tłumaczenia
Wasyl Rozanow, Myśli, 1-926: Śmiertelne
2013-10-24
911. Tylko taka miłość jest w człowieku autentyczna, nie skierowana przeciwko istocie miłości i jej celowi, w której ukochanej nie oddziela się od siebie nawet w myślach, nie oddziela jakby w samej krwi i nerwach. Taką miłość do człowieka znalazłem w moim „przyjacielu” i w jej matce, Al. Adr. Właśnie dlatego one dwie stały się moimi wychowawczyniami i „gwiazdami przewodnimi”. Moja miłość do W. zaczęła się wtedy, gdy zobaczyłem jej twarz pełną łez (właśnie twarz płakała, a nie oczy) przy „†” mojego przyjaciela, Iwana Feoktystowicza Pietropawłowskiego (w Jelcu), ich sublokatora, który płacił za 2 pokoje i wyżywienie 29 rubli (był w klasie wstępnej). Zobaczyłem taki ból „po obcym człowieku” (nieoczekiwana, ale też nie nagła śmierć), że zatrzymałem się jak wkopany w ziemię. To zadecydowało o moim wyborze, losie i przyszłości.

 

 

Nie omyliłem się. Potem ona także lubiła każdego człowieka, co do którego była moralnie przekonana.

 

Waria jest najbardziej moralnym człowiekiem, jakiego spotkałem w życiu i o którym czytałem. Ona by raczej umarła, aniżeli powiedziała nieprawdę, nawet w drobiazgach. Ona po prostu nie mogłaby, nie potrafiła. W ciągu 20 lat nie widziałem, żeby choć skierowała się ku fałszowi, nawet w jakichś głupstwach. Nigdy nie przychodzi jej do głowy, żeby powiedzieć coś innego, niż myśli.

 

Zadziwiające i naturalne.

(19 grudnia 1911 r.)

 

* * *

 

912. Taka sama jest też jej matka. Waria („następne pokolenie”) jest tylko bardziej uduchowiona, poetyczna i nerwowa.

 

„Wierność” Warii jest zadziwiająca: jej przekonania nie mogli zachwiać ani rodzice, ani biskup Jonafan (Jarosław), kiedy będąc w wieku 14 ½ lat pokochała Michała Pawłowicza Butjagina, któremu była wierna także po śmierci, chodząc na jego grób (na cmentarzu w Jelcu)… A ja zakochałem się w jej miłości i w jej pamięci o człowieku, bardzo nieszczęśliwym (choroby, utrata wzroku), z którym (choroba i bieda) bardzo cierpiała.

 

Jej opowieść „o ich przeszłości”, kiedy spacerowaliśmy wieczorem wokół cerkwi Wwiedienskiej w Jelcu… też zadecydowała o moim „losie”.

 

Moja Waria jest jedyna w świecie.

 

* * *

 

[546.] Dlaczego ciągle napadam na Wiengierowa i Kariejewa? To jest wręcz drobiazgowość… Nie mówiąc już o tym, że nie ma w tym żadnej „cnoty”.

 

Jego prace są godne szacunku. A to, że całe życie pracuje nad Puszkinem, to jest nawet wzruszające. W kontaktach osobistych (raz) wywiera przyjemne wrażenie. Ale jak spojrzę na jego brzuch – to już piszę (w myślach) ognisty artykuł.

 

[547.] Strasznie dużo gniewu było w mojej działalności literackiej. Wszystko niepotrzebnie. Dlaczego nie lubię Wienigierowa? To jest aż dziwne: dlatego, że jest gruby i czarny (jak brzuchaty karaluch).

 

* * *

 

[544.] Jedynie taka lektura jest zadawalająca, kiedy książka jest przeżywana. Nie warto czytać „dla zadowolenia”. Nawet „dla pożytku”. Więcej pożytku można mieć „na nogach” – po prostu żyjąc, pracując.

 

Przeżywałem Leontiewa (K.) i po części Talmud. Zacząłem „przeżywać” Maeterlincka: czytałem 8 stron przez tydzień i prawie zawsze po przeczytaniu 8 linijek wpadałem w godzinną zadumę (czytałem w tramwaju konnym). Rzuciłem właśnie z powodu przeżyć – wspaniałych, ale zbyt męczących.

 

Potem „czytałem” coś innego – nie pamiętam. Nic nowego i nic zdumiewającego.

 

Puszkin… je go jadłem. Już znasz stronicę, scenę: czytasz jeszcze raz, tak – to jest pokarm. Wszedł we mnie, krąży we krwi, odświeża mózg, oczyszcza duszę z grzechów. Jego

 

Kiedy dla śmiertelników ucichną dnia gwary,

 

jest równorzędne z Psalmem 50 („Zmiłuj się nade mną, Boże”). Tak samo wspaniałe, wielkie, ogłuszające i religijne. Ta sama prawda.

 

* * *

 

[529.] Są ludzie, którzy rodzą się „ładnie” i którzy rodzą się „nieładnie”.

 

Ja urodziłem się „nieładnie” i z tego powodu mam taką dziwną, „kłującą” biografię, ale dość interesującą.

 

Człowiek, który „nieładnie” się urodził, zawsze czuje się „nie na swoim miejscu”: właśnie ja zawsze tak się czułem.

 

Przeciwieństwo – babcia (A. A. Rudniewa), jej szlachetne życie. Oto, kto urodził się… „ładnie”. W biedzie, w strasznej sytuacji – z niej nieprzerwanie jaśnieje światłość. I pożytek. Ze mnie, jak myślę, nie ma żadnego „pożytku”. Ze mnie – „smutek”.

 

* * *

 

[555.] Dlaczego poddaję się uczuciu chciwości, że mało o mnie piszą? To zaiste chamskie uczucie. Czy wiele piszą o Piercowie lub Fiłosofowie? Jakże poniżająca jest ta świadomość swojego chamstwa. Tak… nie można się pozbyć „lokajstwa”, jakie jest w nas. Lokaj i geniusz. Zawsze, a być może i wszędzie ten sam los człowieka (poza „przyjacielem”, który „lokajem” nigdy nie był, nawet przez chwilę, obojętny w stosunku do zachwytów i wyzwisk. Tak samo jak babcia, jej mama).

 

* * *

 

[534.] Dlaczego opublikowałem „Odosobnione”? Należało.

 

Miałem też uboczne cele (główny i jasny – zjednoczenie się z „przyjacielem”). A poza tym, ponadto, coś ślepego, nie do przezwyciężenia.

 

NALEŻAŁO

 

Dosłownie coś mnie „pociągnęło”, kiedy prawie automatycznie zacząłem numerować kartki i wysyłać do drukarni.

 

* * *

 

[531.] Praca i cierpienie – oto całe moje życie. I pociecha, że widziałem troskę „przyjaciela” o mnie.

 

Nie: widziałem „przyjaciela” w samym sobie. To, co „sportretowane”, przewyższało to, co „wypracowane”. Ona jeszcze bardziej ode mnie cierpiała i jeszcze więcej pracowała.

 

Kiedy jej ręka już tylko bezsilnie zwisała – w gniewie na jej nieruchomość (wiosna 1912 r.) ona zatrzymała się na środku pokoju – i kilka razy machnęła obydwoma rękami: prawa wykonywała pełny obrót, a lewa podnosiła się jedynie na kilka centymetrów, i ze łzami w oczach zaczęła wykrzykiwać, jakby besztając chorą rękę:

 

– Pracuj! Pracuj! Pracuj! Pracuj!

 

Całą twarz miał w łzach. Zamarłem. W zachwycie i współczuciu.

(lewa ręka ma życie jedynie w barku i łokciu,

ale impuls nerwowy nie dochodzi już do dłoni)

 

* * *

 

913. Matka umiera, a dzieci nawet się nie obejrzały.

 

– Nie przeszkadzaj nam w zabawie!

 

I oglądają „portrety wielkich pisarzy”… I ostatniego „przyjaciela”.

 

* * *

 

[532.] „Dotknij jego skóry” – kusił Szatan Boga, prosząc o Hioba…

Tę „skórę” ma każdy, wszyscy, ale nie jest ona jednakowa. Spróbujcie pisarzom, wielkodusznym i gotowym „umrzeć za człowieka” (ludzkość), zanegować ich twórczość i powiedzieć: „Źle piszecie, panowie, sama nuda” – a oni zedrą z was skórę. Filantropi, jak się wydaje, bardzo nie lubią „pytań o pieniądze”. Jeśli chodzi o „osoby duchowne”, to oni, oczywiście, „wszyscy w łasce”, ale zaatakujcie ich od strony „rubla” i nagród – na święto – „palicą”, krzyżem lub kamiławką, a „osoba” tak zacznie wyzywać, jakby Rosjanie nigdy nie zostali ochrzczeni za rządów Włodzimierza…

 

No, a ty, Wasylu Wasiljewiczu, gdzie masz „skórę”?

 

Teraz nie przychodzi mi to do głowy, ale, oczywiście, – mam.

 

Zdumiewające, ale „przyjaciel” i Ustynski – nie mają „skóry”. „Przyjaciel” – na pewno, a Ustynski – jak się wydaje, też nie ma. Nigdy nie widziałem „przyjaciela” obrażonego i zagniewanego (w tym rzecz, o tym mówił Szatan). To, co w nim zachwyca – to całkowita i spokojna duma, milcząca, która ani razu się nie sprężyła i rozwinąwszy jak sprężyna, odpowiedziałaby ciosem (w tym rzecz). Kiedy ją atakują – wycofuje się, jeśli gwałtownie spojrzeć na nią – odejdzie na bok, wycofa się. Nigdy nie pokłóciła się, „komu zejść z trotuaru”, komu stanąć „na dywan” – zawsze pierwsza każdemu ustąpi, bez wezwania, przed możliwym sporem. Oto wdzięk: kiedy ona wycofywała się – zawsze była królową, a ten, kto „wszedł na dywan” – był i wydawał się w tej chwili „takim sobie”. Kto tego nauczył?

 

To jest wrodzone.

 

Wdzięk manier i zachowania się – zawsze. Wrodzone. Tego nie można się nauczyć. „W moim sposobie chodzenia – moja dusza”. Niestety, ja sam, jak się zdaje, mam okropny sposób chodzenia.

 

* * *

 

[523.] Straszna pustka życia. O, jakże ona jest przerażająca…

 

* * *

 

[525.] Przynoszą listy i jakieś czasopisma teozoficzne (wcale ich nie zaprenumerowałem). Jakiś „Tarok”… Po co mi to?

Jest i reklama: „Zajrzyj i przeczytaj”.

Dlaczego powinienem zaglądać do wszystkich czasopism?

 

* * *

 

[565.] Zapomnieć o ziemi wielkim zapomnieniem – jakie to dobre!

(idąc do Sądu Okręgowego – w sprawie „Odosobnionego”)

 

* * *

 

914. – Gdzie ja „pojadę”… Nigdzie nie „pojadę”… Ja umieram… „Pojadę” do ziemi… A gdzie wy „pojedziecie” i kto po mnie będzie mieszkał w tych siedmiu pokojach… nie wiem… (donośnie, donośnie – bardziej donośnie, niż „na cały pokój”, ale nie krzycząc, a „akcentowała”).

 

Wszyscy zamarliśmy. Dzieci tępo i rozdrażnione. Wszystkie złościły się na matkę, że albo krzyczy, albo płacze. Przeszkadza ich „spokojnemu nastrojowi”.

(po przeprowadzce na nowe mieszkanie,

a zarazem w dniu wyjazdu Szury,

z tego powodu ona cały dzień gorzko płakała.

27 maja przy wieczornej herbacie)

 

* * *

 

[554.] Kpiny Turgieniewa z religii – jakże one są nędzne.

 

* * *

 

[562.] Kto nie zaznał bólu, ten nie zna religii.

 

* * *

 

[536.] Kochać – to znaczy „nie mogę bez ciebie żyć”, „ciężko mi bez ciebie”, „wszędzie jest smutno, gdzie ciebie nie ma”.

 

Jest to opis zewnętrzny, ale bardzo dokładny.

 

Miłość wcale nie jest ogniem (często tak właśnie jest określana), miłość – to powietrze. Bez niej – nie ma oddechu, przy niej „łatwo się oddycha”.

 

To wszystko.

 

* * *

 

915. – Wasia, idź, kup dziesięć sucharków.

 

Wtedy mieszkał u nas geodeta. Przy herbacie siedział z seminarzystą. Pobiegłem. Młody chłopak w piekarni – z powodu wspaniałej pogody lub udanej miłości – odliczył pięć par i wrzucił do szarej torebki jeszcze jeden:

 

– To dla ciebie jedenasty.

 

Boże mój, jak ja chciałem go zjeść! Sucharki kupowali tylko sublokatorzy, my sami – nigdy. W ustach czułem jakąś słodycz. Słodycz oczekiwania i możliwości.

 

Szedłem równym krokiem. Serce waliło.

 

– Mogę. To mój sucharek. Nie dowiedzą się. Przecież on mi dał tego sucharka. Kupuję dla nich i wrzucił do ich torebki. Wszystko jedno, posłali po dziesięć sucharków, więc przyniosę im dziesięć.

 

Problem „kradzieży” nie był w tym wypadku ważny: ciągle kradłem tytoń.

 

Było to coś innego – godność, wielkoduszność, wspaniałość.

 

Szedłem coraz wolniej. W końcu wręczyłem torebkę.

 

Teraz już nie pamiętam, czy powiedziałem: „Tu jest jedenaście”. Była pokusa, żeby powiedzieć i jeszcze większa pokusa, żeby nie powiedzieć. Nie pamiętam, czy powiedziałem i czy dali mi (domyślili się) jedenasty sucharek. Nic nie pamiętam, prawdopodobnie z powodu zdenerwowania. Ale te chwile wspaniałej walki, w której zwyciężyłem – czuję je jeszcze teraz.

 

Dlatego pamiętam o tej chwili, że zwykle byłem zwyciężonym, a nie zwycięzcą. Ale później, później, gdy byłem duży i grzeszny.

(w Kostromie, 1866-7)

 

* * *

 

[651.] Siostra Wiera (umierała na gruźlicę w wieku 19 lat) zawsze wyjmowała miękisz z bułki i mi oddawała. Nie wiedziałem, dlaczego ona nie je (nie miała apetytu). A ja te masy miękiszu (z bułki za 5 kopiejek) zjadałem momentalnie i była to rozkosz. Ona posyłała mnie po bułki, a kiedy przynosiłem, mówiła: „Poczekaj, Wasia”. I zaczynała, po rozłamaniu bułki, wyjmować miękisz z boku i ze środka.

 

Miała ciemne włosy (ale nie kasztanowe) i nosiła je upięte w „kok”, wysoko nad czołem, za kokiem grzebień, wąski i półokrągły. Była blada, chuda i bardzo ładna (w rodzinie tylko ja nie byłem ładny). Kiedy w końcu postanowiono wezwać Łagowskiego, ona leżała w prawym pokoju (na 2-gim piętrze), obitym zielonym materiałem. Gdy lekarz wszedł, ona wstała z łóżka, na którym ciągle leżała. Lekarz powiedział potem przy mnie do matki:

 

– Ona zdobyła się na odwagę i chciała pokazać, że „wszystko w porządku”. Proszę zmienić pokój, zielone obicia są dla nie szkodliwe. Jej stan jest zły.

 

Nic nie pamiętam, jak ona umierała, nie pamiętam też pogrzebu.

 

Kiedyś ona powiedziała do mnie: „Wasia, przynieś nożyczki”. Miałem wtedy 8 lat. Przyniosłem. Ona wycięła z gazety wąski i krótki pasek, który troskliwie schowała do swojej książki, a resztę wyrzuciła. Było wydrukowane: Samojło. „Nikomu o tym nie mów, Wasia”. Kiwnąłem głową.

 

Gdy poszedłem do gimnazjum, zobaczyłem na lekcji historii naturalnej nauczyciela, którego nazywano „Samojło”. Był średniego wzrostu, gładko wygolony, miał z lekka falujące ciemnorude włosy i zawsze chodził w czarnym surducie (pozostali – w granatowych frakach), był niezwykle uroczysty, a raczej jakiś wspaniały. Nigdy nie schodził z katedry i nie chodził „demokratycznie” po klasie. W nim nie było nic demokratycznego. Wśród innych nauczycieli, bardzo uczonych, on był bogiem uczoności i ważności. Być może, w ciągu roku uśmiechnął się ze dwa razy, przy szczególnie złej odpowiedzi ucznia, to znaczy jego wargi trochę się zwężały w „mieszek”, a raczej marszczyły się, ale z rodzajem wyrozumiałości w stosunku do zabawnego ucznia, co pozwalało się domyślać, że on się uśmiecha. Gdy mówił, to znaczy wypowiadał nieliczne słowa, to zawsze trzymał (rysując na papierze) pióro jak można najdalej od stalówki i widziałem jego wąskie, długie, szlachetne palce, a na ich końcu długie i ostre paznokcie, bez najmniejszego brudu pod nimi, a paznokcie były przycięte „pod długość palców” (jakby przycięte z obu stron).

 

Uczyliśmy się z podręczników Radonieżskiego lub Uszynskiego:

 

„Chociaż jestem maleńkim człowiekiem, to mam 32 kręgi i 12 żeber”… I inne, wątpliwe wiadomości. W 3 klasie (brat Fiodor) on (Samojło) uczył botaniki. Istniał gruby podręcznik Grigoriewicza „Botanika”, ale to już były rzeczy niedostępne, na które nie mogłem spoglądać.

 

* * *

 

916. Od trzech lat mam jedno marzenie. Być może, ktoś, kto mnie lubi (Florenski? Cwietkow?), spełni to marzenie. Z mojej kolekcji rzymskich monet trzeba wybrać 100 lub 200 egzemplarzy denarów konsulów oraz denarów Trajana, Hadriana i Antoninusa Piusa (są bardzo liczne). Każdą monetę trzeba umieścić w osobnym pudełeczku (mam ich duży zapas) i umieścić napis, co to jest za moneta („Rzymska republikańska. Ród patrycjuszów Manliuszów”, „Juliusza”…). Dna tych pudełeczek należy pomazać gumą arabską i przykleić do niedużych oszklonych gablot – najpierw republikańskie w porządku alfabetycznym, a następnie cesarskie, w porządku chronologicznym. Gabloty należy zamknąć (mam ich dużo). Następnie ofiarować, to znaczy poprosić o przyjęcie kierownika Szkoły Grigorowskiego (teraz pensjonat? gimnazjum?) w Kostromie – dla tej szkoły. Trzeba też wezwać ślusarza i porozwieszać gabloty w korytarzu uczennic starszych klas, lub – gdyby były przeszkody – w jednej ze starszych klas, przybić gabloty do ścian, a od dołu zrobić małe „odchylenie” od ściany (przy gablotach są odpowiednie po temu elementy). W ten sposób gabloty będą znajdowały się we właściwym położeniu. Nad gablotami należy umieścić nieduży wianek ze srebra – z pozostawionych przez mnie pieniędzy należy przeznaczyć na to 150-200 rubli – z tabliczką pośrodku i napisem:

 

Dla Szkoły Grigorowskiego

od uczennicy z lat 1860-867

Wiery Rozanowej

 

Wiera była szlachetna i delikatna. Przypominała swego starszego brata Kolę (godność), ale nie przypominała nikogo z nas.

 

* * *

 

917. Sztejnhauer mocno chwycił mnie za rękę. Patrzyłem na niego przerażony, nagle cały się spociłem. On był gładko wygolony, miał piękną głowę.

 

– Co ty robisz?

 

– Co takiego? – zapytałem, nie wiedząc o co chodzi.

 

– Chodźmy.

 

I pociągnął mnie do pokoju nauczycielskiego.

 

– Czy widzieliście takiego artystę? – zwrócił się ze śmiechem do innych nauczycieli. Wśród nich był też inspektor Aunowski. – On na mojej lekcji zaśpiewał piosenkę.

 

Zrozumiałem. Rzeczywiście, opuściwszy głowę najpierw cichutko, „pod nosem”, a potem coraz głośniej, w końcu na całą klasę zaśpiewałem:

 

W dół po rzece

W dół po Kazance,

Płynie błękitna łódź.

 

To jedna z tych piosenek, które lubiłem śpiewać w domu. Zupełnie zapomniałem, że jestem w szkole, że jest nauczyciel, że sam jestem gimnazjalistą.

 

Odezwała się we mnie „natura”…

 

Stałem w pokoju nauczycielskim, zupełnie załamany.

 

Myślę, że to było naturalne „wprowadzenie” do tego, co nastąpiło „potem”: czy mógłbym napisać „O rozumieniu”, gdyby zapomniał o swojej nauce…

 

Tak, rzeczywiście, wszystko, wszystko „potem”…

 

Ten pedagogiczny „folklor” poświęcam Florenskiemu.

(w 2 klasie gimnazjum w Simbirsku)

 

* * *

 

918. Stiepanow (matematyka) przyłapywał nas w następujący sposób. Miał wielką i czerwoną głowę, jak kula sera holenderskiego, i opierał ją na dłoni, postawiwszy łokieć na stole. My nie zauważaliśmy, że pozostawiał wąską szczelinkę między palcami – i śledził nas „z boku”, równocześnie będąc zwrócony twarzą do „tablicy”, przy której uczeń mówił mu jakieś głupstwa.

 

Wtedy uczeń Umow, widząc, że są „sprzyjające warunki atmosferyczne”, wyrywał kartki i robił z nich rybki. Następnie spuszczał je na podłogę. W ten sposób na podłodze, u nóg ucznia, tworzyła się „nasza Swijaga” (lokalna rzeczka), a w niej rybki. Kiedy już wszystko było gotowe, uczeń spoglądał na Stiepanowa. Nauczyciel siedzi nieruchomo i z pogardą patrzy na długonogiego Pachomowa, który stoi przy tablicy i milczy, nie wie, co pisać i mówić.

 

Umow uważa, że „sprzyjające warunki atmosferyczne” trwają nadal, przyczepia do nitki zgięty drut i zaczyna łowić ryby. Zaczepia haczykiem o papier i wyciąga na ławkę.

 

Cisza. Raj. Szczęście. Patrzę z daleka i zazdroszczę. Zaczynam przygotowywać coś podobnego, chociaż wolałem „muzykę na stalówkach”.

 

Jak dobrze… Jak dobrze…

 

Nagle grom, gwałtowny, gwiżdżący. Rzecz w tym, że Stiepanow ciągle jest nieruchomy i zapatrzony w tablicę. Tym bardziej nieoczekiwany jest jego wybuch:

 

– Umow, bałwan! Marsz do kąta! Marsz do kąta, bałwanie!

 

Umow aż podskoczył. Drży. Rybka wypadła mu z rąk.

 

– Ty tam, bałwanie, ryby łowisz, ryby łowisz!

 

– Mordą do ściany! Mordą do ściany!

 

Umow aż przyciska się do ściany. A ten przeklęty Stiepanow tak to robił, że cała klasa czuła się sterroryzowana – „przeklęta i skazana na śmierć”. Stiepanowa uważaliśmy za „Boga, który nas karze”.

 

Był zły i czerwony.

 

Na jego lekcjach nie miałem odwagi zajmować się „muzyką”. Byłem bardzo skromny, ponieważ nic nie wiedziałem z matematyki (nie rozumiałem). Zwykle „muzyka” wyglądała tak: stalówkę „N”(apoleon) przyciskało się do ławki, ostrze rozchylało się, wciskano je w „szparę” ławki (jedno, dwa) i patrząc z uwagą na nauczyciela, mając wygląd „spokojnego ucznia”, zaczynano trącać stalówkę, która wydawała dźwięki. Inny uczeń rozpoczynał taką samą „muzykę”, potem trzeci… Nauczyciel wychodził z siebie. Nie mógł jednak znaleźć winowajcy. Wszyscy mają twarze łagodne, spokojne i opanowane.

(w Sybirsku, 1871-72)

 

* * *

 

[621.] Dyrektor zapytał Kostię Kudriawcewa na powtórnym egzaminie:

 

– Proszę powiedzieć, co pan wie o kumie?

 

Kostia miał grubą twarz (szczególny model twarzy), włosy ostrzyżone na jeża, spojrzenie odważne i gwałtowane. A duszę miał łagodną. Uśmiechnął się i odpowiedział:

 

– Nic nie wiem,

 

– Proszę siadać. Wystarczy.

 

I postawił mu jedynkę.

 

Zrozpaczony Kostia mówił do mnie (czekałem na niego pod drzwiami):

 

– Cóż to za podlec! Gdyby powiedział do mnie kwum – to ja bym odpowiedział. Na temat kwum są trzy strony u Kremera (gramatyka). A on, czort jeden, wymówił – kum! (można i tak wymawiać, ale rzadko kto posługuję się tą wymową). Pomyślałem: „kum! – przyimek z”. Co o tym można powiedzieć, poza tym, że „z narzędnikiem”?… A to „rozumie się samo przez się”, więc uznałem za hańbę odpowiadać na takie pytanie w piątej klasie.

 

I wyrzucili. W tym czasie umarł jego ojciec. Więc Kostia poszedł pracować, żeby utrzymać matkę i rodzeństwo, najpierw – do policji, i pisał do mnie listy pełne rozpaczy („Wasia, czy myśleliśmy, że przyjdzie mi pracować w przeklętej policji”), a potem – na pocztę, gdzie „zajmuję się sortowaniem” (sortowaniem listów według miast).

 

W tym czasie akuratny i dobry chłopiec „Sierioża Muromiec” uczył się (gdzieś) wspaniale, dyrektor głaskał go po głowie, skończył szkołę z medalem, w uniwersytecie – także – medal, a w końcu został profesorem, pozostającym „w pewnej opozycji”… I, potwierdzając Niekrasowa

 

…Do dobrego miasteczka

Dopełzniesz jak zaskroniec,

 

– został posłem I Dumy Państwowej. Wygłosił wspaniałe mot: „Duma Państwowa nie może się mylić”. Dlaczego mój Kostia zawalił egzamin państwowy??!!

 

Tak, nie widział nic o kum: ale był on zręczny, silny, rozumny, taktyczny „we wszystkich sprawach świata”. A jak wspaniale pływał łódką! A jak – w ukryciu – pił piwo grając w bilard! I bez przerwy czytał.

 

Gdzie jest mój miły towarzysz?!

 

* * *

 

919. Aleksander Piotrowicz, pobrzękując łańcuszkiem zegarka, zatrzymał mnie na korytarzu:

 

– Rozanow, nie popełniłeś ani jednego błędu w etymologii…

 

Stałem ze skromnie spuszczoną głową, jak Madonna na „Zwiastowaniu” Botticellego.

 

– Ale syntaksa… niemożliwa. Straszna!!! Dlaczego??!!

 

Milczę. Uśmiecham się przepraszająco.

 

Wszystko jest bardzo proste. Jak nauczyciel podyktuje temat, to moi biedni przyjaciele natychmiast przystępują do pracy i śpieszą się, śpieszą. A „zły Rozanow” wkłada chytrze ręce do kieszeni. Patrzy przez okno. Patrzy na słoneczko. Dopiero, gdy się całkowicie uspokoi, „przystępuje” do pracy.

 

Dobrze wiedziałem, że „za żadną syntaksę nie postawią dwójki” (nie mają prawa), dwójki stawiają wyłącznie za etymologię. Problem polegał na tym, żeby nie popełnić błędu etymologicznego. Ponieważ nie znałem optativu i coniunctivu – lub też pamiętałem coś w rodzaju „kaszy” (plątanina w głowie) – to ostrożnie nieco przeinaczałem frazy i wszędzie stosowałem „tryb oznajmujący”. Czort wie, jak mówili w moim wydaniu Persowie i Grecy, ale gryzący ze złością pióro nauczyciel nie miał prawa podkreślić dwoma linijkami („poważny błąd etymologiczny”) żadnego słowa.

 

Biedny był ten Aleksander Piotrowicz (Zabołocki) – zmarł na owrzodzenie żołądka – w Wiaźmie. Był bardzo dobry i łagodny dla uczniów. Uczniowie natomiast strasznie go dręczyli. Stąd – choroba. Już dwadzieścia lat przed śmiercią on ciągle niedomagał na żołądek i jeździł do Jessentuki leczyć „katar żołądka”. Nie był to jednak katar, a początek owrzodzenia żołądka. Całe jego życie było przyćmione i nieszczęśliwe.

(egzamin dojrzałości z języka greckiego)

 

* * *

 

[619.] Mamusia nigdy nie potrafiła odróżnić kłębów pary od dymu i po wejściu do łaźni, gdy leżałem siebie na półce, krzyczała ze strachem: „Co za czad!…”. Nie potrafiła też otworzyć żadnego zamka, jeśli nie otwierał się on na skutek prostego obrócenia klucza w prawo. Kiedy jej powiedziałem, że pewne słowo należy pisać przez „x”, a nie przez „ks”, to ona wszędzie pisała „x”. Kiedy więc powiedziałem, że lepiej już wszędzie pisać „ks”, to ona nie zechciała zmieniać swego nawyku i wszędzie pisała „x”.

 

Zresztą nie mogła wniknąć w żadne chytrości i w żadne głupoty (szczegóły): słuchała o nich jednym uchem i nawet nie usiłowała zająć nimi umysłu.

 

Ale to ona znalazła dla dzieci najlepsze szkoły w Petersburgu. Poszła do Sztemberga (dla Wasi). Spodobał się jej dyrektor. Gdy jednak wyszła na boisko, w czasie przerwy, to zaczęła obserwować uczniów i po przyjściu do domu powiedziała, że „wszystko dobrze, i dyrektor, i porządek”, ale „zespół kolegów będzie wulgarny”. Poszła do szkoły Tieniszewej – i zdecydowanie powiedziała: „Tutaj”. Dla dziewczyn wybrała gimnazjum Stojuninej, a dla nerwowej, padającej na bok Tani, jak i dla gwałtownej Basi wybrała szkołę Lewickiej. I rzeczywiście, cechom dzieci odpowiadały cechy szkół, ona ich nie odgadła, a zdecydowanie sprawdziła.

 

Zdecydowanie w opiniach i czynach – to jej stała cecha. Żadnej kaszy i mamlenia, braku zdecydowania i wahań. Nigdy „natychmiast”, „z hazardu”, „nagle”. Zastanawiała się zawsze 2-3 dni, podczas których bardzo usilnie rozmyślała.

 

A zamka nie umiała otworzyć: bo to rzeczywiście jest głupota. Przecież zamki powinny się po prostu zamykać, i – tyle, to znaczy zawsze „w prawo”, a co jest ponadto, to „od złego”. A ona nie rozumiała tego, co „od złego”.

Kiedyś coś mi zagrażało i podczas rozmowy powiedziałem jej, że kupię sobie rewolwer. Nagle wieczorem ona wchodzi z płonącym obliczem do mojego mieszkania w domu Rogaczowej. Ledwo mnie pocałowała i mówi:

 

– Rozmawiałam z Tichonem (brat, prawnik)… On powiedział, że to pachnie Sibirią.

 

– Syberią…

 

– Sibirią… – poprawiła mnie – obojętna, jeśli chodzi o prawidłową wymowę, gdyż zawsze mówiła tak, jak kiedyś usłyszała. Była zajęta myślą o zsyłce, a nie gramatyką.

 

Mocno ją uścisnąłem i obsypałem pocałunkami. Do dzisiaj trwoga o los ukochanego człowieka jest dla mnie niepodzielna z określeniem „pachnie Sibirią”.

 

Cała płonęła i zabraniała (kupić rewolwer). Zresztą nie umiałem strzelać.

 

Skończyła 3 klasy gimnazjum. W szkole wszystko brudziła (mazała ławkę atramentem), gdy zauważyła, że Iwan Iwanowicz (Leonow) prowadząc lekcję opierał się palcami o ławkę (był ogromnego wzrostu i gruby). Ciągle brudził sobie palce. Poskarżył się dyrekcji. I postawili jej z zachowania „4”. Mama (Al. Adr. Rudniewa) wyobraziła sobie, że „4 z zachowania w wypadku dziewczyny” musi być aluzją do „VII przykazania”, obraziła się i powiedziała:

 

– Tak nie może być. Zabieram cię z gimnazjum. Oni nie mają prawa demoralizować dziewczyn.

 

Wypadło to na początek jej miłości do Michała Pawłowicza. „Mama, zdarzało się, pośle mnie po nici, a ja korzystam z okazji i szybko biegnę do Czarnej Słobody, żeby choć spojrzeć na dom, w którym on mieszkał”.

 

* * *

 

[609.] A jednak zadziwiający jest brak przenikliwości naszych krytyków… Jestem dobry, a przynajmniej całkowicie dobrotliwy. Nawet osoby, które przyczyniły mi niezliczoną ilość cierpień i poniżeń – Afonka i Tercjusz – nie budzą we mnie specjalnej złości, a wyłącznie śmieszność i „nie pragnę nawet popatrzeć”. Nigdy nie pragnąłem ich cierpień. Struwe – no, tak, chciałbym go uderzyć, ale dobrodusznie, w plecy. Boże, gdybym miał go „uderzyć”, to bym się rozpłakał i powiedział: „Uderz mnie dwa razy silniej”. W ten sposób zemsta nigdy nie przychodziła mi do głowy. Przychodziła jedynie w stosunku do urzędów, państwa, Kościoła. Ale to nie są – osoby, to nie jest dusza.

 

W ten sposób moją istotą jest dobroć – najzwyklejsza, bez „dwuznaczności”. Cierpienie żadnego człowieka nigdy nie było dla mnie radością – a przecież w tym cała rzecz, w tym istota „demonizmu”. Jestem go zupełnie pozbawiony – aż do nie wyobrażania go sobie u kogokolwiek. Wydaje mi się, że wszystko to zostało wymyślone, przede wszystkim przez szlachciców, jak Byron – i przez młodość. „Były bajki o duszkach, a potem wymyślili coś bardziej interesującego – demona”.

 

Smutny i tak dalej

………………..

 

Tymczasem wszystkie artykuły na mój temat zaczynają się od określeń: „demonizm Rozanowa”. Szukają go, szukają. Czytam i po prostu nic nie rozumiem. „To – nie ja”. Wrażenie do tego stopnia obce, że wydaje mi się dziwnym, iż stoi przy nim moje nazwisko. Piszą o „krowie”, że ona „skacze”, a nawet w tajemnicy „tańczy”, a przede wszystkim – ma „kły” i „po nocach jej oczy świecą zielonym blaskiem”. To bardzo dziwne i niedorzeczne, a takie wrażenie wynoszę z lektury wszystkiego, co napisali o mnie Mereżkowski, Wołoski, Zakrzewski, Kuglarski (tylko u Czukowskiego jest 8 wierszy osobistych i prawdziwych – o ciśnieniu krwi, o temperaturze, o wielości serc). Z Nietzsche… żadnego podobieństwa! Z Leontiewem – żadnego podobieństwa. Ja tylko go lubię. Ale podobieństwo i „lubię” – to różne pojęcia.

 

Jestem bardzo przeciętnym człowiekiem; proszę pozwolić, że podam swój pełny tytuł: „Radca kolegialny Wasyl Wasiljewicz Rozanow, piszący utwory”.

 

A teraz, o tych „utworach”… Tak, wiele spraw przyszło mi do głowy, które wcześniej nikomu nie przychodziły, w tym także Nietzsche i Leontiew. Ze względu na złożoność i ilość myśli (punktów widzenia, deseń tkanki myślowej) uważam się za pierwszego. Niekiedy mi się wydaje, że zrozumiałem całą historię tak, jakbym „trzymał ją w ręku”, jakbym sam tworzył historię – z takim samym uczuciem pokrewieństwa i całkowitego zrozumienia. W tym wypadku decydowała moja „sytuacja” („przyjaciel” i historia z nim), a więc przychodziły odpowiednie myśli, a to – nie ja sam. Ja jestem dobry i mały (parvus): a jeśli „myśli” są rzeczywiście wielkie, to czyż chłopiec nie „odkryje słońca” i „gwiazd”, całych „niebios” i to, że „jabłko spada” (odkrycie Newtona), a nawet to, co trudniejsze i głębsze – pierwszą modlitwę. To ja jestem takim „chłopcem, któremu nikt nie utarł nosa” – „wszystko odkryłem”. To jest moja sytuacja, ale nie – ja. Z tego powodu uważam, że jestem „w Bogu”… Mam głębokie przekonanie: Bóg dlatego skierował mnie (dosłownie wziąwszy za rękę), abym spotkał się z „przyjacielem”, abym nieskończenie naiwnym i dobrym wzrokiem zobaczył „morze zła i zguby”, a przecież – ukryte „przed mądrymi ziemi”, o czym nigdy nie mieli nawet najmniejszego pojęcia wiejscy duchowni, a także „święci” ich kategorii – nikt się nigdy nie domyślał, uważając wszystko za „empirię”, „przypadek” i „zdarzenie”, podczas gdy jest to istota, dusza, i to z samego źródła. Posłuchajcie, ludzie, co jest dla nas najbardziej przekonujące? Coś, co sami żeśmy zobaczyli, poznali, dotknęli, powąchali. Jednym słowem: wiem – i basta. Jak dla bandyty jest jasne, że może otworzyć każdy zamek; dla ekonomisty – że nie pomyli się na giełdzie; dla Marksa – że robotnikom należy dać władzę. Każdy człowiek posiada taką wiedzę, która jest owocem jego życia, właśnie jego; doświadczenia, cierpienia, węchu i spojrzenia. Dla mnie (przecież znam samego siebie) było jasne w Jelcu w 1886-1981 r., że ja – ginąłem, że ja – nie jestem potrzebny, a w końcu, że jestem – zły (wtedy był „demonizm”), że przecież ginę, być może w nierządzie, w kartach, a raczej w jakimś nędznym pyle powiatowym, napisawszy jedynie swoje „O rozumieniu”, z którego wszyscy się śmieli…

 

920. Wtedy żyłem porzucony, opuszczony – bez mojej winy. Przyszedł człowiek i zrobił świństwo.

 

Nagle spotykam, przy śmierci kogoś trzeciego (przyjaciela), łzy… Zdziwiłem się… „Czym są łzy?” „Ja nigdy nie płaczę”. „Nie rozumiem, nie czuję”.

 

Cały skamieniałem w mojej złości i opuszczeniu, i marnych „kartach”.

 

Płacz – przy grobie kogoś trzeciego – był dla mnie jak jabłko dla Newtona. „Tak więc, można współczuć, płakać”… Zdziwiony, porażony („moment Newtona”), zacząłem wnikać, przysłuchiwać się, patrzeć.

 

To też jest los, to też jest opuszczenie. Jednak reagująca na zło płaczem, bez osądzania, bez wątpliwości, bez żadnej złości, bez domyślania się, że w świecie jest złość, oto „demonizm”, oto „opętanie”.

 

Wyciągnąłem dłoń – długo nikt jej nie uścisnął z powodu braku przekonania. Przecież ja chodziłem w głębokich kaloszach gumowych w czerwcu i w ogóle byłem „kukłą”. Zresztą „nie można było” (administracja). Jednak wahania szybko minęły: wydarzyło się (z powodu nerwowości) nieszczęście (po kilku miesiącach okazało się urojeniem) – które, można tak powiedzieć, „gumowe kalosze” wydłużało do otchłani i sprawiało, że byłem „niemożliwy”. Ale „łzy po kimś trzecim” zadecydowały o wszystkim: właśnie gdy wszystko wydawało się „zniszczone i zgubione”, i to do skończenia świata, kiedy podejść do mnie znaczyło zginąć samemu (szczególna tajemnica osobista), i ja o tym wszystkim szczerze opowiedziałem – ręka została uciśnięta ze słowami „wahania się skończyły”. Dalej, więcej, lata, a nagle „brody-łopaty” mówią:

 

– Stop!

 

Nie zwracam uwagi, ale po nich oświeceni ludzie, jak S. A. Raczinski, mówią:

 

– Nie wolno!

 

– Co to takiego? Przecież nie jestem „chłopczykiem w spodenkach”, który nic nie rozumie i nic nie osiągnął. Nieskończenie naiwna natura (ja) musiała zderzyć się z faktem, żeby zrozumieć… że „przecież to jest coś sztucznego, że jabłko spada w dół, gdy oderwie się od gałązki: naturalne byłoby, gdyby pozostało w powietrzu, a jeśli już leci, to dlaczego nie w górę, a w dół. To oznacza – że ziemia przyciąga”. Zrozumiałem (jako pierwszy), że rzecz nie w „brodach-łopatach”, którym „wszystko jedno”, i nie w Raczinskim, który jest szlachetny, dobry w stosunku do mnie, a w czymś innym, z czego Raczinski nie chciał zrezygnować, a „łopaty” są przystawione „do tego parkanu”. Komuś dalekiemu-dalekiemu, czemuś wielkiemu-wielkiemu potrzeba…

 

– Czego potrzeba?

 

– Grajcie sobie, jak dawniej, w preferansa, i zginiecie, a zresztą, czy mało ludzi ginie? I ten pański „przyjaciel” (już wtedy z ukrytą chorobą)… też zginie… No i cóż?… Przecież tak jest, bywa – bywa śmierć i choroba, i nierząd, i pustka życia lub twarzy… Cóż w tym szczególnego, dlaczego od razu trzeba się denerwować?…

 

– Ależ nie, rzecz w tym, że byłem zły, wściekły, zapomniałem o Bogu, nie potrzebowałem ludzi… A teraz jestem w pełni wasz, z ikonami, lampką oliwną, chrześcijaństwem, Chrystusem, z Kościołem… Jestem – wasz…

 

– A właśnie, że nie „nasz”, takiego nam w ogóle nie potrzeba, jesteście razem, zjednoczeni. Będziecie „nasi” dopiero wtedy, gdy się rozejdziecie”.

 

– „Rozejdziecie się?… Znaczy – znowu złość, ateizm, szkodzenie ludziom…

 

– To już jest nasza sprawa, wszystko bierzemy na siebie. Pomodlimy się w kwestii pańskiej złości, i ateizm omodlimy, wszystko dobrze się skończy, po cichu i bez uszczypliwości. Któż, w końcu, nie szkodzi ludziom, czyż wszyscy właśnie tak nie wierzą, jak my? Obejdzie się. Porządek zostanie zachowany: a jeśli pan zginie po rozejściu się, to przecież ciągle ginie dużo ludzi. Nic w tym nowego, a nawet, proszę wybaczyć, nie ma w tym nic interesującego.

 

Oczywiście, przy „uporze” można byłoby „przełamać” i wyszłoby chamstwo, ale nie byłoby to żadnym odkryciem. Ale ja byłem łagodny – a także naiwny lub „naturalny” (dziki człowiek) – i przez całe lata nic nie zauważyłem… Jak i całe lata później dokonałem swego „odkrycia Newtonowskiego”, że „jabłko spada prosto na ziemię” z konkretnego powodu.

 

Pewnego razu stałem w cerkwi z Tanią, która miała wtedy trzy lata.

 

Nabożeństwa nie było, ale cerkwi nigdy nie zamykano. Było to w Petersburgu, na stronie Petersburskiej. Szczególnie – cicho, szczególnie – sam. Lubiłem chodzić do cerkwi z Tanią, która była chudziutka i pełna gracji, baliśmy się, że zachoruje na zapalenie opon mózgowych, jak pierwsze dziecko i właściwie nie wierzyliśmy, że „wyżyje”. Jest cicho-cicho… Pięknie… Nagle w tę ciszę i spokój kapnęła jakaś kropka, jakby jakiś głos wyszeptał:

 

„…wy tutaj – jesteście obcy. Po co tutaj przyszliście? Do kogo? Nikt was nie oczekiwał. Nie myślcie sobie, że „tak należy”, że przychodzicie „we dwójkę” jako „ojciec i córka”. Jesteście – „smutasy”, ciągnie od was „smutkiem” właśnie dlatego, że jesteście „ojcem i córką” i tak rozpasaliście się „odważnie we dwójkę”.

 

Nagle ikony jakby zaczęły ciemnieć i marszczyć się z powodu obrazy, jaka je spotkała… Zamknęły się przed nami… Odeszły do swojej „prawidłowości”, gdyż my „nie byliśmy prawidłowi”. Odeszły, wyobcowały się… jakby wskazały lub powiedziały: „Tutaj nie jest wasze miejsce, ale innych ludzi, autentycznych, wy natomiast idźcie gdzieś indziej, a gdzie – nam jest wszystko jedno.

 

Powtarzam, że bandyta wie, jak „otworzyć zamek”, a kto „modli się” i jest szczęśliwy – też wie, że właśnie on się modli o właśnie on jest szczęśliwy, że jest mu „dobrze na duszy” i w ogóle w tej chwili, być może tylko w tej chwili w życiu – on sam jest dobry.

 

Znowu kładę nacisk na to, że rzecz dotyczy łagodności, a ja zawsze byłem człowiekiem łagodnym, spokojnym, posłusznym i kochającym pokój. „Jak wszyscy”.

 

Gdy usłyszałem ten głos, być może mój własny, ale po raz pierwszy wypowiadający tę myśl, bez wstępu i przygotowania, jako „nieoczekiwane”, „nagłe”, „skądś” – to wyszedłem z cerkwi, nagle oblany jasnością i dumą oraz jako zwycięzca. Zwycięzca tego, czego nikt nie zwycięża – nawet tego, kogo nikt nie zwyciężał.

 

– Pójdźmy, Taniu, stąd…

 

– Pora do domu?

 

– Tak… pora do domu.

 

I wyszliśmy. Cała rzecz w „kluczu”, który otwiera drzwi i – „w łagodności”, którą znałem.

 

– Łagodność mam ja, a u was – ściany. U mnie jest – modlitwa, a u was znowu – ściany. Bóg jest ze mną. I religia jest we mnie. Cały los „sprowadził się” do tej chwili. Żeby to, co jest tajemnicze, w końcu stało się jasnym, dotykalnym, oczywistym, do powąchania.

 

– Jesteście okrutni i pełni pychy (ja mam „klucz”)… Właśnie – jesteście zimni… Nie ma w was Boga, sami zresztą też nic nie macie, poza słowami… obietnicami, nadzieją, pustką i dzwonem. Wy wszyscy i cała pełnia waszych środków i narzędzi, waszych bogactw i bibliotek, uczoności i mądrości, a nawet samych, jak mówicie, „sakramentów dających łaskę”, nie mogą uczynić kropelki dobra, żywego, realnego, jeśli ma być ono nowe, a nie według szablonu i na podstawie dawnych przykładów: rzecz nie w tym, że „nie możecie”. Wy wszyscy, „brody-łopaty” jesteście dobrzy sami ze siebie lub też jest wam „wszystko jedno”, a coś was powstrzymuje i łatwo czynicie nowe zło, jak odebraliście duchowieństwu w Petersburgu pieniądze, które ono nie otrzymuje z parafii, ale jeśli chodzi o nowe dobro, to wasze ręce są związane przez jakąś straszną, wam samym nieznaną siłę, która jest tak samo „daleka”, „niedotykalna” i „nieogarniona”… jak przyciąganie ziemi. A ja to odkryłem i od tego zaczyna się nowa era rozumienia świata, wszystko – nowe, zaczynaj liczyć: „pierwszy rok”, „drugi rok”. A to wszystko wydarzyło się w 1896 lub 1897 r.

 

*

 

921. Ach, jak mam tego wszystkiego dość, jakie jest mi to obce!

(teraz i często – o chłamie rwącym się z ulicy do domu:

listy od obcych ludzi z prośbami o „recenzje”, a także o „załatwienie

pracy” i o przeczytanie „ich rękopisów”)

 

* * *

 

922. Z jakiegoś powodu w wypadku mamy przerażenie było twórcze, a w moim wypadku było paraliżujące. W jej wypadku przerażenie przechodziło w wybuch działania, a przy tym bardzo sensownego, a w moim wypadku – w bezsilne łzy, rozpacz, pisanie (skarga, opowieść).

 

Taka była jej historia z Szurą (klecha, omdlenie, Mierzejewski) i historia z wyrokiem Anfimowa (wykrycie jej choroby w 1897 r. w Piatigorsku): powiozłem ją gruzińską drogą wojenną i na Krym, żeby „pokazać całe piękno świata” przed powolnym odchodzeniem. Ale nie potrafiłem walczyć. Żeby walczyć, trzeba iść równym krokiem: a mnie trzęsło i kładłem się jak chory.

 

* * *

 

[527.] Z wybałuszonymi oczyma i oblizuje się – oto moja powierzchowność. Nieładnie? Jedynie z ogromnym wysiłkiem mogłem się doprowadzić, na godzinę, na dwie, do comme il faut.

 

* * *

 

[607.] …„dawajcie książkom wysokie ceny”. Jest to rozmyślne: książka – to nie taniocha, nie nierząd, nie lura, która kusi „zaniedbanego człowieka”. Nie panna z cyrku, która kusi swoją taniochą.

 

Książkę trzeba szanować, a pierwszą tego oznaką jest gotowość zapłacenia za nią wysokiej ceny.

 

Następnie, trzeba powiedzieć: moje książki – to lekarstwo, a lekarstwo jest droższe od wódki. Przygotowanie też jest bardziej złożone, a i użyte substancje (dusza, mózg) są cenniejsze.

 

* * *

 

923. Babcia nazywała ją „Saniuszą”, my – „Szurą”, ale ona sama nigdy tak siebie nie nazywała i nie podpisywała tak swoich listów. A – lub „Ala”, lub powściągliwie – „A”. Tak nazywały ją przyjaciółki, poczynając od wstąpienia na francuskie kursy. „Zenia” i „Marta”, potem tylko „Zenia”, później przez długie lata tylko „Marta”, a potem – „Wiera” i wszystko opanowała „Żenia”, a w końcu „Natasza”. „Ala”, „Aleczka”, „nasza Ala”, „moja Ala”. Dzieci też zaczęły ją nazywać „Alą” i „Alusią”.

 

A ona po prostu kąpała się w tych swoich różnych imionach.

 

Ale zaczęła chudnąć. Teraz ma już 30 lat, ale przy swoim wysokim wzroście jest lżejsza, niż 13-letnia Nadia.

 

Dlaczego – nikt nie wie.

 

Ona jest smutna i wesoła. Chora i ciągle rozkwitająca.

 

Do domu ona tylko wpada.

 

– Co, mamusiu, lepiej? O, tak, oczywiście, lepiej. Dzisiaj możesz siedzieć (to znaczy: nie leżysz). Znacznie lepiej…

 

I odwraca się, łowi uśmiech przyjaciółki.

 

– To nic, mamusiu, ja przyjdę! Przyjdę! Dzisiaj śpieszę się do biblioteki. Do widzenia! Nie będę jeść śniadania.

 

I już trzasnęły drzwi.

 

Ona zawsze była odchodząca, lub – przemykająca się.

…………………………………………………………………………………….

…………………………………………………………………………………….

 

[564.] Bywało:

 

– Waria! Znowu dziurawe rękawiczki? Przecież kupiłem tobie nowe!

 

Milczy.

 

– Waria! Gdzie rękawiczki?

 

– Oddałam Szurze.

 

Miała 12 lat. Ona była – „damą” i „kobietą”.

 

Zawsze chodziła jako „dama w podartych rękawiczkach”.

 

A teraz (2 lata) ciągle leży, ręce zaciśnięte w pięści.

 

* * *

 

[576.] Nie każdą myśl można zapisać, a jedynie taką, która jest muzykalna. I nikt nie powtórzy „Odosobnionego”.

 

* * *

 

924. „Nasz Dobczyński wszędzie dotrze”…

 

Zaczynał jako socjaldemokrata i był nim chyba do czterdziestki. Ale ciągle polemizował z Michajłowskim, a Michajłowski go w ogóle nie zauważał. Wtedy zaczął zwracać się ku państwu i ludowi. Obecnie jest jednym z najgwałtowniejszych publicystów-nacjonalistów i działaczy państwowych. Na wszystko się rzuca. I nikt go nie zauważa.

 

To jest fatum. Być niezauważanym.

 

Czy jest on rozumny? W każdym bądź razie nie jest głupi. Nie uczył się w żadnych szkołach. Ale dużo czytał – broszurek, a także gazet. Niekiedy nawet próbował czytać poważne książki.

 

– „Mówię Stołypinowi”…

 

– Aleksandrowi Arkadiewiczowi?

 

– Nie-e-e! (słodko): Pio-tro-wi Ar-ka-die-wi-czo-wi! Mówię mu: „Zupełnie nie zgadzam się z pana programem”.

 

Nasz Dobczyński doszedł aż do tego. „Jak on trafił do Stołypina?” Nie jest to wcale proste. I po co? Znaczy, prosił o audiencję. Ale, po co? Żeby powiedzieć: „Nie zgadzam się z panem”. A przecież Stołypin dobrze wiedział, że „z nim wielu się nie zgadza”. Po więc to powiedział? Żeby Stołypin wiedział, że to właśnie Dobczyński „nie zgadza się”.

 

To właśnie jest – Dobczyński.

 

A jaki ponury. Milczy. W jakich łachmanach chodzi. Czytając „gromiące go artykuły” nawet się nie domyśla, że chodzi o jego skromną osobę.

 

Czy tylko mnie powiedział, że „był u Stołypina, był przez całą godzinę”?! – i że „powiedział Stołypinowi, że nie zgadza się z jego programem”? Ze mną spotyka się rzadko, a to znaczy, że mówił o tym wielu ludziom. W tym i haczyk.

 

Biedny Dobczyński.

 

A równocześnie jak on płonie w artykułach! A mówiąc dokładniej – „szybko biega w artykułach”. Bliźni go zapewniają, że jest „najszlachetniejszym człowiekiem w Rosji”. Nie będę się spierał. Nie wiem. Wydaje mi się zresztą, że to w ogóle nie ma znaczenia, czy Dobczyński jest szlachetny, czy też nie jest.

(Hofsztetter)

 

* * *

 

925. Mamusia! Mamusia! Nasza wieczna mamusia.

 

Jeden obraz – jak modliłaś się w Nauheimie, Monachium, w domu, wszędzie… Ten obraz (dzieci go nie widziały) przeszył moją duszę jak rozpalona igła. Mamusia modli się, a ja… Mamusia ciągle chora, a ja jestem ciągle zdrowy. I to straszne (wtedy, zawsze), jak huragan, uczucie: zamienić świat na „mamusię”, wszystko rozbić, wyrzec się wszystkiego, odejść od wszystkiego – aby być z „mamusią”.

 

Być z modlitwą i z bólem.

 

To jest ostatnia prawda mego życia. Po niej, co jest naturalne, wszystko przeżyte przez mnie nazwałem „fałszem”.

Zostałem posłany na świat dla „mamusi” i więcej dla nikogo: wręcz namacalnie – uzbierać 35 000 i jeździć do szpitala. No, i dusza…

 

* * *

 

926. – Już czas – powiedziała mama.

 

Poszliśmy do parku miejskiego. Miałem na sobie czarny surdut i letni płaszcz. Ona w białym płaszczu, na który coś narzuciła. Początek czerwca. Egzaminy skończone, żadnych trosk na duszy. Przyszłość wydaje się świetlana.

 

Słońce paliło niemiłosiernie. Spacerowaliśmy główną aleją i już zrobiliśmy dwie rundy, kiedy w „bokówce” Iwana Pawłowicza otworzyło się okno, w którym pokazał się on sam, zakrywając swoją „tubalną postacią” całe okno. Śmiał się i kiwał na nas.

 

Po minucie był z nami. Ogromny, wesoły.

 

– I będą korony, Iwanie Pawłowiczu?

 

– Oczywiście!

 

Zrobiliśmy jeszcze jedną rundę. – „No, to chodźmy”. Weszliśmy za nim na podwórze. On podszedł do stróżówki. – „Taki i taki (imię i imię ojca), proszę o klucz od cerkwi”.

 

Staruszek podał ogromny klucz, jak „od twierdzy” (widziałem w soborach: „Klucz od takiej to twierdzy, wzięty przez wojska rosyjskie”).

 

– Idziemy, pokażę wam.

 

Ciężkie drzwi otworzyły się z trzaskiem. Ja stałem… A on zamknął drzwi. „Mocno”. Twarz w uśmiechu, żadnego śladu lęku. Zwróciliśmy się obaj w stronę schodków:

 

Moja Waria klęczy… Jak tu wejść na schodki – stopni 6 – a na ścianie ikona. Gdy ją zobaczyła, „żegnając się znakiem krzyża” Waria rzuciła się na kolana i coś gorąco, płomiennie szeptała.

 

A ja „nic”. Też się przeżegnałem.

 

Weszliśmy.

 

Przed boczną ikoną „czerwone sukno”. Iwan Pawłowicz wcześniej opowiadał: „Nie ma parafian. Tylko z przytułku. Myślałem, myślałem: ta ikona jest najbardziej widoczna. Na schodkach prowadzących do ikony też położyłem czerwone sukno, od dolnej ramy do podłogi też dałem czerwone sukno. I naród ruszył. A przedtem nabożeństwa były monotonne. Nikogo. Teraz będzie dużo świec – wszyscy przychodzą do tej ikony – tłumy, tłumy.

 

– „Wszystko będzie, jak trzeba”. I zaprowadził mnie do prezbiterium. Silentium.

 

I wszystko było dobrze. Cicho. On wszystko głośno czytał, za kapłana, za diakona i za chór (czytał). Według trebnika – który mi podarował, w ciemnozielonej oprawie (chciałem się sfotografować z tym trebnikiem, gdy Bakst malował mój portret). A zawsze najlepszy jest – koniec.

 

On wszystko robił poważnie, a w tym wypadku jeszcze poważniej. Kiedy napiliśmy się wody, powiedział: „Proszę poczekać”. Zatrzymaliśmy się. A on powiedział:

 

– Proszę pamiętać, Wasylu Wasiljewiczu, że moja droga bratowa (wdowa po zmarłym bracie) nie ma żadnej innej opory w życiu poza panem, poza pana miłością do niej i opieką. Pański obowiązek wobec Boga – zawsze ją ochraniać. Innych chroni prawo, ludzie. Ona jest sama, ma na całym świecie tylko pana. Pocałujcie się.

 

Nigdy nie zapomnę tych słów. Od tej chwili on stał mi się bardzo drogi, jak krewny. On już umarł (zjadł rzodkiewki po tyfusie). Wieczny mu odpoczynek.

 

Wyszliśmy. On zamknął drzwi. Spokojnie oddał klucz staruszkowi, który pokazał się w drzwiach. Nie było nikogo. Ani na dworze, ani w domu. „Panie z przytułku” gdzieś się podziały (pojechały na daczę?). I sama Kałabina – też na daczy. To ona, 2-3 lata później, posłała mu „pierwsze rzodkiewki”. Bardzo go lubiła i szanowała za jego niezwykłą moralność.

 

– No, Bóg z wami. Żegnajcie. Wsiedliśmy do dorożki i wrócili do domu. Także nasz domek naprzeciw cerkwi Wwiedienskiej) był pusty. Saniuszę wysłaliśmy do Kazaków (do wujka). Mama:

 

– Już po wszystkim?

 

– Tak.

 

I nas pocałowała. Nie pamiętam, czy wtedy (to znaczy: po wizycie w cerkwi), czy też przed wyjazdem, ona klęczała przed ikonami i gorąco modliła się za swoją Warię, ciągle podnosiła ręce: wtedy zauważyłem, że w gorącej modlitwie ludzie zwracają dłonie do ikon („W świecie tego, co niejasne i nierozwiązane”). Właśnie ona tak się modliła… Jej modlitwa była piękna, ona cała, miła staruszka (wtedy po prostu starsza kobieta, miała 55 lat), była piękna, natchniona i mądra.

 

Jej ojcem duchownym był ojciec Iwan (Wukołow), „wysoki siwy kapłan” (porównaj koniec „Legendy o Wielkim Inkwizytorze”). Ona wszystko mu powiedziała, już wcześniej go się radziła, a potem dopowiedziała.

 

On kiwał głową.

 

– Dlaczego tylko diak?

 

Ona była mądra i odpowiedziała:

 

– Mimo wszystko pochwalam. Przecież sprawa jest straszna.

 

Tymi słowami wyprowadziła go z nieprzyjemnej sytuacji. On powiedział:

 

– Tak, tak! Oczywiście! Cóż robić?

 

Iwan Pawłowicz był jego krewnym. Dalekim.

 

Pobyli u nas.

 

– No, cóż. Trzeba zjeść obiad. Druga godzina.

 

I pobiegła na dół, do kuchni.

 

Zjedliśmy obiad.

 

– Pójdę do kuchni, poznoszę naczynia. Zmęczyliście się, musicie odpocząć. A Wasyl Wasiljewicz zawsze śpi po obiedzie.

 

I pocałowała mnie.

 

Położyliśmy się.

 

Pospaliśmy.

 

– Tak, mamusiu. Prosimy o herbatę.

 

Napiliśmy się.

 

– A teraz idźcie na spacer.

 

Poszliśmy.

 

Całe miasto wesołe. I ja się wystroiłem, i Waria się wystroiła. Pojechaliśmy do męskiego monasteru – pierwszy raz. Niedaleko za miastem. Weszliśmy w aleję ogromnego sadu: patrzymy – spaceruje Iwan Pawłycz. Porozmawialiśmy, pożartowaliśmy. Igumenem monasteru był… nie pamiętam, ojciec Józef, chyba – ojciec Dawid (jeśli to możliwe). Imię na pewno było patriarchalne. Nauczyciel Morrison opowiadał, że oni „zawsze jeżdżą do monasteru, kiedy mają pieniądze”. „Samotność” i „wszystko można”.

 

Iwan Pawłycz był bardzo wesoły. My radośni. Porozmawialiśmy. Wróciliśmy do domu.

 

Teraz sobie przypominam, że egzaminy jeszcze się nie skończyły: dlatego, że pewnego razu rano usłyszałem zza drzwi strwożony głos mamusi:

 

– Dziewiąta!! To nie chodzi o mnie!!! On musi iść do gimnazjum!

 

Po pięciu minutach – samowar. „Do końca egzaminów” było nie więcej, niż tydzień. Tyle przeżyliśmy we troje: ja, Waria i mamusia. Saniuszę zatrzymali w Kazakach.

 

Mamusia była cierpliwa. Jak ja ją, miłą, kocham (i codziennie wspominam). Otworzyła drzwi, śmieje się cicho, zwraca się do mnie:

 

– Podoba się panu Waria?

 

– Po-po-doba…

 

– No, cóż, staruszka (27 lat). Trzeba by znaleźć młodszą.

 

I śmiech. I śmiech.

 

– A czy pan jej się podoba?…

 

W mojej duszy jakaś nieśmiałość.

 

Zawsze i teraz, i potem, ona była przy nas. Strasznie kochała swoją Warię. Jeszcze przed ślubem mówiła:

 

– Waria nigdy nie była wesoła. Zdarzało się, że zbiorą się dziewczyny – rozmowy, szum. Ona siedzi gdzieś sama, w kącie.

 

A Waria opowiadała:

 

– Do 13 lat, już duża, ciągle grałam „w klasy”: rysowałyśmy na dworze kwadrat, potem dzieliłyśmy. Trzeba było na jednej nodze przeskakiwać z klasy do klasy. Już wtedy kochałam Michała Pawłowicza.

 

Mamusia o niej:

 

– Nic mi „nie wychodziło”. Ślubowałam więc Barbarze wielkiej męczennicy, że jak zajdę w ciążę, to pojadę pokłonić się jej relikwiom w Kijowie. I zaszłam w ciążę. Przedtem leczył mnie młody lekarz, Żyd, bardzo się mną zajmował. Ciągle mi powtarzał: „Pani będzie zdrowa”. A ja mu odpowiedziałam, że to „wbrew Bogu, nie mogę tak uważać”, już „lepiej być chorą”. Wcale nie mogłam wychodzić z domu, jak trzeba było kupić materiał na płaszcz, to Dymitr Naumycz przynosił materiał do domu. Zaszłam w ciążę i w jej połowie pojechałam do Kijowa: gorąco modliłam się, żeby donosić. I doniosłam. Nazwałam ją „Barbarą”, bo pomogła mi święta Barbara.

 

Kiedy byłem w Kijowie (Waria była już chora), gorąco modliłem się przed tymi samymi relikwiami o wyzdrowienie „służebnicy Bożej Barbary” i o „zdrowie staruszki Aleksandry”.

 

Był tam bardzo dobry mnich. Dałem 3 ruble – żeby „się modlił za chorą”. A on dał mi dla chorej wody święconej.

 

Tak u nas wszystko „wyszło”. I strasznie, i dobrze.

(głęboką nocą)

 

* * *

 

[832.] – „Ty teraz nie doświadczasz już szczęścia. Dlatego wspominasz przeszłość”.

(mama, po przeczytaniu urywka o Iwanie Pawłowiczu

i o „całej sprawie” w Jelcu)

 

* * *

 

[755.] – Wasia, wyjdź, a ja sobie pojęczę.

 

– Jęcz, Waria, przy mnie…

 

– Ale ja tobie przeszkadzam.

 

– Dziecko, kto z tobą zostanie, jeśli ja wyjdę? A ja chcę zostać…

(kiedy Szura wyszła po raz drugi 23 października 1912 r.

Na rachunku za wydane książki)


tłumaczenie Henryk Paprocki

Cała książka w pdf
Wasyl Rozanow