniewa: „W końcu każdy trafi na swoją półkę”. Gdzież ma być taki gad, jak Rcy, jeśli nie w organie państwowym „Rosja”? A teraz ma daczą na południu. Na brzegach Krymu też trafił na „swoją półkę”.
(16 grudnia 1911)

* * *

187. Druk – to karabin maszynowy, z którego strzela podoficer-idiota. Iluż Don Kichotów zastrzeli, póki się do niego nie dobiorą. Być może, nigdy się nie dobiorą.
Finis i mogiła.
(16 grudnia 1911)

* * *

188. „Społeczeństwo”, wszędzie o nim krzyczą, „w literaturze pojawiły się elementy społeczne”, „obudziło się zainteresowanie sprawami społecznymi”.
Być może, nic nie rozumiem; kiedy jednak spotykam człowieka z „zainteresowaniami społecznymi”, to jest mi nie smutno, nie kłócę się z nim: po prostu umieram obok niego. „Cały zmokłem” i rozpuściłem się: ani rozumu, ani woli, ani słowa, ani duszy.
Umarłem.
Budzę się, otwieram oczy, kiedy domyślam się lub podejrzewam, że „społeczeństwo” rozwinęło się z człowieka (sąsiad, bliźni).
W gimnazjum, kiedy „chciałem komuś dać w mordę” lub oszukać – to też bez „społeczeństwa”, a po prostu dlatego, że samemu smutno i niedobrze żyć.
Również „porządek społeczny” chciałbym bez „społeczeństwa”, a po prostu: „wtedy przejdziemy na inną ulicę” i „znajdę dziewczynkę” (zawsze chciałem dziewczynki – w gimnazjum).
Dlaczego tak cierpię, kiedy słyszę o „społeczeństwie”? Jakby mówili o przelocie gęsi. „Poleciały na północ”, „poleciały na południe”.
– Ach, lećcie, kochane, gdzie sobie chcecie, co mnie do tego.
Lub: „ludzie zdążają do celów”, ale ja wiem, że owo „idą” jest uwarunkowane przez drogę, a nie przez tych, którzy „idą”. Dlatego gęsi są tak smutne.

*

Poza tym – nie znoszę żadnego hałasu. A gdzie gęsi – tam zawsze hałas.
(18 grudnia 1911)

* * *

189. Jak Bóg mnie kocha, że dał mi „ją”.
(19 grudnia 1911)

* * *

190. Życie kończy się, kończy. Nie zatrzymasz. Nie chcę zatrzymać.
Jakże wszystko się zmieniło w sensie zgodności z tą nową sytuacją.
Teraz nie pragnę już radości, rozkoszy. O, jakże nie pragnę. Oto czas, kiedy cnota jest słodsza od rozkoszy. Nigdy o tym nie pomyślałem, nigdy tego nie zakładałem.
(21 grudnia 1911)

* * *

191. Skończyłem artykuł o Bożym Narodzeniu. „Przyjaciel” zasnął… Godzina piąta w nocy. A w duszy – Wielki Piątek…
(23 grudnia 1911)

* * *

192. Jeśli ktoś będzie mnie chwalił „nad otwartą mogiłą”, to wyjdę z trumny i spoliczkuję go.
(28 grudnia 1911)

* * *

193. Żaden człowiek nie jest godny pochwały. Każdy człowiek jest godny wyłącznie współczucia.
(29 grudnia 1911)

tłumaczenie Henryk Paprocki

Cała książka w pdf
Wasyl Rozanow