tłumaczenia
Noctes Petropolitanae. Noc druga
2012-03-14

Noc druga[1]

 

1. Miłość jest kosmiczną siłą, „l’Amor che move il cielo e l’altre stelle”[2].

Wyraźnie pojawia się przede mną fizjonomia Fiodora Pawłowicza Karamazowa: małe szydercze oczka, mięsiste woreczki pod nimi, bryzgające śliną zmysłowe wargi, odsłaniające mizerne resztki czarnych, prawie już przegniłych zębów, cienki nos z wydatnym garbem, nos drapieżnego ptaka, i podbródek przypominający mięsisty trzos – „istna fizys starożytnego rzymskiego patrycjusza czasu upadku”[3]. Prawie słyszę jego „drżący szept”, pełen pochlebstw i fałszywy…

„Dzieciaki, prosiaczki wy malutkie, dla mnie… przez całe moje życie nie było brzydkiej niewiasty, oto moja zasada!… Wedle mojej zasady, w każdej niewieście można znaleźć coś niezwykłego, niech to diabli, coś ciekawego, czego może żadna inna nie ma, ale trzeba umieć to znajdować, w tym cała sztuka! To talent! Dla mnie nie było brzydkich: już to samo, że jest kobietą, to połowa wszystkiego… ale co wy tam rozumiecie! Nawet stare panny, nawet w starych pannach znaleźć można czasem coś takiego, że z podziwu wyjść nie można, jakie to durnie ci samcy, że pozwolili jej się zestarzeć i dotychczas nie zauważyli!”[4].

Jest w tych słowach coś znajomego, niosącego w sobie nie tylko pożądliwość, ale wzywającego do pogrążenia się w sobie… Tak chce się rozjątrza bolącą ranę, a z bólem splata się jakaś przyjemność… Czymś głęboko przenikającym w naturę Miłości i w mnie samego powiewa od tych lepkich słów i zuchwałego chichotu. Jeszcze wczoraj było dla mnie jasne, że Miłość postrzega piękno w brzydocie, a dzisiaj Fiodor Pawłowicz, co prawda na swój sposób, płytko i lubieżnie, ale – być może – wyraziściej powtarza prawie te same słowa. Czy jednak Fiodor Pawłowicz kocha, czy on w ogóle zdolny jest kochać?

On widzi to, czego nie widzą inni, wyławia to, co jest niepowtarzalne i indywidualne. Miłośnik „ordynarnego piękna kobiecego” do szaleństwa zachwycał się matką Aloszy, jej niewinnością. Niech nawet będzie, że on chciał zbezcześcić jej czystość. – On ją rozumiał i czuł, ostrzej i głębiej, niż inny „szlachetny” człowiek, nie odczuwający żądzy. Sama żądza zbezczeszczenia jest zrozumiała jedynie na gruncie bardzo wyraźnego odczucia tego, co się bezcześci. Percepcja czystości (czyli sama czystość) powinna znajdować się w świadomości Fiodora Pawłowicza, pod pewnym względem być nim samym. On poznawał czystość matki Aloszy, czyli dążył do niej i kochał ją: inaczej nie poznawałby. Odczuwając w sobie jaśnienie czystości, on odczuwał niezgodność między nią i swoim mrocznym empirycznym „ja” oraz wiedział, że ona jest ponad nim. Depcząc ją wiedział, że depcze to, co jest najlepsze i najświętsze, co go pociąga i co on kocha.

Fiodora Pawłowicza nie tylko „cieszy”, ale do bólu daje mu rozkosz „maleńki” śmieszek jego „klikuszeczki”, „dźwięczny, niegłośny, nerwowy, osobliwy”. On wie, że „tak się u niej zaczyna atak, że jutro będzie się miotać i wić, i piszczeć, i że ten spazm obecny, słabiutki, nie wyraża żadnego zachwytu, no tak, ale chociaż to złudzenie, to jednak zawsze… zachwyt”[5]. A to znaczy, że on rozumie i pragnie zachwytu, pragnie integralnego uczucia, a nie tylko cudzołożnych praktyk, cierpi z powodu nieuniknionego oszustwa. – To nie swojego zachwytu pragnie, powiedzą mi, a zachwytu klikuszy. Fiodor Pawłowicz dosłownie jak drapieżne zwierzę czeka na te chwile zachwytu, aby potem tym bardziej bezlitośnie je podeptać i zbezcześcić. On myśli jedynie o swojej rozkoszy. – Czy można jednak znać cudzy zachwyt i nie opanować go w sobie, a czy opanowawszy go można go nie kochać? Wiedza i miłość utożsamiają się z poznanym i kochanym.

Fiodor Pawłowicz jest okropny, ale wrażliwy na piękno, zbrukany, ale zdążający do tego, co jest czyste i święte. Ten wrażliwy człowiek znajduje, że Lizawietę Smierdiaszczą „można uznać za kobietę, i to nawet bardzo… jest w tym coś szczególnie pikantnego”[6]. Co ciągnęło go do Lizawiety, do idiotki mającej wzrostu „dwa arszyny z ogonkiem?”[7]. – On myślał i każdy tak pomyśli: nie ona sama, a szczególny rodzaj przyjemności, „pikantność”. Przecież jednak ta „osobliwość” jest nie do pomyślenia bez samej Lizawiety i uświadomienie sobie takiego pociągu jest równocześnie poznaniem w Lizawiecie czegoś niepojętego i niewidzialnego dla innych, samej Smierdiaszczej.

Dymitr Fiodorowicz nazwał pragnienia tego rodzaju „kwiatuszkami pol-de-kokowymi”[8]. Rzecz jednak nie tylko w „kwiatuszkach”. – Mitia zobaczył, że „Gruszeńka-szelma” ma „coś w sobie, taki jeden ruch… nawet w nóżce go widać, nawet w małym paluszku lewej nóżki”[9] i on w tym „ruchu” i po części i w części uchwycił i zrozumiał więcej, niż sam ten „ruch”, a mianowicie całą Gruszeńkę, i jej cielesność, i jej duchowość. To już nie są „kwiatuszki”: to integralne rozumienie, wznoszące się od niskiej żądzy na szczyty Miłości. W ojcu i w dzieciach żyje jakiś wieszczy, cudownie wrażliwy żywioł. Jak Mitia, niewykształcony i dziki Mitia, subtelnie i całkowicie rozumie Gruszeńkę lub Katarzynę Iwanownę! Jak bezbłędne jest spojrzenie samego starca, który boi się Iwana i ślepo wierzy Grzegorzowi! Logiczny rozum Iwana, niezwykła wrażliwość Aloszy i cyniczno-wieszcze wyrachowanie Smierdiakowa wyrastają z jednego i tego samego żywiołu ojca. Ich nie uczyło doświadczenie życiowe. – Doświadczenie daje jedynie szablony i schematy, surowy materiał dla zewnętrznej indukcji, która jednak nie odkrywa obcej duszy. Doświadczenie prowadzi jedynie do błędów. Jeśli natomiast odkrywa się w nim obcą duszę i przenika cudze myśli, to tylko – w nim, a nie on: jest to coś zupełnie innego, chociaż w nim się przejawia. To wiedza szczególnego rodzaju, szczególne poznanie, które nie bazuje na domysłach, a na autentycznym przyjęciu w siebie obcego „ja”, na jakimś zjednoczeniu z nim, co jest niemożliwe bez miłości. Nieważne, dużo czy też mało „przeżył” człowiek, ważne, żeby otworzyły się oczy, a one mogą otworzyć się nawet przy pierwszym spojrzeniu. Dalsze „doświadczenie” daje widzącemu nie szablony i schematy, a nową wiedzę o czymś, co wcześniej nie było znane, chociaż jak drzewo z korzenia rośnie ono z pierwszego przejrzenia, gdyż wszystko jest jednym w cudownym poznaniu – miłości.

Fiodor Pawłowicz wie, że „kopciuszka i brzydulę” (czy tylko takie?) „trzeba najpierw zadziwić… Trzeba ją zadziwić, do zachwytu, do zawstydzenia”[10]. Staje się wielkim przez odkrycie i uchwycenie, a to znaczy, że i przez współprzeżywanie czystego idealizmu „kopciuszka”. Wiedza staje się środkiem podłej rozkoszy dla samego siebie, a współprzeżywanie gaśnie w zachwycie złej władzy, gaśnie, ale nie zanika. Mitia „w mroku, zimą, w saniach, zaczął ściskać rączkę dziewczęcia… zmusił do pocałunków biedną, miłą, łagodną i lekkomyślną dziewczynę, córkę urzędnika. Pozwoliła, na wiele rzeczy pozwoliła w ciemnościach”[11]. Komu w tych słowach nie jest jasne autentyczne zrozumienie przez Mitię łagodnej i miłej duszy lekkomyślnej dziewczyny, jej całej zachowanej jeszcze wewnętrznej czystości? Wszystko to powinno być w duszy Miti w tym celu, aby mógł on „zabawić” swoją „robaczą lubieżność”. Tak, jego to „bawiło”, gdy na balach „ścigały” go oczy oszukanej dziewczyny, jak one „płonęły ogniem, ogniem nieśmiałego oburzenia”. A on przeżywał w sobie to „nieśmiałe oburzenie” (jakież dokładne słowa!) tym silniej, im silniej ono go bawiło. Mało tego, on wie (jak zresztą wie też sam Fiodor Pawłowicz), że w takich czynach i myślach jest on „pluskwą i nikczemnikiem”, że jego myśli są „myślami wyświechtanymi”. On osądza siebie a jednak nie zdradza samego siebie, nawet odczuwa w swoich upadkach coś wartościowego samo w sobie.

„Idę i nie wiem: w smród wpadłem i hańbę czy w światło i radość. W tym całe nieszczęście, że wszystko na świecie jest zagadką…”[12]. Mitia czuje, że upada, w otchłań i błoto, „głową w dół, piętami do góry”, ale „nawet rad jest, że właśnie w tak poniżającym położeniu dopatruje się pewnego rodzaju piękna”[13]. On odczuwa jakąś swoją rację nawet w samym upadku, „w samej hańbie” zaczyna śpiewać hymn –

 

„Radość poi świat żywiołem,

Leje czysty zdrój istnienia,

Radość z piersi przyrodzenia

Zły i dobry piją społem”.

 

Czy Mitia myli się w tym wypadku, czy zdradzi go miłosna jego wiedza, czy też nie? – On czuje, wie, że potrzebne są i uzasadnione nawet obrzydliwe przejawy jego osobowości, chociaż z tego powodu nie przestaje on być obrzydliwym. – Robakom dano jako jego los lubieżność: w niej prawo i cel ich życia, przez lubieżność wznoszą się oni od podłej obojętności. Ale

 

„Człowiek, by wznieść się z poniżenia

I hartem wzmocnić duszę,

Musi z pramatką Ziemią

W wieczyste wejść sojusze”[14].

 

2. W czym tkwi sens i wartość obrzydliwości, tego, co w nim ujawnia się i samo z siebie nie może, nie powinno być odwrotnością tego bytu, który legł u jego podstaw i powinien jako byt być dobrem? – Przed nami jeden aspekt łączący się z żywiołową siłą osoby – aspekt męki, przemocy, bezgranicznej władzy i zabijania. „I oto ode mnie, pluskwy i nikczemnika, ona cała zależy, cała, z duszą i ciałem. Cała, jak jest!”[15]. „Ja”, moje maleńkie empiryczne „ja”, dąży do samotnej autoafirmacji przez całkowite opanowanie ukochanej (chociażby kochanej przez chwilę), przez pełne owładnięcie nią w sobie. Ja chcę, żeby ukochana całkowicie, cała była moja, tylko moja, żeby zaniknęła ona we mnie i zewnętrznie nic z niej nie pozostało. Ta żądza panowania i zabójstwa jest w każdej miłości. Bez niej, bez walki dwojga nie na życie, a na śmierć, nie można kochać. Miłość zawsze jest przemocą, zawsze jest żądzą śmierci ukochanej we mnie. Nawet kiedy pragnę, żeby ukochana panowała nade mną, czyli gdy chcę jej przemocy nade mną, chcę właśnie takiej przemocy, narzucanej przez ukochaną swojej woli. Rezygnując z wszelkich moich określonych pragnień i marzeń, zapamiętale powtarzając „bądź wola twoja”, ja chcę, żeby ona (i nikt inny) była moją władczynią, zabiła mnie, czyli utożsamiła moją wolę ze swoją wolą i w niej chcę swojej zguby. I już nie ona panuje – ja panuję. W ostatecznym swoim rozwoju podporządkowanie rodzi panowanie. W tej ostatecznej granicy nie ma już ani tego, ani drugiego, jest wyłącznie jedność dwóch woli, dwóch „ja”, jedność panowania i podporządkowania, życia i śmierci. Ujawnia się to nawet w rozbiciu naszej empirii. Właśnie to tłumaczy dziwne uczucie, rodzące się w gwałconej ukochanej. – Uczucie niesprawiedliwego poniżenia, doświadczonej przemocy, często w nieoczekiwany sposób zamienia się we współczucie dla gwałciciela, jak gdyby on nie doznał przyjemności, a cierpiał, nie gwałcił, a sam był gwałcony. Skąd to irracjonalne uczucie, jakiż sens tego łagodnego współczucia, skoro ono zawsze oszukuje, skoro gwałciciel w samej istocie nie jest godny współczucia jako bezwolny niewolnik żywiołu? On nie doprowadził do granic napięcia swojej woli panowania, nie przezwyciężył w sobie mrocznego popędu przez utożsamienie swojej woli z wolą ukochanej. Zamiast tego, żeby stać się panem, stał się niewolnikiem, ale nie niewolnikiem ukochanej – wtedy stałby się jej panem – a niewolnikiem mrocznej siły, która złamała jego samego i ukochaną. Dlatego winien on doświadczać uczucia poniżenia i wstydu, uczucia wstrętu do siebie, a nawet do ukochanej, która bez walki mu się poddała, nie wytrzymała; powinien dręczyć się swoją samotnością, gdyż ich cielesny związek nie był pełny. Omne animal post coitum triste[16].

Samo dążenie do panowania i przymuszania, przyczyniania śmierci, jest w miłości konieczne i naturalne, jako jej niepełny, ograniczony wyraz. Często przejawia się on chamsko i okrutnie, jako pierwotna władza nad niewolnikami, ale często przyjmuje postać wyszukanego dręczenia, ogarniając całą sferę duchowości. Wybierając żądzę podporządkowywania i zniewalania, dosłownie bada, czy moc drugiej osoby, przez niego gwałcona, nie jest jeszcze złamana, szydzi, torturuje. Często gwałtowny i niecierpliwy żywioł nie czeka, łamie wszelkie przeszkody, jest niepowstrzymany i sam się afirmuje. Nie wszystkim przebacza się taką przemoc, i przebacza się z trudem, pozostawiając na całe życie bolesne ślady, gładzone jedynie przez smutne zorze starości. Jednak w tym wypadku nie zostało zrealizowane samo panowanie: nie wszystko podporządkowano i wzięto – pozostał sprzeciw woli, która została zewnętrznie złamana, ale nie została dobrowolnie podporządkowana. Panowanie może stać się pełnym jedynie wtedy, kiedy podporządkowana zostanie także wola, to znaczy, kiedy obie wole, podporządkująca i podporządkowywana, staną się jedną. Czyż w każdej miłości nie dokonuje się konieczne dla takiego zjednoczenia upodobnienie woli panującego z wolą nad którą się panuje, czyż w każdej miłości nie ma dobrowolnego podporządkowania się? – Chcę panować nie nad rzeczą lub ciałem, a nad osobą, nad konkretną osobą, nad moją ukochaną i oczekuję od niej właśnie takiej, jej i tylko jej właściwej odpowiedzi. To wszystko określa moją wolę, która dobrowolnie może podporządkować się jedynie woli ukochanej, połączyć się z nią w jedność. Oto dlaczego w ślad za samym aktem opanowania w duszy opanowującego rodzi się uczucie łagodnej wdzięczności, przezwyciężające niechęć i wstyd, przekraczające tęsknotę samotności. Dobrowolnie, dobrowolnie oddała się ukochana: byłeś z nią jednością chociażby na tę jedną chwilę!

 

3. Jest swoja prawda i w zniewalaniu i w byciu zniewalanym, chociaż jest to istnienie ułomne, ograniczone. Jedno i drugie są jakby dwoma rozdzielonymi obliczami Miłości, żywymi w ich jedności. Do takiej jedności w jednakowym stopniu dążą i Mitia, i Fiodor Pawłowicz. Jeśli prawdziwe są wszystkie moje obserwacje, to w obu, w ojcu i w synu, powinno ujawniać się także drugie oblicze Miłości: oni nie mogą być jedynie „złymi robakami”, które nie mogą oderwać się od swojej podłości. Ono się ujawnia. – Jak Dymitr Fiodorowicz wyobraża sobie możliwą przyszłość z Gruszeńką? – „Będę jej mężem, jeśli raczy mnie nim uczynić, a gdy przyjdzie kochanek, wyjdę do drugiego pokoju. Będę czyścił zabłocone kalosze jej przyjaciół, nastawiał samowar, będę u niej na posyłki”[17]. W tym wypadku mamy dużo uczuć znieważonej ludzkiej godności i goryczy, ale w istocie – gotowość bezgranicznego podporządkowana się. Mitia wznosi się wyżej, oddala się od swojej żądzy, kiedy pędzi do Mokrego, żeby ostatni raz spojrzeć na Gruszeńkę i umrzeć. Miłość, samo Życie, doprowadziła go w wyrzeczeniu się do swojej ostatniej granicy – do Śmierci. Głęboką szczerością dźwięczy jęk jego duszy udręczonej drogą przez mękę: „Przebacz, Gruszeńka, za moją miłość, za to, że moją miłością i ciebie zgubiłem”[18]. Mitia już wie, że jedność Miłości jest nie do rozwiązania i zguba jednego w nieunikniony sposób pociąga za sobą zgubę drugiego. On nie myśli już o „kwiatuszkach pol-de-kokowych”, ani o „takim jednym ruchu”, nie myśli też o panowaniu, jest pełen Miłości w przedsionku Śmierci. Tymczasem Miłość jest Życiem. W strasznej chwili pełnej opuszczenia i rozpaczy Mitia wznosi się do wyraźnej świadomości jedności i równości z ukochaną, do wzruszających i szlachetnych, chociaż i naiwnych słów, które tryumfalnie zabrzmiały w zaplutym pokoju brudnej knajpy: „Dziękuję, Agrafieno Aleksandrowno, pokrzepiłaś moją duszę”[19].

To wszystko dotyczy Miti, a nie Fiodora Pawłowicza. – Czyż jednak nie można tego zupełnie zauważyć także w Fiodorze Pawłowiczu? – Wydaje mi się, że mylimy się, doświadczając wraz z Mitią jedynie uczucia wstrętu, gdy wpatrujemy się w twarz starca i wsłuchujemy się w jego głos, wzywający Gruszeńkę, ale kiedy nie chcemy wniknąć w niezwykłą łagodność nieoczekiwanych w jego ustach epitetów: „mateńka”, „aniołeczek”. W tym wypadku mamy niewolę i łagodność, tę łagodność, która nie wie, jak nazwać ukochaną, jakie nowe imię dla niej wymyślić, która chce potraktować ukochaną jak miłe i naiwne dziecko. Czyż to nie uczucie szlachetnego niezadowolenia i autentyczna idealizacja, czyli poznanie osoby przez serce – niech nawet towarzyszy temu kpina, bez której Fiodor Pawłowicz nie może się obejść – wybuchły w nim, kiedy w celi starca Zosimy stanął w obronie tej, którą znieważono, nazywając „kreaturą” i „kobietą lekkich obyczajów”[20]? Fiodor Pawłowicz Karamazow ugodowy pochlebca, bity i znieważany we własnym domu – czy jest rycerzem? – Tak. Tchórzliwy i chytry, drżący o swoje życie, zapomina o wszystkim, kiedy Dymitr wdziera się do jego domu szukając Gruszeńki. Wtedy nie drży ze strachu, trzeba go powstrzymywać: jakby nigdy nie było strachu…

W duszy Fiodora Pawłowicza budzą się nieoczekiwane, jakby się mogło wydawać, uczucia. Swego syna Aloszę „pokochał syna szczerze i głęboko”[21]. „Można by pomyśleć, że w tym przedwczesnym starcu zaczęły się budzić jakieś dawno przygasłe uczucia. ‘Czy wiesz – mawiał często do Aloszy, przyglądając mu się uważnie – czy wiesz, że jesteś do niej podobny, do tej klikuszy”[22]? W synu zobaczył matkę i znowu – być może – ją pokochał, tylko miłością bardziej świetlistą i czystą, jaką kocha się zmarłych. Alosza niesie mu radość i światłość, Alosza odkrywa nam głębię duszy Fiodora Pawłowicza: „Serce ojciec ma lepsze od głowy”[23].

„Nie wstydzić się tak siebie, albowiem z tego wyłącznie wszystko się bierze”[24]. Tak starzec Zosima mówi do Fiodora Pawłowicza. – Fiodor Pawłowicz, ten plugawiec i bezwstydnik, jest wstydliwy, jest ofiarą swojej wstydliwości. Czuje porywający go żywioł, który łamie wolę, ale on nie chce oszustwa, a pragnie prawdy, „naturalnego widoku”, chociaż ten widok przeraża go samego. Odczuwając wewnętrzne piękno i prawdę, leżące u podstaw jego chuci i przez nią deformowane, Fiodor Pawłowicz nie może całkowicie w siebie uwierzyć i jak jego syn Dymitr w niepewności i wahaniu stoi wobec nierozwiązalnej zagadki. Jego tłamszą zewnętrzne, umowne schematy, jest niewolnikiem potocznych opinii i ocen, chociaż jest złym i niepokornym sługą. On jednak jakoś uznaje te schematy. Stąd zuchwałość i sromota, ale jednak nie dochodzące do naturalnej postaci: do ujawnienia tego, czego prawdę on wewnętrznie odczuwa. Rzecz nie tylko w przezwyciężeniu pozorów: schematy żyją w samej świadomości, nie można ich od niej oderwać, a uczucie rozpadu i buntu przenika do samej głębi duszy. Nie można tego rozpadu przezwyciężyć jedynie przez zewnętrzną zuchwałość i rozpustę. On pozostaje w całej swojej wewnętrznej ostrości i nieznośności, wyrażając się w walce z samym sobą, w gwałtownym afirmowaniu swojej prawdy, w gorączkowym, nieprzemyślanym realizowaniu swoich przelotnych pragnień, w które nie udaje się do końca uwierzyć i których nie można zrozumieć jako wszech-jednej, integralnej prawdy.

Podła jest karamazowska miłość, drobna, słaba. Nie ma w niej integralności, nie ma centrum w jej brzydkim i pozbawionym formy żywiole, ale każdy moment tego żywiołu na chwilę staje się oddzielnym od wszystkiego, zamkniętym w sobie i szybko niknącym centrum. Tym nie mniej z tej miłości wyrasta wieszcza wiedza, w niej wyrywa się na powierzchnię bezmierna siła, z jej błotnego trzęsawiska wyrastają czyste, białe kwiaty. W męczący i gwałtowny sposób przemieniają się w łagodność i ofiarność, samotna autoafirmacja przemienia się w ofiarność. Na chwilę ujawnia się pierwotna jedność. Jednak dotknąwszy świetlistych szczytów, ta miłość znowu spada w bagniste błoto, staje się rozkoszą nędznego robaka. Fiodor Pawłowicz rodzi Iwana z jego głębokim i subtelnym, chorym z powodu swojej prawdziwości, nieukojonym i okrutnie dręczącym siebie oraz innych w swoich poszukiwaniach rozumem; rodzi też Dymitra, „gorące serce”, i Aloszę z jego wrażliwym rozumieniem ludzi i świata, z jego łagodną miłością, pokrewną „serafickiej miłości” starca Zosimy, ale to także Fiodor Pawłowicz zrodził Pawła Fiodorowicza Smierdiakowa, ojcobójcę i samobójcę, który niedorzecznie, ale w natchniony sposób obnaża swoje serce w obcych wierszach i prozie.

„Piękno to straszliwa i przerażająca rzecz! Straszliwa, bo nieokreślona, a określić się nie da, gdyż Bóg zadał nam tylko same zagadki. Tu brzegi się schodzą, tu jest harmonia wszystkich przeciwieństw, ich współżycie… Straszliwie dużo tajemnic! Zbyt wiele tajemnic gnębi człowieka na ziemi. Rozwiązuj, jak potrafisz, i wychodź suchy z wody. Piękno! Nie mogę tego ścierpieć, że czasem człowiek, podniosłego nawet serca i wielkiego umysłu, zaczyna od ideału Madonny i kończy ideałem Sodomy. Jeszcze straszniejsze jest, że już z ideałem Sodomy w duszy nie odtrąca ideału Madonny, który serce jego rozpala, że płonie ono, zaiste, zaiste płonie jak za młodych niewinnych lat. Nie, szeroką naturę ma człowiek, zbyt nawet szeroką, ja bym ją zwęził. Licho wie, co to jest naprawdę! Co rozumowi wydaje się hańbą, to sercu czystym pięknem. Czy jest piękno w Sodomie? Wierz mi, że dla większości ludzi jest ono w Sodomie… znałeś ty tę tajemnicę czy nie? Przerażające, że piękno jest nie tylko straszną, ale i tajemniczą rzeczą. Tu diabeł z Bogiem się zmaga, a polem bitwy jest serce człowieka”[25].

 

4. Jak w krzywym zwierciadle, w miłości karamazowskiej odbija się wszech-jedna Miłość. Jej cechy są zdeformowane, a jednak są to jej cechy, możemy je poznać. Miłość karamazowska jest też cudowną wiedzą, niezwykle subtelnym poznaniem, nie tylko rozkładającym, ale także jednoczącym. Pod tym względem ona nieporównywalnie przekracza tak zwaną miłość, miłość przeciętnych ludzi, obywatelską, niegodną swojej nazwy. Ale ona jest nie tylko wiedzą, ona jest potężnym żywiołem, który władczo ogarnia całą istotę człowieka, niesie szaleństwo, kieruje ku przestępstwom i zgubie. Ona doprowadza do granic Śmierci, związanych z Miłością.

W swoich sprzecznościach miłość karamazowska kryje jedność i jednością ich wiąże, przeplata jednego z drugim. Dlatego w niej „brzegi się schodzą” i „jest harmonia wszystkich przeciwieństw”, jak z zadziwiającym jasnowidzeniem zauważa Mitia. Właśnie dlatego w niej „diabeł z Bogiem się zmaga”. To ona jest niepowstrzymanym dążeniem do władzy, przemocy, zabójstwu, potężnym, ale ślepym i w ślepocie swojej niewystarczającym, rzucającym się z jednej strony w drugą, tracącym siły i rozdrabniającym się; to podnosi się ona do przeczucia autentycznej dwu-jedności i równości, żyje w czystości i samo-wyrzeczeniu, to upada do plugawej i głupiej rozkoszy robaka. W swych najgorszych przejawach, w Sodomie, marzy ona o Madonnie, ciągle odczuwając jakąś swoją prawdę. Wzniósłszy się do świetlistej postaci Madonny, z tęsknotą spada w martwe morze Sodomy.

Gdzież jest dwu-jednia w tej gotowości „przyklejenia się do każdej spódniczki?” – A czyż Mitia nie znalazł swojej Gruszeńki, Iwan swojej Kati, czy nie będzie „musiał” ożenić się i Alosza? Nie wiem, czy starzec miał jakąś swoją wybrankę. – Wewnętrznie rozbity, rozkładający się i cuchnący, on mógł wybrać lub podebrać pod płotem jedynie Lizwietę Smierdiaszczą, która urodziła jego zabójcę i który sam nie znał wybranki, gdyż był też samobójcą. Fiodor Pawłowicz nie poszukiwał swojej jedynej, chciwie i skąpo próbując żyć i kochać tylko w sobie i dla siebie, starając się afirmować w sobie to, co pociągało go ku innej duszy, nieznanej, ale bliskiej, i ku światu. On myślał tylko o sobie, o swoim samotnym zadowoleniu, ale to, co jest samotne, jest też niepełne, ono – jest jedynie częścią prawdy. Po oddzieleniu się ono daje początek rozkładowi i – rozrywając jedność miłości – rozrywa samego siebie, rozdrabnia jedyne uczucie na niezliczoną ilość drobnych, przemijających chwil. Dlatego u swoich podstaw fałszywe dążenie nie może stworzyć swojej jedności empirycznej. Autentyczna jedność może być tylko w dwu-jedni i w trój-jedni Miłości. Każde inne dążenie nie jest niczym innym, jak próbą afirmowania pierwotnego rozpadu i powinno ono prowadzić do dalszego rozpadu „ja”, które już odpadło od dwu-jedni i samo uległo rozpadowi, czyli do zguby i śmierci. Ono w swoim celu jest samobójstwem. Natomiast w pełni rozpadu znika ograniczoność i samo-zamykanie się odpadłego od jedności „ja”, gdyż jest to rozpad tego, co uległo odpadnięciu. A skoro „ja” nie jest całkowicie oddzielone – inaczej by go nie było – w procesie jego rozpadu nie ginie, a ujawnia jego autentyczny byt, „lecz tak, jakby przez ogień”[26], ze śmierci powstaje nieśmiertelne życie. Promienie tego nieśmiertelnego życia, promienie Miłości przenikają mroczną duszę Fiodora Pawłowicza, objawiają się przez niego w tym, w czym on siebie samego neguje.

Jednak miłość empiryczna i niższa nie jest iluzją, nie jest snem. Udręka i panowanie są uzasadnione i prawdziwe, kiedy łączą się w dwu-jednię z podporządkowaniem. Jest ona ograniczona, niepełna, szkaradna, kiedy skoncentrowana jest na sobie, kiedy maleńkie empiryczne „ja” chce wychodzić poza swoje i przez siebie samego tworzone granice. Jednak i w tych granicach każdy moment jego jest realny i życiowy, konieczny jako moment całości. Całość wyczerpuje się we wszystkich momentach i – jako całość – panowanie jest jednym z podporządkowaniem, opanowanie z oddaniem siebie: życie ma swoje ukoronowanie w śmierci, stając się pełnią miłości. Wszech-jedna Miłość nie jest życiem: ona jest ponad ograniczonym życiem i ograniczoną śmierci, ona jest – ich jednością.

Cielesna żądza, tak wstrętna dla nas w Fiodorze Pawłowiczu, sama z siebie nie może i nie powinna wywoływać wstrętu. Ani wstrętu, ani wstydu nie znają zwierzęta. Jest mi wstyd pokazać ukochanej moją cielesną lub duchową brzydotę i ja przezwyciężam ten wstyd, ofiaruję go dla niej, jeśli wiem, że ona swoją miłością potrafi w mojej brzydocie znaleźć jej autentyzm. Jest mi wstyd innym pokazywać to, co jej pokazuję, co jest we mnie najlepszego, najdroższego, a jej bez wstydu oddaję to, co jest we mnie najlepsze. Jednak moja żądza nie jest brzydka, jeśli jest moja, jeśli nie panuje nade mną, jeśli właściwe miejsce zajmuje ona w mojej duchowej jedności. W żądzy i chuci swojej wstydzę się wtedy, kiedy poddaje się jej jak obcej mi sile, kiedy ona pociąga i zniewala mnie, ale nie wtedy, gdy z nią się łącząc kocham i odczuwał pełnię oraz piękno mojego wszech-jednego życia.

Dwie substancje są we mnie: ciało i dusza, zasada zwierzęca i duchowa. Wiem, że zasada duchowa powinna panować i realizować siebie w jedności z cielesną, podporządkowując ją i ukierunkowując. Ciało spełnia prawo swojej natury, prawo świata zwierzęcego, i w całej swojej zmienności realizuje swoją jedność, przez powstanie i rozkład będzie samym sobą i wszystkim. Ale tylko duch ma moc wznieść tę jedność ponad stan potencjalności, przemienić materię, udoskonalić ją. I powinien to uczynić nie w swojej odrębności, a w zwróceniu się do ciała, w harmonijnej jedności z nim. On nie powinien żyć samotnie, nie powinien zapominać o pragnieniach ciała. On je tworzy, podtrzymuje tworzoną przez nie jedność, przemienia nieokrzesaną materialność. Jest mu wstyd, kiedy zapomniawszy o swoim celu, pogardziwszy pełnią Miłości, w której powinien żyć, zapomina o swojej królewskiej godności i obojętnie patrzy na „szalone” dążenia swego ciała lub razem z nim zadowala się małym stopniem Miłości, danej ciału. Ciało samo nie wie, co czyni. Ono jest niewinne, ono w sobie samym jest dobre i piękne. Ale ciało nie jest pełne, nie jest doskonałe, odrywając się od jedności i cieleśnie nie osiągając pełni. Natomiast osiągnięcie pełni nie jest w rezygnacji z ciała, a w rozwijaniu ciała, kiedy afirmowanie jednego momentu staje się afirmacją wszystkich momentów, czyli także rezygnacją z siebie, kiedy Miłość i w ciele realizuje się przez jedność życia i śmierci, kiedy ono zmartwychwstaje.

Żądza karamazowska jest wstrętna, gdyż pozostaje na poziomie zwierzęcości, w tym, co dla ducha jest błotem. Ona jest dla człowieka podła przez to, że dzieli, dopuszczając lenistwo ducha, a także jest obrzydliwa jako negowanie wszystkiego poza samą sobą. A zwyrodnienia, wady, podział i różnorakość żądzy są oznakami prób osiągnięcia pełni przez gromadzenie nędznych okruchów i tworzenie jedności przez podzielone wysiłki, sprowadzenia nieba do błota. Takie wysiłki są możliwe dlatego, że duch nie znajduje w sobie sił lub też nie chce wszystko zjednoczyć i sam się rozpada. Nierząd jest rozpadem ducha, utratą swojej jedności i oderwaniem się od tego ducha, który go dopełnia i od trój-jedni Miłości. W karamazowszczyznie wstrętna jest smierdiakowszczyzna, przerażająca jest ciężka woń rozkładu. Fiodor Pawłowicz nie jest głupim zwierzęciem. W swoim odejściu od jedności, w autoafirmacji i skoncentrowaniu się na swojej empirii on całą moc swego ducha wkłada w życie swojej zwierzęcości, nie przemieniając jej i nie wywyższając, a zatrzymując się na jej poziomie, nie jednocząc jej, a jedynie przenikając duchem podzielone jej momenty w odrębności każdego z nich. Jego duch rozpada się i rozkłada w popsuciu niewinnej i szalonej – jak niewinna i szalona jest Lizawieta Smierdiaszcza – zwierzęcości. Fiodor Pawłowicz, kochając podle i zwierzęco, uduchowia momenty swojej rozbitej miłości, czuje swoją rację w uznaniu i uduchowieniu elementu cielesnego, ale równocześnie uświadamia sobie niewystarczalność takiego uduchowienia, cierpi i wstydzi się. Jego miłość jest i prawda, i obrzydliwością, obrzydliwością jako niedostateczna prawda. Nie wierząc temu, co jest w nim najlepsze, a więc swojemu sercu, nie słuchając wezwań miłości, wykorzystując posyłane przez nią oświecenia wyłącznie jako swoją rozkosz, on walczy ze sobą, w zwierzęcej ślepocie afirmując ograniczoność ciała. Znajduje granicę i sens ograniczonej miłości cielesnej w opanowaniu szalonego ciała, ciała idiotki, przenika jego czystą materialność duchem, ale nie wznosząc się ponad nie i nie przezwyciężając je, odkrywa niewystarczalność miłości cielesnej. Lizawieta urodzi mu śmierć – jego mordercę, martwego i pustego duszą od kołyski Smierdiakowa, kucharza i chama.

 

5. Fiodor Michajłowicz Dostojewski, bliski swemu bohaterowi noszącemu przecież to samo imię, poszukiwał jakiegoś usprawiedliwienia dla karamazowszczyzny, która uczyła go kochać, jak Zosima. On próbował pogodzić Zosimę z Karamazowem pomimo koszmarnej sceny w celi „świętego starca”. A Zosima jak gdyby zrozumiał – a czyż można zrozumieć bez pokochania? – i Fiodora Pawłowicza, i Mitię, i Iwana. On pokłonił się do ziemi wielkiemu cierpieniu Miti, jakby błogosławiąc i uświęcając jego drogę życiową. On także Aloszę posłał w świat, przepowiadając mu małżeństwo i przez nie błogosławione życie: „Wiele nieszczęść przyniesie ci życie, ale mimo to będziesz szczęśliwy i życie błogosławić będziesz, i innych nauczysz błogosławić, co jest bodaj rzeczą najważniejszą”[27]… Czy jednak udało się to pogodzenie Karamazowych z Zosimą? Czy rzeczywiście wszystko przyjęła w siebie miłość mnicha? Dlaczegoż więc od zmarłego starca tak szybko rozeszła się „woń zniszczenia”, że „prawa natury wyprzedził”.” Skądże ta woń?”[28].

Wyrazista i silna, ale chorobliwa i jedynie w słowach zrealizowana miłość gruźliczego brata zapadła w duszę dziewięcioletniego Zenobiusza-Zosimy. Jest to łagodna, radująca się i radująca innych miłość bezsilnego cieleśnie, łagodnego i cichego młodzieńca. „Mamo, nie płacz, życie jest rajem i wszyscy jesteśmy w raju, ale nie chcemy tego uznać, a gdybyśmy chcieli to uznać, to już jutro byłby raj na całym świecie”[29]. Wszyscy są winni wobec wszystkich: trzeba to tylko zrozumieć. Cieszył się oraz drżał z rozrzewnienia i miłości umierający Marceli. Chciał iść do ogrodu, „aby się cieszyć i swawolić, kochać się nawzajem i chwalić, i całować, i życie nasze błogosławić”[30]. „Tak, powiada, była tak wielka chwała Boża wokół mnie: ptaszki, drzewa, łąki, niebiosa, a ja sam żyłem w hańbie i wszystko plugawiłem, a chwały i piękna nie dostrzegałem wcale”[31].

Czy jednak wszystko zostało przyjęte? Czy może to przyjąć – nie w myślach, a w rzeczywistości – przykuty do łóżka umierający młodzieniec? Czyż nieco taka sama jest też miłość starca Zosimy? – Jego dusza wzrusza się, patrząc na świat. On widzi, że „dawne cierpienie – i to jest wielka tajemnica ludzkiego żywota – przechodzi stopniowo w cichą, tkliwą radość”. On pogodnie przyjmuje fakt, że młodość zastępuje niszcząca starość i błogosławiąc wschód słońca, „jeszcze bardziej kocha już jego zachód, długie skośne promienie i pospołu z nimi ciche, łagodne, tkliwe wspomnienia, miłe obrazy mego długiego i błogosławionego życia – a nad tym wszystkim jest prawda Boża, roztkliwiająca, jednająca, wszechprzebaczająca!”[32]. On cieszy się z bliskiej swojej śmierci, czując, że jego ziemskie życie „styka się już z nowym, nieskończonym, nieznanym, ale tak już bliskim życiem, w którego przeczuciu trzepoce dusza moja z zachwytu, promienieje umysł i radośnie szlocha serce…”[33]. Czyż w tej miłości „serafickiego ojca”[34] nie jest za dużo samowyrzeczenia i rezygnacji ze świata, dla niego jednak padole łez i doświadczeń? Czyż nie jest dalekim tak „bliskie” „nowe”, „nieznane” życie? Czy zgadzają się z akceptacją świata słowa skierowane do Aloszy: „Myślę o tobie tak: opuścisz te mury i w świecie żyć będziesz jak mnich”[35].

Zrozumiały jest zachwyt Bożą mądrością: łatwo jest pokochać las, ptaszki leśne, wszelkiego chrząszczyka, mrówkę i „pszczołę złocistą”, „przyrodę piękną i bezgrzeszną”. Można przebaczyć Fiodorowi Pawłowiczowi, zrozumiawszy swoją winę przed nim. Ale trudno jest wszystko w nim polubić, a bez miłości do wszystkiego, nawet do robaka, nie ma pełnej akceptacji świata. Starzec wie, w czym przekleństwo świata. – Ono w samotności każdego, czyli w podziale, w rozpadzie, w zawiści i w nienawiści. „Albowiem każdy człowiek” – mówił Zosimie jego tajemniczy przyjaciel – „dąży teraz do tego, aby odosobnić się jak najbardziej, pragnie w sobie samym doświadczyć pełni życia, a tymczasem ze wszystkich jego wysiłków zamiast pełni życia wynika kompletne samobójstwo, bo zamiast określić w pełni swoją istotę, wpada w najzupełniejsze odosobnienie. Albowiem ludzkość w naszym wieku rozpadła się na jednostki, każdy zamyka się w swojej norze, każdy oddala się od innych, chowa się i chowa to, co posiada, a w końcu sam się odpycha od gromady i sam odpycha ludzi od siebie”[36]. Temu podziałowi przeciwstawia się wzruszająca jedność Miłości, „aktywnej i żywej”. – „Ziemię całuj i bez ustanku, bez końca kochaj ją, kochaj wszystkich, kochaj wszystko, szukaj zachwytu i uniesienia owego. Zroś ziemię łzami swojej radości i kochaj łzy owe. Uniesienia nie wstydź się, ceń je, albowiem jest wielkim darem Bożym i staje się tylko udziałem wybrańców”[37].

W swoim upojeniu powszechną miłością starzec dochodzi do progu stojącej przed nim tajemnicy. Wzywa, żeby kochać człowieka także w jego grzechu: „albowiem to jest podobieństwo Bożej miłości i szczyt miłości na ziemi”[38]. Jest przepełniony „tajemniczym poczuciem żywej spójni naszej ze światem innym, ze światem niebiańskim i wyższym”, oraz wie: „korzenie naszych myśli i uczuć tkwią nie tu, lecz w innych światach”[39]. Pozostaje zrobić tylko jeden krok, ale ani Zosima, ani Fiodor Michajłowicz nie decydują się na niego. Człowieka, mówią, trzeba kochać w grzechu, ale to, co jest w nim grzeszne, należy w całości odciąć jako zły byt, zwyciężyć zło mocą pokornej miłości. Uznają jedynie „korzenie naszych myśli i uczuć”, a nie ich kwiaty, a świat świętych ludzi pozostaje oddzielony od świata zwierzęcego, dusza od ciała. Autentyczna i jedyna droga ku życiu i miłości w monastycyzmie odcinającym „potrzeby niepotrzebne i zbędne”, wolę pełną pychy. Starzec nie wzywa do przemienienia świata, nie do przeniknięcia go do samych ostatecznych głębin, a do przyszłego królestwa, do rezygnacji z tego, co „niepotrzebne i zbędne”. Jak gdyby było coś niepotrzebnego i zbędnego w królestwie Bożym! Miłość Zosimy nie usprawiedliwia całego świata, nie usprawiedliwia Karamazowa. Ona jest najwyższym z rodzajów Miłości na ziemi, ale tylko jednym z jej przejawów, a nie samą Wszech-jedną. Ona też jest oddzielona i dlatego skazana na umieranie. W niej nie ma heroizmu i pełni napięcia, tego życia, które niepowstrzymanie i burzliwie ukazuje nam stworzenie Boże.

Powinniśmy jednak do końca przemyśleć to, co zaczął autor powieści, powinniśmy poprowadzić naszą miłość także po tych śladach. Czegóż mamy się bać? – Miłość jest czysta i do jej śnieżnobiałych szat nie przyczepia się brud. Z błotnego brudu ona powstaje jeszcze piękniejsza. W czyste złoto ona przemienia nawet błoto. Wtedy staje się zrozumiałym, że ta miłość, gdyż Miłość jak słońce ogrzewa wszystko, ogrzewa i żywi maleńką muszkę, daje życie i radość ostatniemu robakowi.

 

„Radość poi świat żywiołem,

Leje czysty zdrój istnienia,

Radość z piersi przyrodzenia

Zły i dobry piją społem”[40].



[1] Po raz pierwszy opublikowane przez autora jako artykuł, pod tytułem: Fiodor Pawłowicz Karamazow kak idieołog ljubwi, „Naczała” (Petersburg) 1(1921), z. 1, s. 34-50.

[2] „Miłość, co wprawia w ruch niebo i inne gwiazdy”, co jest błędnym cytatem z Boskiej Komedii („Raj”, pieśń XXXIII, 145) Dantego: „Miłość, co wprawia w ruch słońce i gwiazdy”, por. A. Dante, Boska Komedia, przeł. E. Porębowicz, Warszawa, 1965, s. 488.

[3] F. Dostojewski, Bracia Karamazow, przeł. A. Wat i Z. Podgórzec, London, 1993, I, s. 31.

[4] Tamże, I, s. 158.

[5] Tamże, I, s. 159.

[6] Tamże, I, s. 116.

[7] Tamże, I, s. 114.

[8] Tamże, I, s. 128.

[9] Tamże, I, s. 138-139.

[10] Tamże, I, s. 158-159.

[11] Tamże, I, s. 128.

[12] Tamże, I, s. 125.

[13] Tamże, I, s. 126.

[14] Tamże, I, s. 126 i 125. Są to fragmenty Hymnu do radości (z 1785 roku) Fryderyka Schillera w przekładzie Jana Nepomucena Kamińskiego.

[15] Tamże, I, s. 133.

[16] „Każde zwierzę po stosunku jest smutne” (łacińskie).

[17] F. Dostojewski, Bracia Karamazow, I, s. 140.

[18] Tamże, II, s. 198.

[19] Tamże, II, s. 194.

[20] Tamże, I, s. 88.

[21] Tamże, I, s. 27.

[22] Tamże, I. s. 29.

[23] Tamże, I, s. 156.

[24] Tamże, I, s. 54.

[25] Tamże, I, s. 126-127.

[26] Por. 1 Kor 3,15.

[27] F. Dostojewski, Bracia Karamazow, I, s. 319-320.

[28] Tamże, II, s. 7 i 12 (księga VII: „Alosza”, 1. „Woń zniszczenia”).

[29] Tamże, I, s. 323.

[30] Tamże, I, s. 324.

[31] Tamże, I, s. 324.

[32] Tamże, I, s. 327.

[33] Tamże, I, s. 327.

[34] Tamże, I, s. 2998: Pater Seraphicus.

[35] Tamże, I, s. 319.

[36] Tamże, I, s. 339.

[37] Tamże, I, s. 360.

[38] Tamże, I, s. 356.

[39] Tamże, I, s. 358.

[40] Tamże, I. s. 126.

Lew Karsawin, tłum. Henryk Paprocki