tłumaczenia
Moja choroba
2011-03-03

Moja choroba (Styczeń 1926)[1]

 

Nigdy w życiu nie przeszedłem poważnej choroby. Często, zwłaszcza w ostatnich czasach, doświadczałem niepokoju, że wszyscy wokół chorują, a ja zawsze jestem zdrowy, zwłaszcza, gdy zwracano mi na to uwagę. Było to trudne zwłaszcza dlatego, że spoczywały na mnie liczne grzechy. Czułem gniew Boży i Jego zbawiającą miłość, mimo woli na coś czekałem, wiedziałem, że Bóg nie może być wyszydzany. Żyłem czując nad sobą rękę Bożą.

Zachorowałem w dniu św. Serafina z Sarowa[2], przez pierwsze dwa dni chodziłem i czułem się w miarę dobrze. Natomiast trzeciego dnia podniosła się temperatura i zrozumiałem, że zaczyna się ciężka choroba. Temperatura rosła z dnia na dzień. Cierpienia były ogromne, zwłaszcza dlatego, że nie spałem po nocach, ale moja świadomość, jak mi się przynajmniej zdawało, ani na chwilę nie była zaciemniona. Czas stanął. Nie wiem, czy moje cierpienia trwały miesiąc, czy też rok. W każdym bądź razie, tego, co się wtedy wydarzyło, nie można mierzyć czasem, tym bardziej tak krótkim. Żyłem tak intensywnie, w napięciu wszystkich sił mojej grzesznej i kajającej się duszy, że minuty mieściły w sobie wyjścia ku wieczności, był Bóg i ja przed Nim ze swoimi grzechami. Straciłem poczucie ograniczoności miejsca w przestrzeni i czasie, pozostała tylko czasowość i przestrzenność. Zupełnie traciłem świadomość tego, że moje ciało, moje zmysły spoczywają w łóżku, gdyż moje ciało rozpływało się w inne pokoje i w ogóle w przestrzeń, z trudem znajdowałem małą część siebie samego w swojej bezpośredniej dyspozycji. Również rozpływała się jedność mojego „ja”, czułem się jak nieme „my”, wielość, w którą z trudem wchodziło jak jakiś smutny moment, moje własne „ja”. Czas istniał dla mnie jedynie w tych momentach, kiedy coś ze mną robiono, zwłaszcza operację pęcherza, kiedy zatrzymał się mocz, co było bardzo męczące.

Jednym słowem, moje „ja” rozpływało się w gorączce, stawało się płynne. Natomiast moje duchowe „ja” osiągało coraz większą jasność i świadomość. Było ono strasznym sędzią mojego życia. Byłem pełen strachu i lęku. Było to jakby chodzenie po teloniach[3], w których otwierały się palące rany mojej duszy. Pan zmiłował się nade mną i nie dopuścił do wizji demonów. Jednak temperatura ciała wraz z mękami duszy stwarzała ognisty piec. Dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego Kościół tak bardzo polubił obraz pieca ognistego i płonięcia w piecu, oraz co mówił o tym obrazie. Płonąłem w tym piecu, ale jakby ratując się z ognia. W tym ognistym piecu pojawiała się jakaś ochłoda. Anioł Stróż, który zstąpił do pieca z trzema młodzieńcami, zbliżał się także do mnie, ochładzał płonące ciało i ratował. Nie można tego wyrazić słowami, ale teraz wiem, że można płonąć w piecu ognistym i nie spłonąć.

W pierwszym okresie moja choroba – długo, czy też krótko, nie wiem – była takim piecem ognistym…

........................................................................................

Nagle – po tym płonięciu – ochłoda i pocieszenie przeniknęły do ognistego pieca mojego serca. Jak wypowiedzieć ten cud miłosierdzia Bożego, cud przebaczenia? Odczułem go całą moją istotą, jego niezmierzoną radość i lekkość. Anioł Stróż, który ciągle był przy mnie, włożył mi to do serca. Nagle poczułem, że nic nie oddziela mnie od Boga, że jestem odkupiony przez Boga… Nawet w czasie spowiedzi czułem, że rozgrzeszenie miało już miejsce. Było uczucie: moje grzechy spłonęły, nie ma ich.

Jednak tajemnica przebaczenia została mi objawienia w połączeniu z tajemnicą śmierci, gdyż równocześnie poczułem, że moje życie kończy się i umieram. Gdzież jednak jest lęk przed śmiercią? Nie ma go, jest jedynie radość śmierci, radość w Bogu. Niebiańska, niewyrażalna w ludzkim języku radość napełniła całą moją istotę.

Było tak. W sobotę 10-go[4] (przełom miał miejsce w sobotę 10-go – w niedzielę 11-go Kościół modlił się o moje wyzwolenie) poczułem, że w końcu choroba mnie pokonała, przeraziłem się myśli o śmierci. Przerażenie to było przede wszystkim związane z troską o rodzinę, o jej życie po mojej śmierci i beze mnie. Moje serce przepełniły małoduszność i mała wiara. Równocześnie posłano mi pomoc, jedno przyjazne słowo, że wszystko jest w woli Bożej i nie trzeba się o nich martwić. Z radością poczułem, że Bóg, który mnie kocha i zbawia, zbawi też i zmiłuje się nad nimi, że powinienem oddać ich Bogu. Kiedy dokonało się to w moim sercu, poczułem nieznaną dotąd radość, pokój i wolność „teraz pozwalasz odejść”[5]. W tej chwili poczułem, że moja rodzina, przez cały czas związana ze mną miłością i troską, wraz z ukochanymi przeze mnie oddaliła się ode mnie, gdzieś odeszła, a ja umarłem i znalazłem się poza granicą tego świata. We mnie wszystko jaśniało jakąś szczególną radością. Pojawiła się świadomość, że żywi i bliscy są jednakowo wszyscy, żywi i umarli, wszystkich duchowo poczułem ze sobą, a równocześnie miałem świadomość, że cierpienia fizyczne nie pozwalają mi na kontakt z tymi, którzy są przy moim łożu. Po kolei wzywałem do siebie i w duchu całowałem dawno zmarłych, jak i żywych, czułem się wolnym, wszystkie miejsca były dla mnie: byłem w ulubionym Krymie, w lato śmierci syna w 1909 roku[6], z jego słonecznymi promieniami. Nie byłem jednak związany i tym miejscem. Nad wszystkim panowała obecność Boga. Na zawsze poznałem, że jest tylko Bóg i Jego miłosierdzie, że trzeba żyć tylko dla Boga, szukać tylko królestwa Bożego, a wszystko, co je zasłania, jest oszustwem. Uznawałem i czułem bliskość Przeczystej Matki Bożej, ale nie miałem sił, aby dalej wstępować. Następnie ruszyłem, dosłownie jakby jakiś wewnętrzny rozkaz nakazał mi iść naprzód, z tego świata sądu – do Boga. Poruszałem się szybko i z wolnością, pozbawiony wszelkiego ciężaru. Wiedziałem jakimś wewnętrznym wyczuciem, że minąłem już nasz czas i obecne pokolenie, przeszedłem następne pokolenia, a za nimi już zaczynał jaśnieć koniec. Zapłonęły niewypowiedziane światłości zbliżania się i obecności Bożej, światłość stawała się coraz jaśniejsza, radość nie do opisania: „człowiek nie ma co do powiedzenia”. W tym czasie jakiś wewnętrzny głos towarzysza – byłem sam, ale wraz z jakimś „my”, to był Anioł Stróż – powiedział mi, że poszliśmy za daleko do przodu i trzeba powrócić do życia. Zrozumiałem i usłyszałem wewnętrznym słuchem, że Bóg przywraca mnie do życia, że wyzdrowieję. Nie mogę już teraz zrozumieć, jak to było, ale jedno i to samo wezwanie oraz nakaz, które wyzwoliły mnie z życia tego świata równocześnie i tym samym słowem określiły mój powrót do życia. Wewnętrznie wiedziałem, że wyzdrowieję. Jeszcze nie czułem się lepiej, jednak byłem zupełnie spokojny, gdyż usłyszałem Boże polecenie. Wróciłem ze śmierci do życia, cała moja grzeszna istota została odrodzona w piecu ognistym. Czuję się wyzwolony z ciężaru grzechu i staram się nawet nie pamiętać o nim. Czuję się jak nowonarodzony, gdyż w moim życiu dokonał się przełom, przeszła przez nie wyzwalająca ręka śmierci. Nie mogę zrozumieć i nie chcę grzesznie domyślać się, co Bóg zechciał ze mną zrobić, ale świadczę swoim słabym językiem o dziełach i cudach Bożych. Boże, czyń wolę Twoją! Każdy dzień mego życia, każda ukochana twarz człowieka jest spotykana z nową radością. Oby tylko Bóg pozwolił mnie i im żyć światłością, objawioną przez Boga. Któż jest Bogiem tak wielkim, jak Bóg nasz, Ty jesteś Bogiem czyniącym cuda[7].

 

______________

 

W marcu 1939 roku zdiagnozowano moją chorobę – rak gardła – wymagającą szybkiej, a przy tym podwójnej operacji, której najbardziej prawdopodobnym wynikiem była śmierć, a w najlepszym wypadku utrata głosu na zawsze. Źle rozumiałem medyczną stronę całej sprawy. Mogę jednak powiedzieć, że to, jak spotkałem i przeżyłem tę informację, było autentycznym cudem. Nie odczuwałem ani lęku, ani smutku, było to radosne pobudzenie w odpowiedzi na wezwanie Boże. Ze strachu (wiedziałem już, że operacja będzie bez ogólnej narkozy, a tym samym czekają mnie ciężkie cierpienia), uratowała mnie w pewnym sensie właściwa mi ciekawość w stosunku do niebezpieczeństwa. To Puszkinowskie:

 

Jest w boju radość

I otchłani mrocznej skraj.

Wszystko, co nam zgubą grozi,

Dla śmiertelnego kryje serca

Radość Niewypowiedzianą.

 

Podczas pierwszej operacji oglądałem ją w lustrze, które było nade mną na suficie i odbijało wszystkie szczegóły rozcięcia gardła (tracheotomia), co było nawet interesujące, chociaż męczące. Podczas drugiej operacji podjęto odpowiednie środki przeciwko tej obserwacji, a i świadomość była przytępiona przez narkotyki. Tym nie mniej słyszałem uwagi i opinie oraz w miarę możliwości obserwowałem w pełnej świadomości, co się dzieje, odczuwając jednak cały ból, ale nie strach. Ze smutku i strachu uwalniała mnie moc Boża, o czym wspominam z radosnym uczuciem głębokiego rozrzewnienia. Tak, był to stan jakiegoś zachwytu, który mogłem przekazywać innym. W ostatnią sobotę i niedzielę przed operacją spowiadałem i udzielałem komunii moim przyjaciołom, żegnając się z nimi, ale – jak przypuszczam – nie byli oni smutni, podobnie jak i ja. Był jedynie zachwyt miłości. Uważałem i uważam się za tchórzliwego oraz traktuję tę radość jako cud Boży, działanie Ducha Świętego. Oczywiście, było mi ciężko i straszno z powodu bliskich, rodziny, ale i to w cudowny sposób umierało. W takim stanie przybyłem do kliniki w przeddzień operacji[8], odważny i spokojny. Obie operacje nastąpiły jedna po drugiej w odstępie dwóch tygodni – druga w Wielki Wtorek, czyli w Tygodniu Męki Pańskiej. Mowę straciłem już po pierwszej operacji i niezauważalnie „przeszedłem na ołówek”. Było to oczywiste samo z siebie i nawet nie było uciążliwe. Cierpienia zaczęły się w dniach Tygodnia Męki, kiedy wycięto mi gardło, a przede wszystkim strasznie utrudnione było oddychanie wraz z duszącymi, złymi, wstrętnymi przewiązkami, które przekształcały mnie w jakiś nieruchomy zwitek, pozbawiając ruchu i snu. Jest oczywiste, że zostałem pozbawiony pokarmów, gdyż nie mogłem otwierać ust i przełykać, a tym bardziej przez rozcięte gardło. Wstawiono mi w nos wstrętną rurkę, przez którą wlewano jakąś ciecz. „Pragnę. I skosztował octu” (J 19,24). Jednak nie to było najbardziej męczące – nie ból, a duszności, brak powietrza, połączone ze śmiertelną, nieznośną słabością. Kilka razy – przeważnie w nocy – było uczucie zabójczej duszności, kiedy to obiektywnie znajdowałem się na granicy śmierci. Przez cały czas mojej choroby nie przeżyłem niczego, co byłoby równe temu odczuciu ze względu na cierpienia. Niekiedy były to dość krótkie, ale gwałtowne cierpienia, niekiedy długie, którym towarzyszył stan zaćmionej świadomości, na poły bredzenia, a zresztą nie wychodziłem ze stanu poniżającej zależności od aparatu uwalniającego (najczęściej nie uwalniającego) oddychanie od śliny. Było to umieranie – z przerwami, ale bez światła. Byłem pogrążony w jakąś ciemność, z utratą świadomości przestrzeni i czasu, a jedynie niewyraźnie pamiętałem o tym, że mijają dni Tygodnia Męki – zbliża się Wielki Piątek ze Zwiastowaniem. Chronologicznie miałem świadomość nadejścia Paschy, przyjmowałem pozdrowienia paschalne, ale ciemności Golgoty nie rozpraszały się i były nieznośne, brakowało paschalnej radości dla umierającego, któremu nie dano jednak zakosztować śmierci. Tak, nie było zbliżenia się śmierci, było jedynie umieranie. W minionych dniach dano mi unikać śmierci z jej radością i wyzwoleniem, teraz ciążyły jej okowy i mrok. Cóż stało się z tą radością i cóż pozostało z tego zachwytu, który dano mi przeżyć przed operacją? Jak gdyby nic nie pozostało, a nawet gorzej, jedynie cień śmierci w głębokim rowie. Pogasło światło życia, nastąpił czas bez odczuwania łaski, to, o czym powiedziano: „Czemuś mnie opuścił”[9]. Pozostawała, co prawda, tępa świadomość, że pozostaję w woli Wszechmogącego i właśnie ta wola przeznaczyła mnie na cierpienia lub też dopuściła je jako nieuniknione. Na ile mogę sobie przypomnieć, nie myślałem o śmierci, wydaje się, ani przez chwilę. Nie było czekania na śmierć, lęku przed nią – świadomość była zbytnio stłamszona i tępa. Zbyt daleki byłem od światłości śmierci w swoim umieraniu, zbytnio byłem pogrążony w swoim duszeniu się, moja dusza była zbytnio spustoszona przez cierpienia cielesne. Nie było już modlitwy jako drogi wstępowania do Boga, jak i nie było wstępowania u „opuszczonego”. Była pozbawiona radości noc bez zorzy, bez poranku. Pozostawało uczucie cierpień fizycznych, ale i ono bladło wobec ogólnego poczucia utraty sił ducha, opuszczenia… być może, właśnie to było najstraszniejsze…

Czy we mnie pozostawało jeszcze coś ludzkiego i co mianowicie pozostawało? Tak, pozostawało, i to był jakiś ostatni cud w mojej cierpiącej duszy – pozostawała miłość. Kochałem moich braci, wszystkich kochałem. Przebiegałem kochającą myślą ludzi znanych w przeszłości, kochanych i niekochanych, zarówno tych, których łatwo i radośnie było kochać, jak i tych, których trudno było kochać. Jednak ja wyłącznie kochałem, wszystkich, kogo tylko wspomniałem. Nie wiem, czy była to miłość w Bogu. Wydaje się, że tak, prawdopodobnie tak – jakże inaczej mógłbym kochać? Oczywiście, spośród osób znajdujących się przy moim łóżku jedni więcej, a inni mniej mnie radowali, jedni cieszyli, inni męczyli, ale nikt nie mógł naruszyć harmonii miłości, która przedzierała się przez dysonanse mojego śmiertelnego dnia.

Gdzie jednak była moja myśl, która nigdy we mnie nie gasła? Gdzie „problematyka”, która zawsze mnie niepokoiła? Gdzie kompleks idei, będący natchnieniem i radością, z którym przekroczyłem nawet próg tego szpitala? Wszystko to jak gdyby wygasło, przestało istnieć. Stałem się pusty, nawet myśl była dla mnie nieznośna. Moje istnienie podupadło, uprościło się do bytu cielesnego, który z kolei stał się jedynie możliwością cierpienia. Czy odczuwałem bliskość Boga? Tak, odczuwałem, gdyż nic nie oddzielało mnie od Boga, poza cierpieniami cielesnymi, przez co wszystko inne gdzieś odeszło. Ta bliskość Boga, stanie przed Nim twarzą w twarz, było pełne napięcia. W swojej chorobie ani wcześniej, ani po niej nigdy nie sprzeciwiałem się woli Bożej, nie szemrałem, nie prosiłem Go o zmiłowanie i wyzwolenie z cierpień, przyjmowałem je jako niezmienną i niewątpliwą decyzję Boża. W tym sensie była to bliskość straszna i święta, jak w wypadku Hioba. Jednak… nie była radosna, gdyż… była na wskroś przeniknięta jednym uczuciem: czemuś mnie opuścił? Jednakże, wraz z tym było jeszcze coś, czego dotychczas nie wiedziałem i co objawiło mi się jako autentyczne wydarzenie duchowe, które na zawsze pozostanie objawieniem – nie o śmierci, ale o umieraniu – z Bogiem i w Bogu. To było moje umieranie – z Chrystusem i w Chrystusie. Umierałem w Chrystusie i Chrystus ze mną oraz we mnie umierał. Takie było straszne i wstrząsające objawienie, którego wtedy nie mógłbym wyrazić w słowach i pojęciach, a co uświadomiłem sobie znacznie później. Jedna tylko nie poddająca się wyliczeniu czasowemu chwila minęła między „czemuś mnie opuścił” i „oddał ducha”, między umieraniem Chrystusa w Jego opuszczeniu przez Boga i śmiercią. Jednak ta chwila zawiera w sobie niezmierzoną długość i pełnię umierania dla każdego człowieka, ponieważ on przez nią i w niej umiera. Inaczej, jak w opuszczeniu człowieka przez Boga, nie można umrzeć, jak nie mógł umrzeć wszech-człowiek, Nowy Adam, w Bogoczłowieku. Znałem Chrystusa w swoim umieraniu, odczuwałem Jego bliskość do mnie, prawie cielesną, ale… jako leżącego ze mną, „związanego, poranionego i martwego”. On mógł pomóc mi w moim cierpieniu i umieraniu tylko współcierpiąc i umierając ze mną. Widziałem ten obraz wewnętrznym okiem, czułem Go tak, jak Go czuł Holbein, a po nim Dostojewski w swoim strasznym obrazie śmierci Chrystusa, w którym przekazano jednak nie śmierć, a umieranie, nie moc pośmiertnego przemienienia, zmierzającego do zmartwychwstania i na drodze ku niemu, a zastygłą śmierć, która zatrzymała się na umieraniu. Właśnie to odpowiadało śmiertelnym dniom Tygodnia Męki, które wnikały i przenikały moją istotę. Wcześniej, w dniach zdrowia, sprzeciwiałem się obrazowi Holbeina[10], który przedstawia trupa, jako niewiernemu i bluźnierczemu przedstawieniu. Teraz ożył on dla mnie właśnie w tym obrazie śmierci jako umierania, objawienia o śmierci w ludzkim umieraniu w Bogoczłowieku. Jest jeszcze jeden, także rozdzierający duszę obraz cierpień Chrystusa – Chrystus Grünewalda[11]. Jednak było to coś innego i dlatego nie było wspominane: ukrzyżowanie Grünewalda to jedynie moment w dialektyce śmierci, nierozerwalnie związany ze zmartwychwstaniem w chwale, co ukazuje także szereg innych przedstawień w poliptyku. Grünewald daje straszny obraz śmierci w jej trupiości po już dokonanym i tym samym pozbawionym siły umieraniu. Jednak u Holbeina, chociaż w postaci trupa, dano poczuć nie dokonane, a jeszcze dokonujące się umieranie, samą jego moc. Tak to odczuwałem, nie myślą, ale wewnętrzną wiedzą – wtedy, gdy sam leżałem wraz z Nim, nie martwy, a jedynie umierający, jeszcze nie trup, ale w trupiości nie żywy, chociaż i nie martwy. Do tego Chrystusa nie mogłem – lub wtedy jeszcze nie umiałem – modlić się, a jedynie mogłem Go kochać i z Nim współcierpieć, skoro i On współcierpiał ze mną. Przez moje ludzkie umieranie dla mnie ujawniło się Jego ludzkie umieranie w Bogoczłowieku. Boskość jakby wygasła w opuszczeniu przez Boga, a człowieczeństwo umierało. Umieranie, dokonujące się w śmierci Bogoczłowieka, mogło jedynie dokonać się na ludzki sposób, to znaczy w opuszczeniu człowieka przez Boga. Utożsamiło się ono z każdym ludzkim umieraniem i w tym sensie było uniwersalne, włączając w siebie wszystkie jego obrazy, wszystkie śmiertelne choroby, było ich syntezą. Ogólną treścią wszystkich tych rozlicznych umierań była śmierć. Bogoczłowiek w swoim opuszczeniu przez Boga uczynił siebie dostępnym dla umierania. Śmierć przystąpiła do Niego w Jego człowieczeństwie. I to umieranie było męką wszystkich ludzkich mąk. W swoim człowieczeństwie ono było naturalne, to znaczy było złagodzone przez połączenie z mocą Boską. Dokonało się w strasznej kenozie jakby rozdzielenie natur, które nie mogło być takim, oczywiście, w sensie ontologicznym na mocy nierozdzielności obu natur w Chrystusie, ale przy braku aktywności jednej natury, druga pozostawała w całej swojej własnej mocy. W tym samo-uniżeniu się Bogoczłowieka zawiera się zbawcza moc Jego śmierci, jej ludzki wymiar jest drogą jej Bogoczłowieczeństwa. Chrystus umierał naszą, ludzką śmiercią, aby przyjąć przez nią śmierć Bogoczłowieka. Dlatego też i nasze umieranie jako współ-umieranie z Nim, jest objawieniem o śmierci Chrystusa, chociaż jeszcze nie o Jego chwale. Tutaj poznałem, co znaczą słowa Apostoła: „Nosimy nieustannie w ciele naszym konanie Jezusa, aby życie Jezusa objawiło się w naszym ciele. Ciągle bowiem jesteśmy wydawani na śmierć z powodu Jezusa, aby życie Jezusa stało się widoczne w naszym śmiertelnym ciele. Tak więc działa w nas śmierć, podczas gdy w was – życie” (2 Kor 4,10-12). I jeszcze: „Wiemy przecież, że całe stworzenie aż dotąd jęczy i wzdycha w bólach rodzenia. Lecz nie tylko ono, ale i my sami, którzy już posiadamy pierwsze dary Ducha, i my również całą istotą swoją wzdychamy, oczekując przybrania za synów – odkupienia naszego ciała” (Rz 8,22-23).

W umieraniu nie umarłem i nie poznałem światłości śmierci (jak mi to dano wcześniej), ale pozostawałem w umieraniu przez pewien długi czas, jeśli nie na zawsze. Kiedy lekarz po jednym z kolejnych badań nieoczekiwanie powiedział: „Vous êtes guéris”[12] i zaproponował mi powrót do domu, nie odczuwałem żadnego wyzdrowienia, jedynie przewiązki stały się lżejsze. Męcząca bezsiła, brak poczucia życia, jak w umieraniu, towarzyszyły mi tym bardziej, że teraz niekiedy trzeba było się poruszać, po prostu żyć. Zacząłem wyszukiwać sobie jakieś zajęcie, choćby czytanie książek, przy czym jak we mgle, na poły świadomie percypowałem znane tematy religijno-filozoficzne. Było to jeszcze do zniesienia i naturalne. Natomiast trwające umieranie było nie opuszczającym mnie poczuciem opuszczenia przez Boga. Moja dusza dręczyła się w mrocznym milczeniu, modlitwa była niema, życie było pozbawione radości i łaski. O, jednak i wtedy w całej mojej istocie nie było miejsca na szemranie. Przeciwnie, „bądź wola Twoja” i „chwała Bogu za wszystko”, zwycięsko dźwięczały we mnie, i to tak zwycięsko, że nie dopuszczały sprawdzania lub wątpliwości. Jeśli można nazwać tę nieskruszoną radość jakąś łaską wiary, to dano mi to radosne zdecydowanie w znoszeniu cierpień. Nie towarzyszyła jednak temu radość spotkania z Bogiem w tej bliskości Bożej, którą jednak poznałem nawet w swoim umieraniu. Moje życie pozostawało bez radości. A przede wszystkim – utraciłem radość z Kościoła – z modlitwy i świąt. Zbliżało się święto Pięćdziesiątnicy, uświadamiałem to sobie umysłem, ale nie sercem. Moje życie było otoczone mrokiem, przygniatał mnie krzyż niemowy. Musiałem porozumiewać się z rodziną, z żoną, z synem, z bliskimi przy pomocy notatek, co sprawiało szczególne cierpienie poniżenia i jakby wstydu. Jednak podstawowe cierpienie sprawiała świadomość, że nigdy nie będę mógł sprawować Liturgii. Nie można tego oddać słowami. Prawda, nawet ten fakt nie wywoływał mego szemrania, a jedynie pokorne: „Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Pańskie będzie błogosławione”[13], ale mrok pozostawał bez najmniejszej światłości. Szczególnie zgęstniał po tym, kiedy powiedziano mi z jakoby kompetentnego źródła, że nie mogę liczyć na przywrócenie mowy. Chociaż mówiono mi też przeciwne opinie, ale one nie dochodziły do mojej świadomości. Przedłużające się umieranie ciemnym cieniem legło na moim życiu kościelnym. Jeszcze nie byłem w stanie chodzić na nabożeństwa. Nie czułem nawet takiej potrzeby, gdyż nie mogłem przystępować do komunii. Zbliżały się święta Pięćdziesiątnicy i Ducha Świętego, 21 maja, rocznica moich święceń, i myślałem o tych dniach, zawsze dla mnie tak uroczystych i radosnych, z lekiem, z tęsknotą, jak martwy… W tym uczuciu, wydawało się, skoncentrowało się moje cierpienie, umieranie bez śmierci…

Nagle zostało to z miłosierdzia Bożego przerwane. Ten cud dokonał się przez pośrednictwo wiernego, umiłowanego przyjaciela, który przyniósł mi od lekarza radosną wieść, że on daje słowo honoru, iż wróci mi głos. Oczywiście, teraz znam przesadę w tym słowie honoru. Wtedy jednak byłem tak wstrząśnięty i uradowany tą wiadomością, która jednak obiecywała mi przerwanie milczenia. Jak gdyby światłość niebiańska przedarła się przez mrok mojego istnienia. Bóg objawił swoje miłosierdzie. Radosnymi łzami płakałem, jak nigdy w życiu. „Niech imię Pańskie będzie błogosławione”. W wigilię święta Pięćdziesiątnicy byłem w cerkwi, a w dniu Ducha Świętego[14] przyjąłem święte Tajemnice (po spowiedzi), u siebie, w domu. Rocznica moich święceń była dla mnie radosnym dniem, zdaje się jak nigdy przedtem. Moi przyjaciele zapełnili mieszkanie, przynieśli kwiaty, pozdrawiali mój powrót do życia. Umieranie skończyło się. Zaczęło się życie ze swoimi nowymi zadaniami i trudnościami. Umieranie nie znalazło rozwiązania w śmierci, ale pozostało objawieniem o śmiertelnej drodze, która czeka każdego człowieka w ślad za Chrystusową, czy tego chce, czy też nie chce. Śmiertelność jest zawarta w naszej naturze ludzkiej, którą Chrystus przyjął w śmiertelnej ludzkiej istocie. Każda choroba już jest poznaniem śmiertelności, objawieniem o niej, którego nikt nie może ominąć, a jej miarę określa moc choroby, zbliżenie się do śmierci. Obiektywnie byłem o włos od śmierci w pierwszej połowie choroby, natomiast subiektywnie byłem prawie całkowicie ogarnięty przez śmiertelność i dlatego ją poznałem. Poznałem ją jako umieranie Pana na krzyżu w Jego opuszczeniu przez Boga w śmierci, od „czemuś mnie opuścił” do „w ręce Twoje oddaję ducha mego”. Umieranie nie zawiera objawienia o samej śmierci, jest jedynie jej przedsmakiem i tym samym bezpowrotnie opuszczającym ten świat. Poza granicą śmierci następuje objawienie życia pozagrobowego jako zasady nowego bytu, o nim nie mówi nam doświadczenie człowieka po tej stronie życia. Umieranie samo z siebie nie zna objawienia o życiu pozagrobowym i o zmartwychwstaniu. Ono jest nocą dnia, samym grzechem pierworodnym. Można zapomnieć o śmierci, odwracać się od niej, i – oczywiście – nie należy napełniać życia wyłącznie przeczuciem śmierci. Jednakże, przez zapomnienie o niej nie można odejść od śmierci – ona przychodzi wcześniej lub później do każdego człowieka, jest to jedynie kwestia czasu.

Przetłumaczył Henryk Paprocki

 

 



[1] Tytuł oryginału: S. Bułgakow, Mo[ bol]zn<, [w:] Awtobiografiv]ski] zami]tki (Posm]rtno] izdani]), wyd. L. A. Zander, Paris, 1946, s. 136-147.

[2] Wspomnienie liturgiczne św. Serafina z Sarowa ma miejsce 2/15 stycznia (uwaga tłumacza).

[3] Telonie (gr. telonion – cło, scs. mytarstwa), w teologii prawosławnej ujawnienie grzechów po śmierci człowieka i pokutowanie za nie po oddzieleniu duszy od ciała, przed sądem Bożym (uwaga tłumacza).

[4] Czyli 23 stycznia (uwaga tłumacza).

[5] Por. Łk 2,29 (uwaga tłumacza).

[6] Mowa o synu Iwanie (1905-1909), uważanym za niezwykłe dziecko, które zmarło w wieku 3 lat i 7 miesięcy (uwaga tłumacza).

[7] Por. Ps 76,14 (uwaga tłumacza).

[8] Oto notatka, którą (nieoczekiwanie dla siebie samego, gdyż od dawna przestałem cokolwiek zapisywać) poczyniłem na krótko przed operacją: „6. III. 1939. Bądź wola Twoja. Dzisiaj w moją twarz zajrzała śmierć – od guza nowotworowego strun głosowych, więc albo operacja, również zagrażająca śmiercią, albo nieunikniona utrata głosu. Pokornie i z uległością, a nawet ze spokojem przyjmuję wolę Bożą. Nie mam śmiałości, aby powiedzieć: ‘Tak ziści się moje pragnienie spotkania z Chrystusem’, ale też radośnie spotykam życie poza grobem. Jedynie rozłąka z ukochanymi i ich los skłaniają moje serce ku zatroskaniu, ale wierzę Panu, władającemu życiem i śmiercią, że On ich nie pozostawi. Staram się zastanowić, jak i z kim trzeba się pogodzić, kogo pocieszyć i utulić, co zrobić… Staram się pamiętać o wszystkich i o nikim nie zapomnieć. Niech Pan pośle swojego świetlistego anioła. Kiedyś umierałem duchowo w dniach swoich święceniach, a teraz, umierając cieleśnie, chciałbym z wszystkimi pojednać się i wszystkich umiłować… Chwała Bogu za wszystko!”

[9] Por. Mt 27,46 (uwaga tłumacza).

[10] Mowa o obrazie Hansa Holbeina młodszego (1497-1543) „Martwy Chrystus” z 1521 roku (uwaga tłumacza).

[11] Mowa o obrazie Matthiasa Grünewalda (właśc. Mathis Nithart, ok. 1460-1528-) „Ukrzyżowanie” z 1505 roku (uwaga tłumacza).

[12] „Pan jest wyleczony” (uwaga tłumacza).

[13] Por. Hi 1,21 (uwaga tłumacza).

[14] Czyli w poniedziałek święta Pięćdziesiątnicy (uwaga tłumacza).

ks. Sergiusz Bułgakow