tłumaczenia
Wasyl Rozanow, Myśli, 1-926: Opadłe liście (koszyk drugi) - cz. 1
2013-10-24

            Im starsze drzewo, tym więcej spada z niego liści. Proszę po mojej „†” przedrukowywać wszystko analogicznie i książki, które są kontynuacją „Odosobnionych” oraz „Opadłych liści” drukować bez żadnych zmian w tej postaci, w jakiej zostały wydane te dwie książki. Chciałbym, żeby każdy nowy tekst był drukowany na nowej stronie, ale w celach przyspieszenia druku i obniżenia jego kosztów odstępuję od tej formy, ale ze skrajną udręką ducha.

            „Opadłe liście” z wydania 1913 r. stanowią 1/2 lub 1/3 tego, co zostało zapisane w 1912 r., a przy tym były one drukowane w takim stanie ducha, że prawie nie doprowadziłem ich do porządku chronologicznego. Na przykład wszystko oznaczone „Klinika Heleny Pawłownej” – odnosi się do października, listopada i grudnia, a tym samym powinno być umieszczone pod koniec wydania za ten rok. Właściwie wszystko powinno zostać „potasowane” („tasujemy karty”) według wydania z 1913 r. – liść za liściem – w każdym bądź razie przynajmniej najważniejsze wydarzenia.

            W drugim koszyku liście są umieszczone w ścisłym porządku chronologicznym, na ile pozwalały na to notatki i pomięć.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

         522. Sam grunt „naszych czasów” jest zniszczony, zatruty. Każdy zły korzeń jest przez ten grunt chwytany, karmiony i wydaje obfite plony. Natomiast dobry korzeń umiera.

(patrząc na portret Strachowa: Dlaczego z „dzieł Strachowa”

nic nie wyszło, a z „dzieł Michajłowskiego” wyszli szkolni

nauczyciele, ziemstwo w Twerze i wielu uczciwych ludzi,

często jedynie bajdurzących – lekarzy)

 

*        *        *

 

         523. Straszna pustka życia. O, jakże ona jest przerażająca…

 

*        *        *

 

         524. Teraz w nowych piecach wystarczy przekręcić uchwyt w jedną stronę – komin otwarty, przekręcić w drugą stronę – komin zamknięty.

         To nie jest bogobojne. Dlatego, że nie w tym rozumu i troski.

         Przedtem brało się maleńki szyber – nie należało go przekręcać ani w prawo, ani w lewo – wchodził od razu i przyjemnie. Potem duży szyber – pokrył mniejszy jak czapka.

         To jest prawidłowe.

         Raz widziałem nową kosiarkę: już nie chłop, a robotnik siedział w czymś, co nie było wozem, ani czymś innym, ale to coś ciągnęła para koni; kolasa kołysała się i robotnik w niej też się kołysał. A z prawej i lewej strony kolasy, jak kleszcze, podnosiły się do góry ni to kosy, ni to grabie. Wykonywały pracę, nie kwestionuję tego, za dwanaście dziewczyn. Tylko tyle, że teraz dziewczyny siedziały z chłopakami pod lasem i flirtowały. Bez względu na to, ile pracy wykona robotnik z kleszczami, one wszystkie flirtują.

         Wyjdą za mąż – i „przeflirtują” wszystko, co męża.

         Mąż widząc, że żona flirtuje – zorganizuje sobie na boku „najmilejszą”.

         I rozwali się gospodarstwo.

         I rozwali się wieś.

         A kiedy rozwalą się wsie – pociemnieje i miasto.

         Dlatego, że zabrakło głowy, rozumu i Boga.

 

*        *        *

 

         525. Przynoszą listy i jakieś czasopisma teozoficzne (wcale ich nie zaprenumerowałem). Jakiś „Tarok”… Po co mi to?

         Jest i reklama: „Zajrzyj i przeczytaj”.

         Dlaczego powinienem zaglądać do wszystkich czasopism?

 

*        *        *

 

         526. Tylko taka wiedza jest cenna, która ostrą igłą została wyryta na duszy. Zwiędła wiedza – bezwartościowa.

(na pokwitowaniu pocztowym)

 

*        *        *

 

         527. Z wybałuszonymi oczyma i oblizuje się – oto ja.

         Nieładnie?

         Cóż zrobić.

 

*        *        *

 

         528. …niekiedy wydaje mi się, że we mnie dokonuje się rozkład literatury, samej jej istoty. Być może, jest to moje światowe emploi. W tym moja (szczególna) moralność i niemoralność. Moje wady i zalety. Inaczej, nie da się tego zrozumieć. Wprowadziłem do literatury najdrobniejsze, ulotne, niewidzialne poruszenia duszy, pajęczynki bytu. Nie można sobie jednak w żaden sposób wyobrazić, że to było możliwe wyłącznie dlatego, że „ja zechciałem”. Istota jest znacznie głębsza, lepsza i zarazem straszniejsza (dla mnie): bezgranicznie straszna i smutna. Oczywiście, nie miałem żadnego przykładu i powtórzenie nie jest możliwe w świecie, gdyż w tej samej chwili, gdy płyną łzy i dusza rozrywa się – poczułem bezbłędnym uchem słuchacza, że łzy te płyną „literacko”, „muzykalnie”, po prostu „tylko je zapisać”. Przecież tylko dlatego je zapisywałem („Odosobnione” – dziewczynka na dworcu, wentylator). Jest to tak zadziwiające, że Neron by zazdrościł, a „wybaczyć” można tylko dlatego, że to fatum. Czy można wybaczyć?… Zostawmy grzechy. Jest we mnie jakieś „zakończenie” literatury, literackości, jej istoty – jako potrzeby odbicia i wyrażenia. Cóż więcej miałbym wyrażać? Pajęczyny, westchnienia, ostatnie, które zostały uchwycone. O, fantazjować, tworzyć można jeszcze, ale przecież są literatury, które nie wynikają z wymyślenia, a potrzeby pokazania serca. Z tego punktu widzenia kończę i kończyłem. Miałem przez chwilę takie dziwne uczucie, że jestem ostatnim pisarzem, na którym literatura w ogóle się skończy, poza chłamem, który także szybko się skończy. Ludzie po prostu zaczną żyć, uważając za śmieszne i niepotrzebne zajmowanie się literaturą. Z tego powodu, być może, miałem świadomość jakiegoś „ostatniego nieszczęścia”, zlewającego się w moim odczuciu z „ja”. To „ja” jest straszne, obrzydliwe, ogromne, tragiczne ostatnią tragedią: W nim bowiem dialektycznie „rozpadło się i zniknęło” kolosalne tysiącletnie „ja” literatury.

         – Fe! Gad! Zniknij i przypadnij!

         To moje szczególne odczucie. A jak ciężko z nim żyć.

(czekając w kolejce na spowiedź)

(pierwsze gimnazjum)

 

*

 

         Jakże dobre bywają (niekiedy) klechy! Iwan Pawłycz wziął pod pachę moją głowę i dotknąwszy palcami czoła, powiedział: „Cóż my możemy wiedzieć z naszym czerepkiem?” (mózgiem, rozumem, czerepem). Powiedziałem mu różne dwuznaczności i „wątpliwości” z czasów zebrań religijno-filozoficznych. Jak słodko było pocałować jego rękę! Spowiadał krótko. Ludzie czekają. Nabożeństwo i dochody. W ten sposób „byt” miesza się z niebiańskim słowem – i nie zapominaj o bycie, słuchając słowa, a patrząc na byt wspomnij to, co słyszałeś i słowa. Jednak Słobodski jest zupełnie bezinteresowny. Dzięki mu za to. Miły. Miły i rozumny (bardzo).

 

*        *        *

 

         529. Są ludzie, którzy rodzą się „ładnie” i którzy rodzą się „nieładnie”.

         Ja urodziłem się „nieładnie” i z tego powodu mam taką dziwną, „kłującą” biografię, ale dość interesującą.

 

*

 

         Człowiek, który „nieładnie” się urodził, zawsze czuje się „nie na swoim miejscu”: właśnie ja zawsze tak się czułem.

         Przeciwieństwo – babcia (A. A. Rudniewa), jej szlachetne życie. Oto kto urodził się… „ładnie”. W biedzie, w strasznej sytuacji – z niej nieprzerwanie jaśnieje światłość. I pożytek. Ze mnie, jak myślę, nie ma żadnego „pożytku”. Ze mnie – „smutek”.

 

*        *        *

 

         530. Mógłbym cały świat napełnić kłębami purpurowego dymu… Ale nie chcę.

< Ludzie księżycowej poświaty (gdyby nalegać);

22 marca 1912 r.>

 

         I wszystko by spłonęło… Ale nie chcę.

         Niech moja mogiła będzie spokojna i „na uboczu”.

(„Ludzie księżycowej poświaty”, tego samego dnia)

 

*        *        *

 

         531. Praca i cierpienie – oto całe moje życie. I pociecha, że widziałem troskę „przyjaciela” o mnie.

         Nie: widziałem „przyjaciela” w samym sobie. To, co „sportretowane”, przewyższało to, co „wypracowane”. Ona jeszcze bardziej ode mnie cierpiała i jeszcze więcej pracowała.

         Kiedy jej ręka już tylko bezsilnie zwisała – w gniewie na jej nieruchomość (wiosna 1912 r.) ona zatrzymała się na środku pokoju – i kilka razy machnęła obydwoma rękami: prawa wykonywała pełny obrót, a lewa podnosiła się jedynie na kilka centymetrów, i ze łzami w oczach zaczęła wykrzykiwać, jakby besztając chorą rękę:

         – Pracuj! Pracuj! Pracuj! Pracuj!

         Całą twarz miał w łzach. Zamarłem. W zachwycie i współczuciu.

(lewa ręka ma życie jedynie w barku i łokciu)

 

*        *        *

 

         532. „Dotknij jego skóry” – kusił Szatan Boga, prosząc o Hioba…

         Tę „skórę” ma każdy, wszyscy, ale nie jest ona jednakowa. Spróbujcie pisarzom, wielkodusznym i gotowym „umrzeć za człowieka” (ludzkość), zanegować ich twórczość i powiedzieć: „Źle piszecie, panowie, sama nuda” – a oni zedrą z was skórę. Filantropi, jak się wydaje, bardzo nie lubią „pytań o pieniądze”. Jeśli chodzi o „osoby duchowne”, to oni, oczywiście, „wszyscy w łasce”, ale zaatakujcie ich od strony „rubla” i nagród – na święto – „palicą”, krzyżem lub kamiławką, a „osoba” tak zacznie wyzywać, jakby Rosjanie nigdy nie zostali ochrzczeni za rządów Włodzimierza…

(po otrzymaniu listu od Albowa)

 

*

 

         No, a ty, Wasylu Wasiljewiczu, gdzie masz „skórę”?

         Teraz nie przychodzi mi to do głowy, ale, oczywiście, – mam.

 

*

 

         Zdumiewające, ale „przyjaciel” i Ustynski – nie mają „skóry”. „Przyjaciel” – na pewno, a Ustynski – jak się wydaje, też nie ma. Nigdy nie widziałem „przyjaciela” obrażonego i zagniewanego (w tym rzecz, o tym mówił Szatan). To, co w nim zachwyca – to całkowita i spokojna duma, milcząca, która ani razu się nie sprężyła i rozwinąwszy jak sprężyna, odpowiedziałaby ciosem (w tym rzecz). Kiedy ją atakują – wycofuje się, jeśli gwałtownie spojrzeć na nią – odejdzie na bok, wycofa się. Nigdy nie pokłóciła się, „komu zejść z trotuaru”, komu stanąć „na dywan” – zawsze pierwsza każdemu ustąpi, bez wezwania, przed możliwym sporem. Oto wdzięk: kiedy ona wycofywała się – zawsze była królową, a ten, kto „wszedł na dywan” – był i wydawał się w tej chwili „takim sobie”. Kto tego nauczył?

         To jest wrodzone.

         Wdzięk manier i zachowania się – zawsze. Wrodzone. Tego nie można się nauczyć. „W moim sposobie chodzenia – moja dusza”. Niestety, ja sam, jak się zdaje, mam okropny sposób chodzenia.

 

*        *        *

 

         533. Cenzor tylko wtedy zaczyna „rozumieć”, kiedy Krajewski i Niekrasow podejmują go obiadem. Wtedy kończą się jego wątpliwości i on domyśla się, że „Szczedrina trzeba przepuścić”.

 

*

 

         Jeden czterdziestolatek powiedział mi (57 lat): „Rozumiemy wszystko, co i pan”. – Tak, ma „dyplom od Skabiczewskiego” (ukończył uniwersytet). Cóż mogę mu powiedzieć? – „Tak, ja też studiowałem w uniwersytecie i dalej nie miałem już gdzie iść”. Smutne byłoby wykształcenie, gdyby dalej od nas nie mogli „pójść” nawet cenzorzy.

         Są oni chamscy, głupi i gruboskórni. Nic nie da się z tym zrobić.

         Z cenzorów tylko jeden miał duszę literacką – Michał P. Sołowjow. Ale na niego zaczęli krzyczeć Szczedrinowie: „On nas nie przepuszcza! On jest konserwatywny!” Dla całej literatury „na cenzora” nadaje się tylko Bałałajkin, człowiek zręczny, uprzejmy i liberalny. Dopiero przy nim literatura rozkwitnie.

(zakaz druku „Odosobnionego”,

na polecenie cenzury piotrogrodzkiej)

 

*        *        *

 

         534. Dlaczego opublikowałem „Odosobnione”?

         Należało.

         Miałem też uboczne cele (główny i jasny – zjednoczenie się z „przyjacielem”). A poza tym, ponadto, coś ślepego, nie do przezwyciężenia.

 

NALEŻAŁO

 

*

 

         Dosłownie coś mnie „pociągnęło”, kiedy prawie automatycznie zacząłem numerować kartki i wysyłać do drukarni.

 

*        *        *

 

         535. Tak, „egoizm”: ale ileż to kosztowało!

 

*

 

         Stąd „Odosobnione” jako próba wyjścia zza strasznej „zasłony”, spoza której nie to, że nie chciałem wyjść, a nie mogłem wyjść…

         To nie była ściana fizyczna, a duchowa – o, jakże straszniejsza od fizycznej.

 

*

 

         Stąd przywiązanie lub, dokładniej, jakaś moja tajemnicza zależność od „przyjaciela”… W której jednej znajdowałem coś mi potrzebnego… Podczas gdy sens „ściany” zawiera się w słowach „ja nie jestem potrzebny” – „mnie nie potrzeba”… Otóż owo „nie potrzeba” jest tak straszne, płaczliwe, rozdzierające, jest w nim taka pustka metafizyczna, w której nie można żyć, w której, jak w węglanie, „wszystko ginie”.

         Tymczasem we mnie jest „oddech”.” Przyjaciel” dał mi możliwość oddychania. A „Odosobnione” jest próbą lepszego oddychania, wyrwania się do ludzi, których szczerze i głęboko kocham.

         Kocham, ale nie czuję. Kocham – ale powietrze. Chcę powiedzieć słowo, ale pustka nie odbija dźwięku.

         Przecież nigdy nie potrafiłem sobie wyobrazić czytelnika (rada Strachowa). Wiedziałem – czytają. I jak gdyby nie czytali. Te określenia „nie czytają”, „ani jeden człowiek nie czyta” – są bardziej żywe, niż to, że wielu czyta.

         Spieszę się z publikacją. Liczę pieniądze. To zaś oznacza, znaczy, że „czytają”: ale tak się wydaje przez chwilę, a potem coś się „przestraja” przed oczyma, przed myślą, i – „nie czytają” i „w ogóle nic nie ma”.

         Jak gdyby moje oko (duch) było na poziomie blatu stołu. A stół – to cienki liść. Drgnęło: pod stołem odkryłem coś zupełnie innego, niż na stole. Spojrzenie przesunęło się o milimetr. „Na stole” – nasze życie, „czytam”, „zabiegam”; „pod stołem” – w ogóle nic nie ma lub jest coś zupełnie innego.

 

*        *        *

 

         536. Kochać – to znaczy „nie mogę bez ciebie żyć”, „ciężko mi bez ciebie”, „wszędzie jest smutno, gdzie ciebie nie ma”.

         Jest to opis zewnętrzny, ale bardzo dokładny.

         Miłość wcale nie jest ogniem (często tak właśnie jest określana), miłość – to powietrze. Bez niej – nie ma oddechu, przy niej „łatwo się oddycha”.

         To wszystko.

 

*        *        *

 

         537. Smutne i poplątane są nasze sprawy społeczne i historyczne… Zawsze mam przed sobą gipsową maskę zmarłego krytyka i filozofa M. M. Strachowa – zdjęta z niego w trumnie. Kiedy uważnie patrzę na twarz człowieka, który przeszedł przez nasze życie jak cień, a nie rzeczywistość, i to z tego tylko powodu, że nie szumiał, nie krzyczał, nie agitował, nie oskarżał, a siedział spokojnie i pisał książki – dręczy się moja dusza…

         Los Konstantyna Leontiewa i Goworuchy-Otroka…

         Tak, iluż jest takich! Zaiste, nasz postęp może być wyrażony słowami: „Morituri te salutant” – przez filozofów, poetów, samotnych myślicieli. „Nasz postęp” dokonuje się z „niezmiennym żądaniem” – jak mówi się w rozporządzeniach policyjnych – usunięcia „sprzed oczu ludzi” wszystkich osób zamyślonych, dociekliwych, analizujących siebie samych i okoliczności.

         Z niezmienną miłością do swojej starej ojczyzny…

         Boże! Gdyby w Rosji stutysięczna, a nawet milionowa grupa ludzi „czytających”, która z taką samą uwagą, żarem i żądzą przeczytała i przemyślała stronicę po stronicy Tołstoja i Dostojewskiego – zamyśliła się nad każdą ich opinią i każdym sztychem literackim – jak śledziła każdą stronicę Gorkiego i L. Andriejewa, to społeczeństwo niesłychanie by się rozwinęło. Nawet bez wszelkiej szkolnej wiedzy, bez znajomości geografii i historii – po prostu „przemyśleć” tylko Tołstoja i Dostojewskiego, to znaczy stać się Sokratesem, Epiktetem lub Markiem Aureliuszem – ci ludzie też niezbyt „znali geografię” i „nie kończyli gimnazjum”.

         Cała Grecja i Rzym karmiły się wyłącznie literaturą: szkół, w naszym sensie, nie było! A jak się rozwinęli! Literatura jest naturalną szkołą narodu, może być jedyną i wystarczającą szkołą… Oczywiście, pod warunkiem, że cały naród czyta „Wojnę i pokój”, a „Malwę” i „Ich troje” Gorkiego czytają jedynie specjaliści-miłośnicy.

         Tak by też było, gdyby krytyka tak samo „traciła oddech z zachwytu” przy pojawieniu się każdego nowego rozdziału „Anny Kareniny” oraz „Wojny i pokoju”, jak dosłownie „traciła oddech” przy pojawieniu się każdej czterdziestostronicowej „rzeczy” Leonida Andriejewa i Maksyma Gorkiego.

         Właśnie tego typu niemoralność krytyki cofnęła o sto lat duchowy rozwój Rosji – jakby nagle w gimnazjach zlikwidowano starsze klasy i pozostawiono jedynie młodsze, samo progimnazjum.

         Skąd to? Dlaczego?

         Jakże: Andriejew i Gorki byli „postępowymi pisarzami”, a Dostojewski i Tołstoj – samotnymi geniuszami rosyjskimi. „A geniusz – to tak mało”…

         Dostojewski, widząc te „złożone okoliczności”, z żółcią napisał:

         „Oto w XIX w., przy powszechnym wrzasku cieszącego się tłumu, nierządnik z szewskim nożem w ręku podejdzie po drabinie do cudnej twarzy Madonny Sykstyńskiej i przetnie tę twarz w imię powszechnej równości i braterstwa”… „Nie trzeba geniuszy: to – arystokracja”. Sam Dostojewski był biedny i demokrata: w tych słowach, odnoszących się do przyszłego tryumfu „równości i braterstwa” on sformułował wiek, lub dwa wieki wcześniej „modlitwę na śmierć” przyszłego tryumfu tego ustroju.

 

*        *        *

 

         538. Czego sobie zupełnie nie potrafię wyobrazić – że on zaśpiewa pieśń lub napisze chociaż dwie zwrotki wiersza.

         W nim zupełnie nie ma zdolności muzycznych, śpiewaczych. Jego dusza jest zupełnie pozbawiona muzyki.

         Równocześnie jest pełen szumu, gam. Ale bez nut, bez tempa i melodii.

         Bazar. Cały bazar w jednym człowieku. Oto – Hercen. Właśnie dlatego tak dużo napisał: a jednak czytelnik nie wpadnie w zadumę nawet nad jedną napisaną przez niego stroniczką, nie zapłacze też dziewczyna. Nie zapłacze, nie będzie marzyć, nawet nie westchnie. Jakież to ubogie! Hercen jest i bogaty, i biedny.

 

*        *        *

 

         539. „Ja do pewnego czasu nie niepokoiłem Szanownego Pana z tego powodu, że chciałem tę sprawę załatwić pieniążkami”.

 

         O, jakże podoba mi się ten folklor!

 

         Myślę, że w języku złodziei i policjantów jest coś z artyzmu.

         Dal powinien koniecznie tutaj zajrzeć.

(na procesie Buturlina drobny urzędnik,

śledzący – naśladując w tym Sherlocka Holmesa –

Obriena-de Lassi i Panczenkę)

 

*        *        *

 

         540. Cała „cywilizacja XIX w.” jest powolnym i stałym, a zarazem tryumfalnym przenikaniem wszędzie knajpy.

         Knajpa przeniknęła do polityki – to „europejskie (nie angielski) parlamenty”.

         Knajpa przeniknęła do literatury. Przecież do XIX w. prawie nie było gazet (coś tam było), była tylko literatura. Pod koniec XIX w. gazety zajęły panujące miejsce, a literatura – prawie zaniknęła.

         Knajpa przeniknęła do „sympatycznej gospodarki”, do „swego kącika”. To – bank, ministerstwo finansów i socjalizm.

         Knajpa przeniknęła do pracy: to fabryka i technika.

         Kiedyś widziałem pracę „kosiarki”. I pomyślałem: Tu nie ma Boga.

 

*

 

         Boga zresztą nie ma w „knajpie”. Istota XIX w. zawiera się w porzuceniu człowieka przez Boga.

 

*        *        *

 

         541. Izmajłow (krytyk) nie wierzy, że „nie czytałem Szczedrina”. Tymczasem w kręgu ludzi naszej świadomości uznano by za obelgę dla rozumu właśnie czytanie Szczedrina.

         W ciągu sześciu lat znajomości ze Strachowem ani razu nie usłyszałem od niego tego nazwiska. I to nie z wrogości. Po prostu – „nie przychodziło do głowy”.

         To samo w wypadku Rcy, Florenskiego, Raczinskiego: nigdy nie słyszałem.

         Chociaż, oczywiście, wszyscy znali jego istotę. Ale:

         – My jednak studiowaliśmy w uniwersytecie.

 

*        *        *

 

         542. Ze wszystkiego, co „duchowe”, najbardziej podobają mu się solidne meble dębowe, obite skórą.

         A także obrzęd pogrzebu.

         Przychodzi do mnie na początku lata i mówi:

         – Zaproszono mnie na szkuner, na Ocean Lodowaty. Dwa miesiące żeglugi. Wspaniałe widoki, powietrze. Jako gość, bezpłatnie.

         – To, co za problem? Proszę jechać!!

         – Tak też pomyślałem i wyraziłem zgodę.

         – Wspaniale!

         – Tak… Ale potem zrezygnowałem.

         – Zrezygnował pan?!

         – Oczywiście. Przecież mogę zachorować na morzu i umrzeć.

         – Wszyscy umrzemy.

         – Chwileczkę. Pan umrze na lądzie i zostanie pogrzebany według pełnego obrzędu prawosławnego pogrzebu. Wszystko zostanie odśpiewane i przeczytane. Na statkach jest zupełnie inaczej. Tam po prostu na desce spuszczają do wody zaszytego w worek człowieka i odmawiają tylko jedną modlitwę. I to tylko na okręcie wojennym modlitwę odmawia kapłan, a na statku handlowym nie ma kapłana i modlitwę odmawia kapitan. Cóż to za skandal! Ja tak nie chcę!

         – Proszę pozwolić. Przecież pan wtedy będzie już umarłym – powiedziałem z lękiem.

         – Tra-ta-ta… Ja tak nie chcę!!! Zrezygnowałem. To jest skandal!

         Jego czarne kudły, jak zwykle trzęsły się. Wokół cienkich nóg łomotały spodnie, jak żagle. Kamasze miały francuskie obcasy.

         Wydało mi się, że przez żywego człowieka, to znaczy „a jednak” prawie żywego, pokazała zęby maska Woltera.

(nasz Madmuazelkin)

 

*        *        *

(wybierając się do Kijowa) (śmierć Stołypina)

 

*        *        *

 

         544. Jedynie taka lektura jest zadawalająca, kiedy książka jest przeżywana. Nie warto czytać „dla zadowolenia”. Nawet „dla pożytku”. Więcej pożytku można mieć „na nogach” – po prostu żyjąc, pracując.

         Przeżywałem Leontiewa (K.) i po części Talmud. Zacząłem „przeżywać” Maeterlincka: czytałem 8 stron przez tydzień i prawie zawsze po przeczytaniu 8 linijek wpadałem w godzinną zadumę (czytałem w tramwaju konnym). Rzuciłem właśnie z powodu przeżyć – wspaniałych, ale zbyt męczących.

         Potem „czytałem” coś innego – nie pamiętam. Nic nowego i nic zdumiewającego.

 

*

 

         Puszkin… ja go jadłem. Już znasz stronicę, scenę: czytasz jeszcze raz, tak – to jest pokarm. Wszedł we mnie, krąży we krwi, odświeża mózg, oczyszcza duszę z grzechów. Jego

 

Kiedy dla śmiertelników ucichną dnia gwary,

 

jest równorzędne z Psalmem 50 („Zmiłuj się nade mną, Boże”). Tak samo wspaniałe, wielkie, ogłuszające i religijne. Ta sama prawda.

 

*        *        *

 

         545. Słaby charakter – oto główne źródło nieprawdziwości. Pierwsza (nieprzezwyciężona) nieprawda – z lęku, aby nie znieważyć innego.

         Dlatego Bóg nie ceregieli się z człowiekiem. A my ciągle ceregielimy się jeden z drugim i wszyscy łżemy.

(zajmując się numizmatyką)

 

*        *        *

 

         546. Dlaczego ciągle napadam na Wiengierowa i Kariejewa? To jest wręcz drobiazgowość…

         Nie mówiąc już o tym, że nie ma w tym żadnej „cnoty”.

 

*

 

         Jego prace są godne szacunku. A to, że całe życie pracuje nad Puszkinem, to jest nawet wzruszające. W kontaktach osobistych (raz) wywiera przyjemne wrażenie. Ale jak spojrzę na jego brzuch – to już piszę (w myślach) ognisty artykuł.

 

*        *        *

 

         547. Strasznie dużo gniewu było w mojej działalności literackiej. Wszystko niepotrzebnie. Dlaczego nie lubię Wienigierowa? To jest aż dziwne: dlatego, że jest gruby i czarny (jak brzuchaty karaluch).

 

*        *        *

 

         548. Aleksander Macedoński z 30-tysięczną armią postanowił pokonać Królestwo Persów. Cóż to jest dla nas, Rosjan: Pestel i Wołkonski postanowili z dwoma tysiącami gwardzistów pokonać Rosję…

         I piszą, piszą historię tej bufonady. Pamiętniki i wszelkie pawie pióra. I Niekrasow z „rosyjskimi kobietami”.

(jadąc dorożką)

 

*        *        *

 

         549. Należy zniszczyć politykę… Należy stworzyć a-polityczność. „Bóg nie chce już więcej polityki, która zalała ziemię krwią”… fałszem i okrucieństwem.

         Jak to zrobić? Nie, jak można to zrobić?

         Pomieszać wszystkie idee polityczne… „Czerwone” zrobić „żółtym”, „białe” – „zielonym” – „rozbić wszystkie jaja i zrobić jajecznicę”…

         Wygasić polityczny płomień, żeby nagle „nikt nic nie rozumiał”, wszystko widział „splątane” i „pomieszane”…

         A! Podobało się państwu, kiedy pisałem o „a-dogmatyzmie chrześcijaństwa”, to znaczy o odrzuceniu twardych, ostrych kości, linii w chrześcijaństwie… wtedy klaskaliście.

         Ale dlaczego?

         Chciałem przez to łagodne, na wszystkich otwarte chrześcijaństwo, ukazać możliwość „uratowania prawdy”. Klaskano nie za to, widziałem: uważano, że niszczę dogmatyczny Kościół… „Świeże mleko potem samo wyparuje, a póki co, trzeba połamać kości, które nam przeszkadzają i z którymi nie potrafimy sobie dać rady”.

         Ogarnęło mnie przerażenie na widok powszechnych tendencji naszych czasów do niszczenia… „Wszystko należy – zniwelować… Tylko – pustynia”… Komu? Po co?

         A dla „nas”, dla „polityków”… W kraju wolnym od wszystkiego – od Kościoła, od religii, od poezji, od filozofii – mogliby szaleć Kuzminy-Karawajewy i Aleksinscy…

 

Wtedy będą inne przemowy…

 

         A ja mam dosyć, właśnie ja (kaprys historii) mam dosyć do ostatka tych wszystkich „przemówień”. „Ziemia już obróciła się wokół swojej osi” i „powszechna nuda”, od wskazania na którą zacząłem swoją książkę o rewolucji, zagraża teraz z innej strony – właśnie ze strony „przemówień”…

         Niech one zmatowieją…

         Niech zostanie podcięty ich nerw…

         Sawa w opowiadaniu Maksyma Gorkiego wysadza cudowną ikonę, źródło „entuzjazmu ludu” – „zabobonnego, fałszywego”… No, dobrze. „Dlatego, że chrześcijaństwo nie jest potrzebne”. Cała Rosja biła brawo.

         „Politycy” postawili swoją stopę na gardle kobiet, dzieci, wdów (wypadki, które omawiałem w prasie). „Kto nie wyrzeknie się ojca i matki dla mego imienia” – krzyczy polityka… „I – dzieci, i – domów waszych”…

         Dobrze, dobrze” – słuchałem tego.

         A teraz pozwólcie, że ja poleję kwasem solnym samą oś, na której „kręcą się” tu i tam „drzwi polityki”. Wleję kroplę kwasu w sam ich „środeczek”, w samą ich „duszę”… Co takiego? W – przekonania polityczne (to samo, co „dogmat” w chrześcijaństwie). No jak? „Kłócą się”… „partie”.

         – Panowie, można mieć wszystkie przekonania, należeć do wszystkich partii… a przy tym zupełnie szczerze! Z czystym sercem!! Do histerii!!! Równocześnie można nie należeć ani do jednej (partii) i też „do histerii”.

         To ja zacząłem, ale ruch będzie się rozwijał: my – filozofowie, religioznawcy – ludzie w każdym bądź razie żyjący na „wyższym piętrze”, niż to, na którym tłoczą się politycy, swoją myślą, swoją poezją, swoim „innym ogniem”, swoim żarem zniszczymy całe to polityczne, krwawe i pełne gnoju piętro…

         Przecież wszystkie partie „udowadniają jedna drugiej”… A co ja (i „my”) mam udowadniać, kiedy jesteśmy „całkowicie zgodni”?…

         Jesteśmy zgodni z tonem i „prawicy” i „lewicy”… z ich „patosem”, ale jesteśmy zgodni patetycznie.

         Jest oczywiste, że kiedy wszystkie partie połączą się „w jednej duszy” – wtedy nie będą mogły być partiami sprzecznymi sobie i pozostającymi w sporze… Partie znikną. A kiedy zniknie ich suma – zniknie także polityka jako spór i wrogość.

         Oczywiście, pozostanie „zarząd”, pozostanie „bieg spraw” – ale jedynie w warstwie empirycznej: „oto – fakt”, dlatego, że jest on – potrzebny”… Bez żadnego przejścia w teorię i powszechną żądzę.

         „Nie, proszę pozwolić – ja pryncypialnie tego nie chcę”… „Pryncypialnie” zostanie to wyrwane spod nóg tych koni („polityki”). – „Ty jedź swoim wozem, a pryncypia to nie jest sprawa waszego piętra”. „O pryncypiach” będziemy rozmawiać z wieszczami, arcykapłanami, u stóp tej cudownej ikony, którą wysadził wasz głupi Sawa.

         „Pryncypia”… o nich będzie decydować „piosnka Gretchien”, „pryncypia” będą rozwiązywać „hulaki” („Mozart i Salieri”).

         Będą rozwiązywać „mędrcy” (jak w „Państwie” Platona).

         Jeśli „polityka” i „politycy” tak strasznie zbuntowali się przeciwko religii, poezji, filozofii, to przecież dawno już temu trzeba było się domyśleć, co znaczy dusza religii, poezji i filozofii w równym stopniu wroga polityce i z nią walcząca… Co tu ukrywać? Politycy od dawna już „okazują opiekę” religii, pozwalają poetom śpiewać „godne wiersze”, „głaszczą po głowie” filozofów, prawie mówiąc przy tym: „Jesteś istotą, chociaż i zwariowaną, to jednak spokojną”. Wspaniały stosunek… „Politycy” mają grube twarze, lśniące… (prawie wszyscy członkowie Dumy Państwowej są ogromnego wzrostu: godne uwagi!! Końska natura jaśnieje z istoty sprawy, „powołania”…). Czyż nie pora powiedzieć im, że duch ludzki zdecydowanie nie mieści się w ich skórze, że duch ludzki nie pragnie takich wielkich uszu, że kopyta – to za mało, potrzebne są jeszcze pazury i skrzydła. „Mało, mało!”. „Ciasno, ciasno!” Oto hasło, oto przyszłość.

         Jednak „przekonać” wszystkich polityków w żaden sposób się nie da – taka ich natura.

         Należy z nimi wszystkimi – zgodzić się!

         Wtedy ich prężne nogi (końskie) ugną się; padną na kolana, jak rumak z niemożliwością biegania gdziekolwiek, z brakiem celu w bieganiu. „Tyś mnie zwyciężył, przebiegłeś wszystkie przestrzenie nie wychodząc z wrót”. Wtedy on upadnie.

 

*        *        *

 

         550. „Przemiana, przemiana”… „Zmienność, zmienność” – skarżą się

 

Ruiny baszty przypominające…

 

– nie zauważając, że „zmienność” wchodzi w sam plan świata… Rzeczywiście, „po elipsoidach” – ciągle „przesuwającym się w jedną stronę” od linii prostej, ciągle „odchylającym się i odchylającym” od poprzedniego ukierunkowania – poruszają się wszystkie ciała niebieskie. Na tym bazuje równowaga kosmosu. Same „krzywe linie” prowadzą do wiecznej stałości. Czy nie zaobserwowaliście, państwo, że w porządku historii początki wszystkich spraw są dobre… Pięknie „zaczynali” papieże, kiedy spieszyli do obozu Hunów, do Attyli, aby pokłonić się barbarzyńcy i zatrzymać potok wojsk przed starymi, bezsilnymi, ale pełnymi dawnego sensu miastami Italii. Pięknie zaczynała się Reformacja… Rewolucja w swoich pierwszych krokach – co za rozkwit, rozwój… A czyż nie jest piękny początek każdej miłości?… I miłości, i modlitwy, a nawet wojny. Te legiony, zdążające do granic ojczyzny, aby ją bronić – jakże one są wzruszające…

         Proszę sobie jednak wyobrazić wojny „bez końca”, zakochanie trwające 90 lat, papiestwo bez Reformacji, a Reformację bez jej odrzucenia przez sobór trydencki…

         Oto rzeczy „odchylają się na bok” („elipsa” zamiast „linii prostej”), „zakrzywiają się”, „drgają”… Rzeczy – starzeją się!! Jakie to straszne! Jaka straszna jest starość! Jakże też zarazem jest radosna, gdyż ze „starości” wszystko się odmładza, ze „starości” rodzi się „młodość” (stałość linii eliptycznych)… Młoda Reformacja – z postarzałego katolicyzmu, młode chrześcijaństwo – z postarzałego pogaństwa, młode… nowe życie, vita nuova – z bezzębnej polityki… Tak myślę, tak mi się wydaje. W tym wypadku (napaść na mnie Struwego, zarzuty innych) ujawnia się mój „cynizm”, „bezwstyd”. Proszę jednak spojrzeć na przeszłość i zamyślić się nad korzeniem życia. Od wielkich zmian zaczynają się wielkie odrodzenia.

 

In nova fert animus

 

         Ten autentycznie sadzi nowy sad, kto sprzedaje, zdradza stary, zniszczony, więdnący sad… Popatrzcie, popatrzcie na zadziwiające sprawy historii: chrześcijanie-rycerze „bezwstydnie zdradzają twierdze Rzymu”, obojętnie rzucają na ziemię włócznię i hełm; Luter „nic nie odczuwa na dźwięk imienia papieża i gwałtownie odmawia podporządkowania się papieżowi”… Śpiewak przecież zawsze „zdradza politykę”. Ludzie poprzednich epok są zagubieni, przeklinają, zarzucają „amoralizm”, co w istocie znaczy „zdradę naszej tradycji”, „przerwanie naszego dziedzicznego szlachectwa”. Poganin przeklina chrześcijanina, katolik – luteranina, a najgłębiej i najbardziej zdecydowanie – polityk przeklina poetę, filozofa, człowieka religijnego. Chwytają bezwstydnych „za poły”. Bezsilnie. To Bóg „złamał” jedną „linię prostą” historii i rzucił jej końce w przestrzeń, nakazał zupełnie inaczej poruszać się ciału niebieskiemu, ziemi, księżycowi, historii. „Jesteśmy przecież w rękach Bożych i robimy to, co On nam nakazał” i swoją prawdą, i swoją nieprawdą, i swoimi zaletami, i nawet swoimi wadami, bez których nie mogłaby się zgiąć „linia elipsoidalna”, a ona musi się zgiąć… Wielka jest w tym wszystkim realność, i „niech imię Pańskie będzie błogosławione na wieki”.

(rozmyślając o polemice ze Struwem)

 

*        *        *

 

         551. Mam 8 lat. Mama weszła do pokoju.

         – Gdzie jest cukier?

         W cukiernicy było pięć kostek. Jednej brakowało.

         Milczałem. A to ja zjadłem cukier.

         Ona gwałtownie schwyciła Sieriożę za jasne włosy i bardzo boleśnie go wytargała. Sierioża zapłakał. Miał wtedy 6 lat. Ja milczałem.

         Dlaczego milczałem? Przez wiele lat (całe życie) zarzucałem sobie, że było to podłe i dopiero teraz dochodzę do wniosku, że nie było w tym podłości. Straszna podłość, rodzaj oszczerstwa rzuconego na innego człowieka, występuje w materii faktu, jeśli patrzeć na to wydarzenie z ubocza. A przecież ja milczałem ze strachu przed jej gniewem, przed jej gwałtownością, a nie z tego powodu, że będzie bolało, kiedy będzie targać za włosy. Ból to drobiazg. Ona ciągle się złościła (sama była nieszczęśliwa): tak, jak wiatr zgina gałąź – gniew dorosłego zgiął duszyczkę 8-letniego chłopca.

         A teraz mój dobry postępek z Sieriożą. Uciekaliśmy przed burzą, a burza jakby pędziła za nami. Zdarzają się takie gwałtowane, szybkie burze. Najpierw pociemniało. Chmura. Dom daleko, a myśmy myśleli, że zdążymy. Polana z pagórkami. Nagle uderzył grom i przerażeni rzuciliśmy się do ucieczki.

         Uciekaliśmy, nie zwalniając tempa.

         Ciągle biegliśmy, biegliśmy. Strasznie się bałem. „Piorun uderzy w plecy”. Sierioża był z tyłu, o cztery kroki. Nagle zaczął zwalniać.

         Obejrzałem się. I nie powiedziałem: „No”. Zatrzymałem się. I prawie idąc, ale „nie wydając jeden drugiego błyskawicy”, poszliśmy razem.

 

*        *        *

 

         552. Mówię zdecydowanie:

         – No, Waria, biorę się za pisanie.

         – Niech Bóg pobłogosławi! Niech Bóg pobłogosławi!

         I robiąc duży znak krzyża kładła trzy palce na czoło, pierś i ramiona.

         I wychodziło dobrze. Wychodziło wesoło (dobrze na duszy).

(przez wszystkie lata)

 

*

 

         Wiele lat później poznałem jej zwyczaj: wstawała ½ godziny wcześniej ode mnie, podchodziła do biurka i czytała wszystko, co napisałem w nocy. Jeśli było dobre (żywe, prawdziwe, energiczne – „biegiem myśli” i „dowodami” nie interesowała się), to nic nie mówiła. A jeśli było nudno, czuło się zmęczenie, brak życia – to w ciągu dnia, tak między zajęciami, zauważała, że „jej się nie podoba”, co napisałem, niekiedy „język się plącze”. Wtedy nie kontynuowałem. Myślałem jednak, że ona czytała w ciągu dnia, nie znałem jej zwyczaju – dowiedziałem się o nim podczas ostatniej choroby, trzy lata temu.

 

*        *        *

 

         553. W smutku człowiek jest – naturalnym chrześcijaninem. W szczęściu jest – naturalnym poganinem.

         Te dwie kategorie, jak się wydaje, są odwieczne i pierwotne. One nie zostały „nam” dane, one są – „z nas”. One – to my sami w różnych stanach.

         Lewa ręka wyzdrowieje i „prosi antycznych bogów”. Prawa zachoruje – i szuka Chrystusa.

         Czy można zapłakać przed antycznymi bogami? „Pozytywni bogowie”, z żartami i pomysłami. Ale nagle „zabolą plecy”: tu już nic nie mają do rzeczy „pomysły”, a: „Pomóż! Zmniejsz ból!” Do Jowisza w żaden sposób nie można powiedzieć: „Zmniejsz ból!” A kiedy na ludzkość spłynęła wielka tęsknota – „Zmniejsz ją!” – wtedy przyszedł Chrystus.

         W „Zmniejsz ból! – Wybaw! – Uratuj!” – w cierpieniu ludzkości jest coś bardzo ważnego, czarnego, głębokiego, być może strasznego i złowieszczego, ale bez wątpienia głębszego, niż we wszystkich radościach. Bez względu na wielkość tajemnicy narodzin i całą jej słodycz, zachwyt, gdybym zobaczył człowieka chorego, a obok „szczęśliwą matkę”, karmiącą niemowlę, rzuciłbym się do chorego. Nie, inaczej: chory starzec, i jeszcze bardziej chora staruszka, a obok rodząca dziewczyna. I nagle trzeba dokonać wyboru: dziewczyna – nie urodzi, a starzec – wyzdrowieje, albo: ona urodzi, ale staruszka umrze, a ze wszystkich ludzkich uczuć zawołam: lepiej poczekać z rodzeniem, byleby ona wyzdrowiała.

         Oto zwycięstwo chrześcijaństwa. Oto zwycięstwo nad pozytywizmem. Cały świat antyczny, pomimo całego zachwytu, był jednak pozytywistyczny. Choroba pokonała pozytywizm: „Chcę cudu, Boże, spraw cud!” Ten wyłom – to Chrystus.

         On płakał.

         Mogą Go odkryć tylko łzy. Kto nigdy nie płacze – nigdy nie zobaczy Chrystusa. A kto zapłacze – ten na pewno Go zobaczy.

         Chrystus – to łzy ludzkości, rozlewające się we wstrząsające opowiadanie, w zdumiewające wydarzenie.

 

*

 

         A któż rozwiązał tajemnicę łez? Są tacy, którzy nie płaczą w obliczu wszystkich nieszczęść. Inni płaczą nawet wobec małych kłopotów. Dusza kobiety cała tonie we łzach. Dusza kobiety jest inna, niż mężczyzny („gbury”). Cóż to takiego, świat łez? Kobiecy – po części, i cierpienia – też po części. Tak, to wieczna kategoria. I chrześcijaństwo też – wieczne.

         Chrześcijaństwo jest łagodniejsze, subtelniejsze, głębsze od pogaństwa. Wszyscy płodni „Abrahamowie” nie są warci płaczącej kobiety. Oto granica następujących kolejno porodów Racheli i Lei. Istnieje wspaniałość duchowa, która zalewa wszystko, przyszłość, „narodziny”, pozytywny stan świata. Jest to „piękno duszy”. Wobec którego zatrzymujemy się i mówimy: „Nic więcej nie trzeba, nie trzeba nic lepszego, mamy to, co najlepsze, nic lepszego nie może już być”. Jest to koniec i kropka, samo rodzenie kończy się.

         Znałem takie ekstazy zachwytu: jak mogłem je zapomnieć…

         Byłem bardzo szczęśliwy (20 lat): i mimowolnie wpadłem w pogaństwo. Dla człowieka szczęśliwego właściwe jest bycie poganinem, jak słońcu – świecić, roślinie – być zieloną, jak dziecku być głupim, miłym i ograniczonym.

         Ale ono wyrośnie. Ja też wyrosłem.

         Czy mogę powrócić do pogaństwa? Gdybym zupełnie wyzdrowiał i to na zawsze: mógłbym. Czy nie w tym źródło wszystkiego, że chorujemy i umieramy, tylko w tym celu, żeby wszystkim objawił się Chrystus?

         Żeby człowiek nie pozostał bez Chrystusa.

         Straszne poplątanie pojęć. Jakże świat jest poplątany! Jakaś studnia, w której nie widać dna.

(głęboką nocą)

 

*        *        *

 

         554. Kpiny Turgieniewa z religii – jakże one są nędzne.

 

*        *        *

 

         555. Dlaczego poddaję się uczuciu chciwości, że mało o mnie piszą? To zaiste chamskie uczucie. Czy wiele piszą o Piercowie lub Fiłosofowie? Jakże poniżająca jest ta świadomość swojego chamstwa. Tak… nie można się pozbyć „lokajstwa”, jakie jest w nas. Lokaj i geniusz. Zawsze, a być może i wszędzie ten sam los człowieka (poza „przyjacielem”, który „lokajem” nigdy nie był, nawet przez chwilę, obojętny w stosunku do zachwytów i wyzwisk. Tak samo jak babcia, jej mama).

 

*        *        *

 

         556. Tylko taka miłość jest w człowieku autentyczna, nie skierowana przeciwko istocie miłości i jej celowi, w której ukochanej nie oddziela się od siebie nawet w myślach, nie oddziela jakby w samej krwi i nerwach.

 

*        *        *

 

         557. Jedna z najbardziej zadziwiających myśli Rcy. Poszedłem do niego z Tanią. On wyszedł do korytarza w kapciach i „babskiej kacabajce”. Nowe mieszkanie. Rozglądam się i witam. A on mówi:

         – Jaki pan jest młody! Pan odmłodniał i twarz ma pan młodszą, niż dawniej, niż znam ją od wielu lat.

         Mam 57 lat.

         – Teraz jest pan w „centrum”, a to oznaka, że będzie pan długo żył. – Coś zrobił z palcami, w rodzaju strzelenia nimi, ale to nie to (byłoby niezbyt uprzejmie).

         – Dlaczego „centrum” twarzy, „centrum” życia? – zapytałem coś przeczuwając, ale jeszcze nic nie rozumiejąc.

         On jest miłośnikiem Rembrandta, w swoim czasie zachwycał się Mazini, którego słuchał i znał wszystkie elementy jego biografii.

         – Jakże!… Ileż jest „autoportretów” Rembrandta… ileż widziałem reprodukcji. Mazini. Myślałem, gdy je oglądałem: „Nie, nie… to – jeszcze nie Mazini”, lub „To – już Mazini”… „Nie ten, którego słuchaliśmy, zamierając w Teatrze Wielkim (Moskwa), i za którym biegała cała Europa”… „I w końcu, znalazłem jedną (on powiedział, z którego roku), mówiłem” Oto!! – „Autentyczny Mazini to tylko jeden obraz – chociaż jest ich mnóstwo, jak i autentyczny Rembrandt – to tylko jeden portret. To samo z Bismarckiem. Oczywiście, tylko w jednym momencie, w jednej epoce swego życia Bismarck miał swoją autentyczną twarz. Jest to twarz wyrażająca władzę, potęgę, tryumf, a nie tam, gdy jest on starym, bezsilnym kotem, który na wszystko się złości i nic nie może.

         Słuchałem i dziwiłem się.

         On mówił, a ja domyślałem się jego myśli, że biografia człowieka i jego twarz – jego fizys i zarazem duch – mają „centrum”, do którego wszystko prowadzi, zmniejszając się i umierając, a gdy to „centrum” pojawi się w młodych latach, to człowiek długo nie pożyje, a jeśli przeżyje 40 lat, to może żyć i dłużej, nawet do 50 lat, a nawet bardzo długo. „Życie” pod górkę i z górki”. I, co jest oczywiste, jest w niej punkt kulminacyjny. Wcale nie jest to coś „wspólnego”, ale znajduje dla siebie wyraz w serii zmieniającej się twarzy tego samego człowieka, z których tylko o jednej można powiedzieć, że tu i w tych latach on… „osiągnął siebie samego”.

         Jakie to zadziwiające! Nigdzie o tym nie słyszałem i nie czytałem. Oczywiście, to jest magia, magiczne uchwycenie istoty rzeczy.

 

                                               Tam Kościej złotem swym się krztusi;

                                               Tam ruski duch – tam zapach Rusi!

                                                                                  …kot uczony

                                               Swe bajki prawił nam jak wprzód.

 

         Siwy, piękny, i – niestety! – z dawno minionym „centrum”, Rcy wydał mi się takim mądrym „kotem”.

         Oto, za co go lubię.

(to było w 1911 lub 1910 r.)

 

*        *        *

 

         558. Czytając Gogola przestaje się wierzyć w rzeczywistość.

         Świat sztuki, który rozlewa się z jego utworów, zalewa wszystko. Traci się świadomość, wzrok i wierzy się tylko jemu.

(przy wieczornej herbacie)

 

*        *        *

 

         559. Szczedrin przy Gogolu – to jak koniuszy przy Aleksandrze Macedońskim.

 

         Tak, Gogol jest Aleksandrem Macedońskim. Tak samo wielkie ma zdobycze. I „nowe, odkryte kraje”. Nawet „Indie” są obecne.

(przy wieczornej herbacie)

 

*        *        *

 

         560. Ani jeden polityk i ani jeden działacz polityczny w świecie nie dokonał w „polityce” tak wiele, jak Gogol.

(przy wieczornej herbacie)

 

*        *        *

 

         561. Katkow powiedział do dorożkarza:

         – Tprrru…

         A linia czasopism i gazet odpowiedziała mu końskim rżeniem.

         Oto cały rosyjski konserwatyzm i liberalizm.

         Czyżby Stasiulewicz, który czytał Guizota, nie rozumiał, że nie można być wykształconym człowiekiem, jeśli się nie wie, skąd pochodzi słowo „geografia”, to znaczy, iż jest gh i grafw. Ale on od 20 lat nabrał wody w usta i nie powiedział: „Panowie, jednak mimo wszystko ge-o-graf-ię trzeba znać”.

         Jednak „obserwatorzy” w jego czasopiśmie tylko wzruszyli ramionami i napisali: „To nie jest nauka, a produkcja balonów” oraz „tutaj nie ma nauczyciela, a – czeladnicy”, a tymczasem problem dotyczył czegoś zupełnie innego.

(w wagonie)

 

*        *        *

 

         562. Kto nie zaznał bólu, ten nie zna religii.

 

*        *        *

 

         563. Demokracja ma pod sobą tylko prawo… chociaż, co prawda, jest ono ogromne… wypływające z głodu… O, to takie zadziwiające prawo: wynika z niego zabójstwo, grabież, jęk do nieba i ku wszystkim krańcom ziemi. Ono może i ma prawo wstrząsnąć nawet religiami. „Głodnego” w ogóle nie można sądzić; głodnego nie można osądzić, kiedy on zabrał nam portmonetkę.

         Oto „piekielny” fundament rewolucji.

 

*

 

         Ani rewolucja, ani demokracja, poza tym jednym, nie mają żadnych praw. „Tak, ty mnie zarżnąłeś i jako głodnego nie osądzam ciebie”. „Ale ty chcesz jeszcze czegoś, chcesz mojej duszy i rozważasz wyższy punkt widzenia, a w takim wypadku pluję krwią w twoje bezwstydne oczy, gdyż jesteś mniej głodny od przestępcy”.

 

*

 

         Gdy tylko demokracja zaczyna moralizować i filozofować, przemienia się w oszustwo.

         Właśnie tu jest położona dla niej historyczna granica.

 

*

 

         Wyższa granica demokracji, w istocie, w „Księdze Hioba”. Dalej ona nie może pójść, nie poszła i nie pójdzie.

         Ale jest też „Księga Tobiasza, syna Tobiasza”. Jest Ewangelia. Jest też, poza czarnymi chmurami, niebo. Niebo jest większe od każdej chmury, która jest „na nim” (część) i „przepływa” (czas).

         Chata i bogaty dom. W chacie tłoczą się: wszystko to, co pięknego powiedziano o wdowie z Sarepty Sydońskiej („upieczemy ostatni raz chleb i umrzemy”) – należy do tej chaty.

         W bogatym domu też jest cicho. Gospodarz zamknął się i przegląda księgi rachunkowe, robi comiesięczny obrachunek. Jego córka, czysta i niewinna, marzy o narzeczonym. Młodsze dzieci zasnęły w sypialni. A troskliwa myśl babci ogarnia ich wszystkich, myśli o jutrzejszym dniu.

         To pełen kielich. To – Hiob „przed nieszczęściem”.

         Dobrze jest w chacie, dobrze jest też w bogatym domu. W chacie pobożność, ale w bogatym domu też nie żyją bez modlitwy.

         Dlaczego bogaci ludzie są gorsi od tych biednych?

 

         Inna sprawa – „dźwięk kieliszków”…

         Ale przecież w biednej chacie można usłyszeć dźwięk noża toczonego na człowieka.

         Ale aż do pojawienia się wady – bogactwo i bieda są równie godne czci.

         A po pojawieniu się wady przeklęte jest bogactwo i przeklęta jest także bieda.

 

*

 

         Właściwie zamiast socjaldemokracji leży prawda stara, prosta, z powodu powszedniości uważana za trywialną, ale „nie da się jej obejść”.

         Żyj w bogactwie tak prosto i cnotliwie, troszcząc się i pracując, jakbyś był biednym.

 

*        *        *

 

         564. …………………………………………………………………..……..

……………………………………………………………………………………

         Bywało:

         – Waria! Znowu dziurawe rękawiczki? Przecież kupiłem tobie nowe!

         Milczy.

         – Waria! Gdzie rękawiczki?

         – Oddałam Szurze.

         Miała 12 lat. Ona była – „damą” i „kobietą”.

         Zawsze chodziła jako „dama w podartych rękawiczkach”.

         A teraz (2 lata) ciągle leży, ręce zaciśnięte w pięści.

 

*        *        *

 

         565. Zapomnieć o ziemi wielkim zapomnieniem – jakie to dobre!

(idąc do Sądu Okręgowego –

w sprawie „Odosobnionego”; zaćmienie słońca)

 

*        *        *

 

         566. Zdumiewające opinie słyszałem od Florenskiego (w 1911 r., zimą, w grudniu): „Szukają Chrystusa poza Kościołem”, „Chcą znaleźć Chrystusa poza Kościołem”, ale nie znamy Chrystusa poza Kościołem, poza Kościołem – „nie ma Chrystusa”. „To przecież Kościół – dał ludzkości Chrystusa”.

         On powiedział to krócej, ale za to wyraziściej. Sens był właściwie taki, że Kościół urodził nam Chrystusa, a (wtedy) jakże można odważyć się, kochając Chrystusa, na odejście od Kościoła?

 

         Sens był taki, ale u Florenskiego – lepiej wyrażony.

 

         Te słowa poraziły mnie swoją nowością. Teraz bardzo jest popularna retoryka o Chrystusie bez Kościoła – to tu napiera całe liberalne chrześcijaństwo.

 

         Rzeczywiście. Po szczegółach poznaje się wielką rzecz. „Lepszą książkę lepiej oprawiamy”; ileż Kościół musiał odczuć w Ewangelii, aby oprawić ją w ½ pudowe, wykowane ze srebra i ze złota oprawy. Niby to drobiazg – ale wiele mówiący. Wszyscy „sekciarze” czytają Ewangelię tylko raz w niedzielę, gdy się zbiorą: to w momencie ich prozelityzmu, pełnego entuzjazmu początku. A „Kościół” już od 1 800 lat nie „odprawi nabożeństwa”, w ciągu dnia lub nocy, każdego dnia – bez czytania Ewangelii.

         Ewangelia jest napisana ogromnymi literami. Jej oprawa jest usiana drogocennymi kamieniami.

         Rzeczywiście: to Kościół poniósł Chrystusa od krańca do krańca świata, poniósł „jak Boga”, bez wahania, nawet do likwidacji wątpiących, spierających się, wahających.

         W ten sposób entuzjazm Kościoła w stosunku do Chrystusa był tak wielki, że „nie starczy proroków” wszystkich sekciarzy razem wziętych, a tym bardziej „liberalnych chrześcijan”, też razem wziętych. Kościół może powiedzieć: „Ewangelia byłaby jak Enneady Wergiliusza dla czytelników – księga czytana, ale nieoddziaływująca – być może nawet zagubiłaby się i zniknęła ze świata. Przecież Turgieniew nie czytał przez całe życie Ewangelii. On nie czytał, mogłoby nie czytać nawet całe pokolenie, aż w końcu przyszłoby pokolenie, które zupełnie zapomniałoby o Ewangelii, a już następne po prostu zagubiłoby samą księgę. To ja uratowałem Ewangelię dla ludzkości, jakże więc teraz możecie wyrywać Ewangelię z moich rąk i mówić o Chrystusie poza Kościołem? Ja dałem ludzkości Ewangelię, a przecież jest ona potrzebna chorym, biednym, cierpiącym, zagubionym, tak dzisiaj, jak i jutro – o tym nie wy będziecie decydować”.

         Zdumiewające. Tak po prostu i taka nowość. Oczywiście, już przez zachowanie Ewangelii dla ludzkości Kościół przewyższa nie tylko „nasze czasy”, ale także złoty wiek Odrodzenia, który uratował dla ludzkości Wergiliusza i Homera.

 

*        *        *

 

         567. Są ludzie tak nieśmiali, że nie mają odwagi zejść z krzesła, na którym usiedli.

         Taki był Michajłowski.

(rozmyślając nad zadziwiającym tytułem jego artykułu –

polemika ze Słonimskim – „Straszny sen (!!!),

ale Bóg jest miłosierny”)

 

         Michajłowski był nieśmiałym człowiekiem. Nikomu nie przychodziło to do głowy. Takie jest moje wrażenie (miał wykład o Szczedrinie – pośpiesznie, ciągle oglądając się, jakby ktoś miał go schwytać.

 

*        *        *

 

         568. Rząd powinien wykorzystać szlachetne uczucia prasy i za każdym razem, gdy musi coś wykonać w spokoju i koncentracji (czy jednak rząd cokolwiek czyni „w koncentracji”?) – podnosić sprawę „złodzieja tajnego radcy N.”, lub też poinformować, że jest on „kochankiem aktorki”. Prasa będzie przez ½ roku pastwić się nad tym człowiekiem, gwizdać i jęczeć. Jabłonowski „napisze gwałtowny artykuł”, Bajan „posypie głowę popiołem”, „Russkoje Słowo” będzie zajmować swoich 100 000 prenumeratorów nowymi kolumnami à la „Gurko-Lidwal”, „Gurko-Lidwal”…

         Kiedy rząd wykona swoje zadanie, wtedy „tajny radca, który wiele (fikcyjnie) wycierpiał”, dostanie „jeszcze dwa ordery” („za rany, jakie otrzymał w obronie państwa”), a rząd poda do wiadomości publicznej, że „pomylił się w swojej zbytniej podejrzliwości”.

         Bez tego typu odwrócenia uwagi rząd nie jest w stanie nic dokonać. Czy można pracować w takim hałasie?

 

*        *        *

 

         569. Poeta Apollon Majkow pokornie jeździł tramwajem konnym.

         Zapytałem o to Strachowa.

         – O, tak! Oczywiście, tramwajem konnym. Był przecież biedny.

         Był „tajnym radcą” (jak się wydaje) i zajmował wysokie stanowisko w cenzurze.

 

*

 

         Ci biedni studenci wyobrażają sobie (a raczej poszczuł ich Niekrasow), że tajni radcy i w ogóle „niech ich diabeł porwie, wszyscy ci generałowie” ciągle chodzą na „uczty Baltazarowe” (czytałem o tym w jakimś lewicowym wierszu: „Oni jedzą na ucztach Baltazarowych, a lud puchnie z głodu”).

 

*        *        *

 

         570. W gazetach wcale nie są interesujące „wstępniaki” i felietony. Są jak personae certae i indyjskie koguty – zupełnie nieinteresujący. Lubię w gazecie znaleźć artykuł o tym, jak „zbiera się oddział strażaków”, to znaczy siedzą w nocy i coś robią. Zgarbieni, jak Archimedes nad cyrklem, grają „w warcaby”. Jedni z nich rozmawiają szeptem, jak spiskowcy, o koniach (rumaki, skaczą). Tu można usłyszeć ostatnią plotkę, sensację zbijającą z nóg. Nagle rozmowy, hałas: besztają Szwarca. Papierosy i „mocne słowo”.

 

*        *        *

 

         571. Ge o Eugeniuszu Iwanowie: „To jedyny profesor uniwersytetu, ileż nowych myśli, jakież nieoczekiwane i zdumiewające uwagi, obserwacje i rozmyślania”.

         Diełanow odpowiedział, kiedy go zapytano, dlaczego Włodzimierz Sołowjow nie jest profesorem:

         – Ma swoje myśli.

         Starzec, sam pełen myśli i dowcipu, nie uważał, że są one potrzebne na katedrze uniwersyteckiej. Jeszcze bardziej zadziwiający jest fakt, że kolegium profesorskie, które „samo się uzupełnia”, czyni wszystkie możliwe wysiłki, żeby do ich środowiska nie trafił człowiek z myślą, z twórczością, z wyobraźnią, ze sprytem.

         Iwanow i Szperk nie mogli nawet ukończyć rosyjskiego uniwersytetu.

         Profesor powinien być trajkotką. To jego styl. Doczekają się, kiedy społeczeństwo zacznie mówić:

         – Kto jest mądry – ten nie zostanie profesorem. Byłby czarną wroną wśród pawiów rozkładających swe ogony.

 

*        *        *

 

         572. Było coś głuchego, ślepego, nawet bez nazwy…

         Wszyscy czuli – nie ma sprawy. Nie ma gdzie użyć siły, dobra, porywu.

         Teraz wszystko czeka na pracę i zastosowanie siły.

 

         Oto „my” do 1905-6 r. i po nim. Coś wyrwało się z zastygłego błota, szarości, chorób i popłynęło wartkim potokiem.

(po rozmowie z Ge)

 

*        *        *

 

         573. Wszyscy w swoich utworach wyrażamy subiektywne przekonania. Ale – uogólniając i rozkazująco. Cóż robić, gdy Darwin „subiektywnie odczuł”, że pochodzi od szympansa, to o tym napisał.

         We Frankfurcie nad Menem po raz pierwszy zobaczyłem w ogrodzie zoologicznym szympansa. Rzeczywiście, zadziwiające stworzenie. Szympans pomagał swojemu opiekunowi w „przygotowaniu stołu” (śniadanie), zmiatał okruszki, wycierał ceratę. Zupełnie jak człowiek!

         Stałem w milczeniu i dziwiłem się.

         Dla Darwina jest to wręcz honor, pochodzić od tak rozumnej małpy. Mógłby pochodzić od drobniejszej, od bardziej pozytywnej rasy.

(wczesnym rankiem)

 

*        *        *

 

         574. Nie należy zapominać, że Fonwizin bywał „na dworze” – widywał osobiście Cesarzową i „oświecicieli” wokół niej – być może, nawet rozmawiał z nią osobiście. To nadzwyczajna pozycja. On był tym, kim obecnie jest Ars. Ark. Kutuzow lub hrabia A. K. Tołstoj. Jego talent (geniusz?) jest niewątpliwy: ale czy jego sytuacja nie popchnęła go do patrzenia z wysoka na otaczającą jego majątek drobną szlachtę, obywateli, a nawet na życie gubernialne, na byt i na zwyczaje? Dlatego wyrazistość jego „Niedorostka” i „Brygadiera” jest raczej fałszywa w tonie, w oświetleniu, w rozumieniu.

         „Niedorostki” głębokiej prowincji rosyjskiej nieśli plecaki w kampanii włoskiej Suworowa, z nimi pacyfikowali Polskę, a „brygadier” dowodził tymi wojskami. Jakie ona były?

         Czy wierzyć Suworowowi, czy też Fonwizinowi?

 

*        *        *

 

         575. Postęp techniczny jest konieczny, ale dla duszy nie jest on w ogóle konieczny.

 

         Należy „doskonalić broń”, pasowane buty, piece, aby nie dymiły.

         Ale z tego powodu dusza nie rozwija się. Dusza raczej nawet maleje.

         Oto ta „gliniana misa”, bez której niedobrze się żyje i ze względu na którą tak często pomniejszamy, a nawet rozbijamy duszę.

 

*

 

         Walka między „postępowcami” i ludźmi „domowego światopoglądu” bardzo często jest walką o duszą lub o „obiad z kaparami”, w którym „kapary”, oczywiście, zwyciężają.

(myjąc ręce)

 

*        *        *

 

         576. Nie każdą myśl można zapisać, a jedynie taką, która jest muzykalna.

         I nikt nie powtórzy „Odosobnionego”.

 

*        *        *

 

         577. W każdym organie zmysłów, poza „ja wiem” (widzę, słyszę, wącham, dotykam), jest jeszcze – „ja chcę”. Narządy są nie tylko organami zmysłów, ale także – chcenia, żądzy apetytu. W każdym organie jest żądza świata, pragnienie świata; przez organy człowiek nie tylko wiąże się ze światem, ale przez organy on wchodzi w świat, staje się pokrewny światu. Przy pomocy organów on „zjada świat”, jak i przez organy – „świat zjada człowieka”. Zjada – bowiem władczo wchodzi w niego…

         Człowiek wchodzi w świat.

         Ale także świat wchodzi w człowieka.

         Te „drzwi” to – wzrok, smak, węch, dotyk, słuch.

(na odwrocie ulotki)

 

*        *        *

 

         578. S. H. bardzo łatwo może znaleźć przestępców, gdyż kiedy oni rozmawiają, wtedy on podsłuchuje – i to właśnie te rozmowy, które są mu potrzebne. Tak to i ja bym schwytał przestępcę.

(Sherlock Holmes – pewne wydarzenie)

 

         A kiedy ogląda denata, to zawsze znajduje w palcach „zaciśnięty włos przestępcy”.

 

*        *        *

 

         579. Żydzi są zbyt starzy, zbyt kulturalni, żeby nie rozumieć, iż łaskawością osiągnie się więcej, niż siłą. A to, że są geniuszami w handlu, to dlatego, że Boga wezwali do rachunków (zawsze trzeba rozliczyć się co do grosza).

 

         Zawsze oddają wszystko we właściwym czasie i „co do grosza” – i wszyscy dawali im nowe kredyty. Dla wszystkich są też bardzo mili – więc wszyscy pobiegli do nich po pomoc.

         I przez wiek uprzejmości, łaskawości i „z Bogiem w rachunkach” – wszystkich zdobyli.

         A kto oszukiwał – siedzi w więzieniu. A kto był w stosunku do wszystkich chamski, okrutny i odpychający – siedzi w szacie samotności.

(nocą w łóżku, czytając list Żyda R-czko)

 

*

 

         Przepis w prawie Mojżeszowym, który byłoby pożytecznie wprowadzić do „Kanonów Świętych Apostołów” i do „Księgi Sternika”: „Nie zatrzymuj do następnego dnia zapłaty, którą powinieneś dać temu, który pracował dzisiaj wieczorem”.

 

*        *        *

 

         580. Pożegnałem się z Rcy. W korytarzu stała jego rodzina. Ciasno. A on mówi:

         – Wszystko zgodnie z obrzędem.

         – Co takiego? – pytam.

         – Kiedy Murawiow („Podróż do Świętych Miejsc”) umierał, to przyjmował sakrament chorych. Leżał z zamkniętymi oczyma. Kiedy powiedziano ostatnie „Amen”, otworzył oczy i powiedział do kapłana oraz jego asysty:

         „– Dziękuję. Wszystko zgodnie z obrzędem”. To znaczy, że przeczytano i odśpiewano bez żadnych opuszczeń i bez najmniejszego odejścia od formy.

         Zamknął oczy i umarł.

         Rcy zawarł w tym ironię, że tak głęboko wierzący człowiek miał aż tak słaby i w pewnym sensie lekkomyślny stosunek do śmierci, że w jej obliczu, przed Tą Wielką Chwilą, o niczym innym nie pomyślał i nic innego nie wspomniał, jak tylko „wspaniałość liturgii Kościoła”. Ta śmierć była podobna do śmierci Woltera.

 

*        *        *

 

         581. Sens Funduszu Literackiego jest zrozumiały: „frakcja Czernyszewskiego”, „szczególny fundusz Dobrolubowa”. Wszystko to jest zrozumiałe dla każdego, poza „sferami”. A przecież od „sfer” oni także otrzymują tysiące. Cóż to takiego?

         „– Ja szykuję nóż pod twoje czwarte żebro. Ale przedtem daj jednak rubelka na herbatę”. To Fiedźka Katorżnik z „Biesów”. Żeby tak na to odpowiedział Pieszechonow. Dlaczego Korolenko nie napisze o tym oskarżycielskiego artykułu? Nie, panowie, przestańcie mówić o swoich związkach z idealizmem.

(w wagonie)

 

*        *        *

 

         582. Kto nie lubi człowieka w jego radości – ten w ogóle go nie lubi.

 

*

 

         Jak sobie z tą myślą poradzi asceza?

         Kto nie lubi radości człowieka – ten po prostu nie lubi człowieka.

 

*        *        *

 

         583. Wszyscy krytycy uznają rozum (raczej już „geniusz”, to znaczy coś „zupełnie nowego”, ale „mądrość” – jasną, kombinującą, rozważającą – to już nie bardzo), zupełnie nie wspominając, lub też odrzucając serce. Ale wtedy, jak przeszedł „Problem rodziny w Rosji” oraz „Zmierzch oświaty” – dwie wielkie zemsty za los kobiet i za los gimnazjalistów.

         Jeszcze bardziej o szlachetności literatury świadczy ten fakt, że na temat „Problemu rodziny” nie ukazała się ani jedna recenzja, poza recenzją Wasyla Łazariewicza Razinkowa, o którą zresztą sam go poprosiłem. Wszyscy pisali o „Trejchmillerze”, a na Problem rodziny w Rosji nie zwrócił uwagi ani jeden literat.

 

*        *        *

 

         584. Czy widzieliście, państwo, wodza Komanczów w pustyni? Ja też nie widziałem, ale czytałem o nim u Coopera: na dzikim mustangu, nagi i brązowy, pędzi on – w nozdrza ma wbite pióra, na głowie ogon pawia, tatuaż sypie się z niego, jak tynk…

         Ale nie bójcie się, współobywatele, nie lękajcie się zbytnio, gimnazjaliści: to wcale nie pędzi Napięty Łuk, a jedynie bardzo do niego podobny profesor prawa kanonicznego, na przykład Zaozierski: „kanony” wszystkich możliwych greckich soborów sypią się z niego, jak stary tynk, jest on pełen wojowniczości, a gdy odwraca głowę, to można zobaczyć sterczące z jego nosa „dodatkowe postanowienia (novellae) imperatora Aleksego Komnena”… Oto on, cały pełen zakazów, gróźb, nacisków i burzy… w ogóle nie zauważa Włodzimierza Karłowicza, a także Rozanowa, który podpowiada, żeby pod nogi mustanga rzucić decyzję Apostoła:

         „A jeśli przez wypełnienie prawa (a tym samym wszelkich kanonów) ludzie usprawiedliwiają się przed Bogiem – to wtedy Chrystus nie miał po co umierać”.

         A On umarł – i nas usprawiedliwił.

(problem diakonis. 24 marca 1912 r.)

 

*        *        *

 

         585. …nie wierzcie, dziewczyny, wywoływanym wokół was rozmowom, gestom, maskom, szumom, mitom…

         Wierzcie, że to, co jest – to jest, co będzie – to będzie, a co było – to było.

         Wierzcie historii.

         Wierzcie, że historii nie da się zakryć dwoma dłońmi, złożywszy je „w trumienkę”, „w krzyżyk”, lub „w błaganie”.

         Bądźcie nieubłagane.

 

*        *        *

 

         586. Tak, oczywiście, ja to rozumiem, że

 

Wyklęty powstań, ludu ziemi…

 

         Ale dlaczego pańska żona ma karakułowe futro nie za 500-600 rubli, jak wszyscy, ale za 750 rubli i na dodatek „sama dobierała skórki”?

(z życia)

 

*        *        *

 

         587. Z prasą należy postępować tak: „Noście na swoich plecach”. Wtedy „żaden kierunek nie będzie obrażony” i zobaczą perspektywę kultury, a nie polityki.

         Ta myśl zajmuje mnie od 1893 r., kiedy Berg usunął duży przypis (cała strona) mówiący właśnie o tym, ale ja nigdy nie zmieniłem moich poglądów. To – zbawienie duszy. Kiedyś rozlegnie się jako krzyk historii.

         Prasa wstrząsa duszami. Jak dusza ma żyć, skoro ciągle coś z ubocza ją kruszy?

 

*

 

         Gdyby „zapora zamknęła rzeczkę” – wtedy nagle podniosłyby się wody. Powstałaby gładka tafla spokojnej wody.

         Rozbłysłyby w niej gwiazdy i niebo.

         Cała energia, jaką – też rozdrabniającą – autorzy wnoszą marność w gazety, w nikomu niepotrzebne „wstępniaki”, w zwiędłe felietony, w żarciki, grymasy, „nie zapominając o kronice” – czyj pies został rozjechany (już Alcybiades, który odrąbał ogon swojemu ulubionemu psu, był pierwszym „gazeciarzem”, który zrobił „bum” w Atenach)…

         Wszyscy ludzie, tacy teraz nieszczęśliwi, odzyskaliby spokój, szczęście i godność.

         Ilość książek od razu wzrosłaby dziesięciokrotnie…

         Rozwinęłyby się wszystkie dziedziny wiedzy…

         Ludzie zaczęliby lepiej pisać. Pojawiłby się styl.

         Ilość wypraw naukowych, ogólnie energii duchowej, wzrosłaby dziesięciokrotnie. Pojawiłyby się słowniki. Encyklopedie. I wspaniała bibliografia, „babcia literatury”.

 

         Niech to się stanie! Niech się stanie!

 

*

 

         A dla czytelnika – nagroda: Rano niech się weźmie za pracę świeży, nierozdrażniony i nie smutny.

         Jak dotychczas znudzony brał się za robotę, wydając rano świeżą duszę na zakurzenie, na zabrudzenie, na zmęczenie („czytanie gazet przy kawie”), zmęczywszy oczy i uwagę.

 

*

 

         Tak: obecnie wszyscy bierzemy się za robotę bez żadnej uwagi. Czy nie przypomina to alkoholizmu?

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

         „Drukowana” wódka. Przeklęta wódka. Przyszło sto gadów i „napaskudziło” w moim mózgu.

 

*        *        *

 

         588. „Taka książka w ogóle nie powinna być” (Zinaida Gippius o „Odosobnionym”). Z jednej strony – tak, czułem to, gdy oddawałem do druku. „Jakbym się wysilał i nie mógł przełknąć” (odczucie przy oddawaniu do druku). Ale z drugiej strony, równie prawdziwe, ta książka musiała być i nawet mignęła mi taka myśl, że właściwie wszystkie książki powinny być takie, to znaczy „bez przyczesania” i bez „zakładania kalesonów”. W istocie, „w kalesonach” (alegorycznie) wszyscy ludzie nie są interesujący.

 

*        *        *

 

         589. Kiedy minie trzysta lat, wtedy jakiś „profesor Preobrażenski” z Akademii Teologicznej w Samarkandzie napisze pracę „O niektórych myślach Rozanowa na temat Starego Testamentu”.

 

         Skąd takie skostnienie?

 

*

 

         Wszystkie prace teologiczne przypominają mi „De civitate veterum Tarentinorum”, którą jako student kupiłem u bukinisty.

 

*        *        *

 

         590. Jak się wydaje (w historię? Planetę?) wlany jest określony % trywialności, który nie podlega zmniejszeniu. Przeminie trywialność demokratyczna i nastanie arystokratyczna. O, jakże ona jest przerażająca, jeszcze bardziej przerażająca!! Przeminie trywialność pozytywistyczna i nastanie chrześcijańska. O, jakże ona jest potworna!!! Ci kalecy, ci ubodzy z oczyma hien… O!O!O!O!… Zapłaczą „po chrześcijańsku”. Oj!Oj!Oj!Oj!

(idąc)

 

*        *        *

 

         591. Gdzieś daleko, daleko pojawia się określenie: – Tak, on nie mógł być, oczywiście, Diegajewem, ale „drogi jego były niezbadane” – i Sudiejkinem też nie bardzo mógł być”…

         W każdym bądź razie nikt w literaturze nie jest takim „naturalnym Sudiejkinem”, ze straszną ambicją, żądzą zdobycia władzy, wspaniałym talentem i „doskonałym miejscem pracy”.

(M. Michajłowski)

 

*        *        *

 

         592. „Powstań, Śpiący”… Ja bym dał inny tytuł: „Obudź się, Niegodziwy”.

(tytuł czasopisma Jony Barichinczewa w 1905 r.)

 

*        *        *

 

         593. – Byron był wolny – czyż więc ja nie będę wolnym?! – krzyczy Arcybaszew.

         – Przecież moje teksty są drukowane takimi samymi ołowianymi czcionkami.

         Taka, cała rzecz w ołowianych czcionkach. Nie wywalczono wolności duszy, rozumu, ale ołowiu.

         Przecież może przyjść Ktoś, kto powie:

         – Ołowiane kule. Nawet z Gutenbergowską literą N(apoleon)… – sam widziałem to ogromne N na francuskich armatach, stojących wokół arsenału w Moskwie.

(czerwiec)

 

*        *        *

 

         594. Dopóki nie poddasz się szkole i pokornie jej pozwolisz, aby przekształciła cię w nikomu i nigdzie niepotrzebnego człowieka, dopóty nigdzie cię nie puszczą, nigdzie nie przyjmą, nie dadzą żadnego etatu i nie dopuszczą do żadnej pracy.

(historia szkolnictwa)

 

*        *        *

 

         595. Twarz nie jest piękna, jeśli równocześnie nie ma w niej „czegoś brzydkiego”. Taki jest los ziemi, w przeciwieństwie do losu nieba – „wszyscy mamy coś nieprzyjemnego”. Tam – wiosna, tam – pryszczyk, tu – podpuchły gruczoły łojowe. Doskonałość – na niebiosach i w marmurze. Na niebiosach jest ona nieskazitelna, gdyż jest prawdziwa, a w marmurze już budzi wątpliwości i przynajmniej mnie się nie podoba. Poruszając się „tutaj” zauważę, że chociaż tytuły odtwarzane przeze mnie „z przeżyć” są gorsze (nieładne) od tych, jakie dawał (w swoich utworach) P. P. Piercow niektórym swoim artykułom, ale one są bardziej naturalne w stosunku do tego nastroju ducha, w jakim były pisane. Te zawiłe tytuły – poplątane – wyraziły ów „splątany”, smutny stan umysłu i duszy, z jakim powtórnie wystąpiłem w literaturze w 1899 r., – po porażce mojej książki „O rozumieniu” (1886 r.). Tytuły zawsze są organiczną częścią artykułu. To – temat, który sobie zapisuje autor, zaczynając pisać artykuł. Jeśli czytelnikowi wydaje się, że tytuł jest nieudany lub niedokładny, to jest to typowe, gdyż autor traci temat w trakcie pisania artykułu. Wszystko to są niedoskonałości, ale nie powinny one zniknąć.

(obmyślając publikację swoich artykułów,

że może się wydać niewłaściwym, iż w drugim wydaniu

przywróciłem swoje mniej „wspaniałe” tytuły,

ale one są potrzebne i charakterystyczne)

 

*        *        *

 

         596. W Rosji jest Polizien-Revolution. Jakże więc trafili do niej studenci?

         A teraz, biedni, biegają i biegają. Jak karaluszki w gorącym garnku.

 

*        *        *

 

         597. Ten klecha na propagowaniu chrześcijańskich robotników zarabiał po kilka dziesiątków tysięcy rubli rocznie. Jego mieszkanie to całe piętro (dla bezdzietnej rodziny i bez członków rodziny) – co kosztowało 2-3 tysiące rocznie. Całe mieszkanie było zastawione roślinami tropikalnymi, a ściany zawieszone drogimi dywanami. Wszędzie, na stołach, na ścianach „jego portrety” – en face, w ¾, z profilu… z obliczem „natchnionym” i oczyma wpatrzonymi „w dal” i „w górę”… Zupełnie, „jak On” („Nauczyciel” mój i nasz)… A zresztą on sam chodził w nędznej sutannie, surowymi, dużymi krokami, i nie flirtował. Wydał mi się prawie „Jean Chrisostome”, jak go opisał Aleksy Tołstoj:

 

                                               W ziemskich rozkoszach nie ma udziału

                                               Jego wzrok w przyszłość spogląda…

 

         Czy jednak można być taką cielęciną, żeby „Opowieść o kapitanie Kopiejkinie” uznać za „Historię Napoleona Bonaparte”?

(z życia)

 

*        *        *

 

         598. Cóż by to było za Państwo „z historycznym powołaniem”, gdyby nie mogło sobie dać rady z jakąś rewolucyjką? Jak wtedy mogłoby „walczyć z Teutonami”, gdyby nie dało sobie rady z gwarem ulicy, szumem społeczeństwa i nerwami „wyższych kursów żeńskich”?

         Więc państwo przekształciło rewolucję w Polizien-Revolution, „w swoje zjawisko”, włożyło do kieszeni i wyrzuciło za płot, jak syfilityczne dziecko.

         To wszystko. Cała historia rewolucji od Hercena do „zbrojnego powstania moskiewskiego”, w którym było więcej policjantów, niż rewolucjonistów, policjanci przebierali się w bluzy robotnicze, a ze swej strony rewolucjoniści przebierali się w mundury policyjne (wysadzenie daczy Stołypina, zabójstwo Sypiagina).

         „Przebrana rewolucja”: i skończyła się. Jedynie kończąc rewolucję, szczerze się z nią pożegnawszy – można pomyśleć o postępie, o zdrowiu, o pracy „w przyszłości”.

         Ta „glista” wszystko zniszczyła, wszystko pożarła w kiszkach Rosji. Trzeba więc było ją zabić. Po prostu zabić.

         „Wierzę w Imperatora Autokratora”: bez niego nie da się zrobić ani jednego kroku „naprzód”.

(w czasie innych zajęć)

 

*        *        *

 

         599. Kiedy Nadieżda Romanowna umierała, to bez przerwy prosiła męża, żeby nie stawiał jej innego pomnika, jak tylko drewniany krzyż. Tylko krzyż i tylko – z drewna. Oto – chrześcijanka.

         Nie tylko – „prawie nic” (drewno), ale jeszcze i – czasowe (zgnije).

         A potem – nic. Straszne milczenie. Niebyt. W tym wyraża się chrześcijaństwo – „ja nigdy nie żyłam dla ziemi”.

         W tym wyraża się chrześcijańskie serce. „Ja nie tylko nie chcę pracować dla ziemi, ale także nie chcę, aby ziemia o mnie pamiętała”. Straszne… Ale zarazem wspaniałe i wielkie…

         Nadieżda Romanowna była piękna. Niezwykle piękna. Było w niej coś transcendentnego.

 

*        *        *

 

         600. ……………………………………………………………………

         – Być może, wejdziemy do tramwaju, zdaje się, że on zaraz ruszy…

         – Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha!

         – Tramwaj zawiezie nas do ulicy Znamienskiej…

         – Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha!

(doświadczenia)

 

*        *        *

 

         601. Żydów dlatego biją, że oni są – baby; jak chłopi rosyjscy biją swoje baby. Żydzi – to nie oni, a – one. Ich łapserdaki są babskimi kapotami, a na takiego sama pięść się podnosi. Powiedziano – „będziesz bity”, „będziesz wyszydzany”. To nie ekonomia, a – mistyka; i Żydzi prawie ukrywają, że się na to złoszczą.

(po skończeniu korekty „Odosobnionych”)

 

*        *        *

 

         602. „Nierząd” to słowo, które nie ma odpowiadającego sobie przedmiotu. Oznacza ono grupę zjawisk, których ludzkość nie mogła zrozumieć. W głupim czasie przyśnił się jej głupi sen, że wszystkie te zjawiska są w swej istocie podobne do grzybów, wodorostów i korzeni w przyrodzie – są „głupie”, gdyż są „ukrywane” (myśl młodzieńca Sołowjowa w „Usprawiedliwieniu dobra”); odniosło więc je wszystkie do jednego określenia, bez żadnego zastanawiania się i zrozumienia.

(Ejkunden-Berlin, w wagonie)

 

*        *        *

 

         603. Trzy razy w życiu obserwowałem (z daleka, a nie z bliska) lub słyszałem opowieść o matkach, które stręczą swoje zamężne córki. Dosłownie one rzucają na nie stado k…, jak s… Nigdy nie „przywiążą do jednego”, nie starają się urządzić „przytulności” choćby na bazie zdrady.

         Jakby to było jakieś „pole” i „myszkowanie”. Zadziwiające.

         Jeszcze bardziej zdumiewający jest fakt, że takie właśnie żony głęboko kochają ich mężowie, wszystko o nich wiedząc. Płaczą i kochają. Kochają do ubóstwienia. A żony, jak i teściowe, żywią prawie wstręt do nieszczęsnego męża. To jeszcze większa metafizyka. Taką była, między innymi, słynna Faustyna senior, żona Antoninusa Piusa. Ona zadawała się nawet z ludźmi z nizin społecznych. A mąż po jej śmierci oddał jej boską cześć (divinatio) i ku czci jej imienia, honoru i pobożności zbudował – świątynię.

         Na monetach jej twarz jest władcza i pełna pychy. Na skroniach nosi koronę z maleńkich pereł (kłębek). Jak się zdaje, była interesująca, przynajmniej „postawna”. Twarz Antoninusa Piusa – łagodna, „zamyślona”, wyraźnie kobieca.

         On jest protoplastą cnót i filozofii.

         Znałem dwóch słowianofilów, którzy też doświadczyli tego losu. Komiczne, ale jeden z nich prowadzał starszego syna (oczywiście, nie swojego) przed pomnik Minina i Pożarskiego, gdzie wyjaśniał mu „historię Rosji”.

(na przedstawieniu postępowego utworu na ten temat)

 

*        *        *

 

         604. Wszystko to ciągnie się, jak guma, ale nie wywołuje żadnego zainteresowania. Jedynie obserwujesz ogólne prawa (prostytutki).

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

         – My jesteśmy jezdnią. Jakich napisów poszukujesz na niej?

(o prostytucji; jadę do Kijowa, śmierć Stołypina)

 

*        *        *

 

         605. Nie bacząc na ważność prostytucji, to jednak w jakimś sensie, dla mnie niejasnym, one rzeczywiście są „zagubionymi stworzeniami”, jakby „wygasłymi duszami”. I rzeczywiście są – „niebytem”, „nie istnieją”, a tylko się zdaje, że one – „są”.

(w wagonie, jadę do Kijowa)

 

*        *        *

 

         606. Głębokie myśli na temat dziewictwa usłyszałem od A. S. Suworina i A. W. Kartaszowa.

 

         Pierwszy z nich powiedział:

         – Zauważyłem, że gdy dziewczyna traci dziewictwo (bez małżeństwa), to zarazem traci wszystko. Ona staje się zła.

         Oczywiście, on w żadnym wypadku nie miał na uwadze potocznych opinii moralnych i przekazał obserwację „co bywa”, „co się dzieje”, „co dalej wynika”.

 

         Kartaszow powiedział, kiedy – w ich obecności – ja mówiłem o dwóch paniach typu wiecznych dziewic (virgo aeterna):

         – Przecież one nigdy nie wyjdą za mąż. Nie można zrozumieć, dlaczego takie kobiety nie oddadzą swego dziewictwa, komu popadnie – obojętnie, kto je weźmie?

         Miałem, co do tego, wątpliwości filozoficzne.

         On odpowiedział:

         – One (jakby się zaciął, wymyślając formułę) – karmią się swoim dziewictwem. Ono jest nienaruszone i, jak się zdaje, nie zostanie naruszone. Nie można jednak powiedzieć, że jest im ono niepotrzebne: ono jest im nie tylko potrzebne, ale i konieczne. One nim żyją, właśnie – jego integralnością. To jest bogactwo, które nie można stracić, które je zabezpiecza. Co zabezpiecza? Ich duszę, ich talent (one były utalentowane), ich spokój i świeżość.

         – Jest dziewictwo – i one pracują, wystawiają swoje prace (artystki), przyjaźnią się, zawierają znajomości, czytają, rozmyślają.

         – Nie będzie dziewictwa – wszystko się rozpadnie. Tak więc, chociaż ich powołaniem jest dziewictwo i żaden mężczyzna z niego nie będzie korzystał, to jednak nie oznacza, że ich dziewiczość jest niczym – jest rzeczą nieistotną dla świata. Dla „świata” ono nie istnieje, podczas gdy ich talenty istnieją dla świata, ale jako cielesna nienaruszalność i integralność – ono istnieje tylko dla nich samych.

         Zdumiewająco głęboka myśl. Kilka miesięcy wcześniej zapytałem jedną z tych dziewczyn, co ona zrobiłaby z mężczyzną, gdyby on „z głodu” zabrał to, co jest u niej zbędne (jak mi się wydawało):

         – Wysłałabym na Syberię – odpowiedziała zdecydowanie i po męsku.

         – Nie okazałaby pani miłosierdzia?

         – Nie okazałabym.

         – Ale przecież jest to pani niepotrzebne (aeterna virgo).

         Ona milczała.

         Opinia Kartaszowa, można tak powiedzieć, napełniła jej milczenie treścią. Ona nie zdążyła sformułować swojej opinii, ale postąpiłaby zgodnie z odczuciem, które jest nie do przezwyciężenia i jest słuszne.

         Oto źródło, jak się wydaje, niepojętych i okrutnych kar dla gwałcicieli.

         „Poza małżeństwem – akt płciowy jest zgubą. Dla społeczeństwa jest to sprawa obojętna, ale ona gubi podmiot, osobę”.

         Wtedy, oczywiście, – kara! Jak za zabójstwo lub coś bliskiego zabójstwu!!! Poza szczególnymi przypadkami, o których trzeba by długo mówić: ale właśnie w naszej cywilizacji, trzeba brać pod uwagę owe „poza”…

 

*        *        *

 

         Poza wypadkiem aeterna virginis, który jest niezwykle rzadki i sam siebie broni, w imię czego moglibyśmy żądać od dziewczyny, od wszystkich dziewczyn – zachowania ich dziewictwa?

         „My” – to znaczy państwo, religia, moralność, stara rodzina (rodzice, bracia, „Walentyn” [Faust]).

         Dziewczyna zawsze może odpowiedzieć, a nawet gdy będzie milczeć – będzie pełna słów:

         – Proszę umotywować moje dziewictwo, a ja je zachowam.

         Ale nie ma jedynego motywu – małżeństwa.

         Nie ma małżeństwa – rozpada się także idea dziewictwa.

         Dziewictwo zachowuje się dla męża: każda dziewczyna jest zobowiązana je chronić – jeśli każda dziewczyna ma zabezpieczone zamążpójście. Przez co? Przez kogo? Status quo społeczeństwa, prawo, religia, rodzice. „To nie moja sprawa, ja się do tego nie mieszam, ja nie jestem prawniczką – może odpowiedzieć dziewczyna – Daj mi męża. To ja wiem, i – tylko to.

 

Dziewictwo jest rzeczą, kiedy jest (będzie) mąż.

 

         A kiedy mąż „będzie lub nie”, „wyjdę za mąż lub nie”, „liczba parzysta-liczba nieparzysta” i „ile płatków ma bez”, to i dziewictwo też „wyjdzie” lub „nie”, przy „parzystej” – wyjdzie, a jeśli „nieparzysta” – to i nie „wyjdzie”: a dziewczyna po prostu wyjdzie za furtkę i rzuci je na wiatr, gdyż cała cywilizacja rzuciła „na wiatr” jej zamążpójście.

         Tu smyczek i struna: struna śpiewa tę arię, którą prowadzi smyczek. Smyczek – to zamążpójście, aktywna strona, „gospodarz całej sprawy”. A jeśli „gospodarz” jest pijany lub głupi, to niech nie schodzi z górki, gdyż wszystkie dziewczyny uciekną mu „spod pazuchy”.

 

         W naszych czasach dziewictwo jest potencjalnie wolne, ale dzisiaj-jutro stanie się realnie wolne. Dziewczyny wyrwą się i uciekną. Uciekną niepowstrzymane, krzycząc tak samo, jak córki Lota: „Nie ma mężczyzny, który by przyszedł do nas na sposób wszystkim właściwy. Chodź więc, upoimy ojca naszego winem i położymy się z nim, a tak będziemy miały potomstwo z ojca naszego, – ja, a potem – ty”.

         To powiedziała starsza i mądrzejsza do młodszej, której pozostało jedynie posłuchać i wypełnić. Z tych dziewic zrodziły się dwa narody – Moabici i Ammonici. Dlaczego tak się stało? Bóg nie chciał, z jednej strony, aby się to powtarzało, a zdecydowane dziewczyny powtórzyłyby swój czyn, gdyby pozostały „puste”, bez poczęcia. Z drugiej jednak strony, zachował ich potomstwo na wieki wieków, rozmnażając je w cały naród – co w końcu nie zdarza się z każdą brzemienną dziewczyną. – Bóg czasów biblijnych nie znał innej nagrody dla miłego sobie człowieka, jak rozmnożenie jego potomstwa, a tym samym wyraźnie wskazał, że takie zdecydowane, jak w wypadku córek Lota, rozmnożenie się, pełne przekonania, odważne i śmiałe, nie pełzające, a jakby jadące „wierzchem na koniu, w łatach i szyszaku” – jest Jemu przyjemne. Rzeczywiście, jedynie ono zabezpiecza rozkwit ziemi i spełnienie woli Bożej.

(skończyłem korektę „Odosobnionych”)

 

*        *        *

 

         607. …„dawajcie książkom wysokie ceny”. Jest to rozmyślne: książka – to nie taniocha, nie nierząd, nie lura, która kusi „zaniedbanego człowieka”. Nie panna z cyrku, która kusi swoją taniochą.

         Książkę trzeba szanować, a pierwszą tego oznaką jest gotowość zapłacenia za nią wysokiej ceny.

 

*        *        *

 

         Następnie, trzeba powiedzieć: moje książki – to lekarstwo, a lekarstwo jest droższe od wódki. Przygotowanie też jest bardziej złożone, a i użyte substancje (dusza, mózg) są cenniejsze.

(na spacerze w lesie)

 

*        *        *

 

         608. Uczonych należy wytargać za uszy. Mądrzy spośród nich pochwalą za to, a pozostali, jeśli nawet się rozsierdzą, to nie należy na to zwracać uwagi.

(na spacerze w lesie)

 

*        *        *

 

         609. A jednak zadziwiający jest brak przenikliwości naszych krytyków… Jestem dobry, a przynajmniej całkowicie dobrotliwy. Nawet osoby, które przyczyniły mi niezliczoną ilość cierpień i poniżeń – Afonka i Tercjusz – nie budzą we mnie specjalnej złości, a wyłącznie śmieszność i „nie pragnę nawet popatrzeć”. Nigdy nie pragnąłem ich cierpień. Struwe – no, tak, chciałbym go uderzyć, ale dobrodusznie, w plecy. Boże, gdybym miał go „uderzyć”, to bym się rozpłakał i powiedział: „Uderz mnie dwa razy silniej”. W ten sposób zemsta nigdy nie przychodziła mi do głowy. Przychodziła jedynie w stosunku do urzędów, państwa, Kościoła. Ale to nie są – osoby, to nie jest dusza.

         W ten sposób moją istotą jest dobroć – najzwyklejsza, bez „dwuznaczności”. Cierpienie żadnego człowieka nigdy nie było dla mnie radością – a przecież w tym cała rzecz, w tym istota „demonizmu”. Jestem go zupełnie pozbawiony – aż do nie wyobrażania go sobie u kogokolwiek. Wydaje mi się, że wszystko to zostało wymyślone, przede wszystkim przez szlachciców, jak Byron – i przez młodość. „Były bajki o duszkach, a potem wymyślili coś bardziej interesującego – demona”.

 

Smutny i tak dalej

………………..

 

         Tymczasem wszystkie artykuły na mój temat zaczynają się od określeń: „demonizm Rozanowa”. Szukają go, szukają. Czytam i po prostu nic nie rozumiem. „To – nie ja”. Wrażenie do tego stopnia obce, że wydaje mi się dziwnym, iż stoi przy nim moje nazwisko. Piszą o „krowie”, że ona „skacze”, a nawet w tajemnicy „tańczy”, a przede wszystkim – ma „kły” i „po nocach jej oczy świecą zielonym blaskiem”. To bardzo dziwne i niedorzeczne, ale takie wrażenie wynoszę z lektury wszystkiego, co napisali o mnie Mereżkowski, Wołoski, Zakrzewski, Kuglarski (tylko u Czukowskiego jest 8 wierszy osobistych i prawdziwych – o ciśnieniu krwi, o temperaturze, o wielości serc). Z Nietzschem… żadnego podobieństwa! Z Leontiewem – żadnego podobieństwa. Ja tylko go lubię. Ale podobieństwo i „lubię” – to różne pojęcia.

         Jestem bardzo przeciętnym człowiekiem; proszę pozwolić, że podam swój pełny tytuł: „Radca kolegialny Wasyl Wasiljewicz Rozanow, piszący utwory”.

 

         A teraz, o tych „utworach”… Tak, wiele spraw przyszło mi do głowy, które wcześniej nikomu nie przychodziły, w tym także Nietzschemu i Leontiewowi. Ze względu na złożoność i ilość myśli (punktów widzenia, deseń tkanki myślowej) uważam się za pierwszego. Niekiedy mi się wydaje, że zrozumiałem całą historię tak, jakbym „trzymał ją w ręku”, jakbym sam tworzył historię – z takim samym uczuciem pokrewieństwa i całkowitego zrozumienia. W tym wypadku decydowała moja „sytuacja” („przyjaciel” i historia z nim), a więc przychodziły odpowiednie myśli, a to – nie ja sam. Ja jestem dobry i mały (parvus): a jeśli „myśli” są rzeczywiście wielkie, to czyż chłopiec nie „odkryje słońca” i „gwiazd”, całych „niebios” i to, że „jabłko spada” (odkrycie Newtona), a nawet to, co trudniejsze i głębsze – pierwszą modlitwę. To ja jestem takim „chłopcem, któremu nikt nie utarł nosa” – „wszystko odkryłem”. To jest moja sytuacja, ale nie – ja. Z tego powodu uważam, że jestem „w Bogu”… Mam głębokie przekonanie: Bóg dlatego skierował mnie (dosłownie wziąwszy za rękę), abym spotkał się z przyjacielem, abym nieskończenie naiwnym i dobrym wzrokiem zobaczył „morze zła i zguby”, a przecież – ukryte „przed mądrymi ziemi”, o czym nigdy nie mieli nawet najmniejszego pojęcia.

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

         Wtedy żyłem porzucony, opuszczony – bez mojej winy. Przyszedł człowiek i zrobił świństwo.

         Nagle spotykam, przy śmierci trzeciego (przyjaciela), łzy… Zdziwiłem się… „Czym są łzy?” „Ja nigdy nie płaczę”. „Nie rozumiem, nie czuję”.

         Cały okamieniałem w mojej złości i opuszczeniu, i marnych „kartach”.

         Płacz – przy grobie kogoś trzeciego – był dla mnie jak jabłko dla Newtona. „Tak więc, można współczuć, płakać”… Zdziwiony, porażony („moment Newtona”), zacząłem wnikać, przysłuchiwać się, patrzeć.

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

         Pewnego razu stałem w cerkwi z Tanią, która miała wtedy trzy lata.

         Nabożeństwa nie było, ale cerkwi nigdy nie zamykano. Było to w Petersburgu, na stronie Petersburskiej. Szczególnie – cicho, szczególnie – sam. Lubiłem chodzić do cerkwi z Tanią, która była chudziutka i pełna gracji, baliśmy się, że zachoruje na zapalenie opon mózgowych, jak pierwsze dziecko i właściwie nie wierzyliśmy, że „wyżyje”. Jest cicho-cicho… Pięknie… Nagle w tę ciszę i spokój kapnęła jakaś kropka, jakby jakiś głos wyszeptał:

         „…wy tutaj – jesteście obcy. Po co tutaj przyszliście? Do kogo? Nikt was nie oczekiwał. Nie myślcie sobie, że „tak należy”, że przychodzicie „we dwójkę” jako „ojciec i córka”. Jesteście – „smutasy”, ciągnie od was „smutkiem”.

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

…………………………………………………………………………………

         Gdy usłyszałem ten głos, być może mój własny, ale po raz pierwszy wypowiadający tę myśl, bez wstępu i przygotowania, jako „nieoczekiwane”, „nagłe”, „skądś” – to wyszedłem z cerkwi, nagle oblany jasnością i dumą oraz jako zwycięzca. Zwycięzca tego, czego nikt nie zwycięża – nawet tego, kogo nikt nie zwyciężał.

         – Pójdźmy, Taniu, stąd…

         – Pora do domu?

         – Tak… pora do domu.

 

*        *        *

 

         610. „Czyżby tak miało się skończyć jego pełne działań życie, całkowicie poświęcone dobru ludzkości?”

         „Nie mógł uwierzyć, że Opatrzność zgotowała mu tak straszny koniec”.

         „Wspomniał Harry’ego Teksona, wspomniał wiele wypadków, kiedy ratował się przed straszną śmiercią tego wiele obiecującego, drogiego mu młodzieńca…”.

(„Hrabina-Przestępczyni”)

 

         Tak rozmyślał przed śmiercią Sherlock Holmes, wisząc w wędzarni pod sufitem, wśród szynek (tu podniósł go na bloczku bandyta, uprzednio ogłuszywszy ciosem pałki), i czekając na bliską już chwilę, kiedy wpuszczony zostanie dym i on spłonie na równi z tymi szynkami.

         Wydaje mi się, że Sherlock Holmes – to samo, co „Straszne przygody Amadisa z Galii”, którymi zaczytywał się, według świadectwa Cervantesa, bohater z Manczy – i którymi, bez wątpienia, w tajemnicy zachwycał się sam Cervantes. Rzecz w tym, że nieznany autor broszur o Holmesie (48 stron każda, cena 7 kopiejek) – prawdopodobnie jest usuniętym ze szkoły za brak postępów w nauce i szaleństwa gimnazjalistą z V-VI klasy – znalazł taką możliwość wykorzystania swoich sił, wyraził skruchę z powodu swoich gimnazjalnych wad i zaczął pisać swoje książeczki, ciągle z tym samym patosem umiłowania cnoty i niechęci do przestępstwa. Jego książeczki zawsze są moralne, nie są cyniczne i zdecydowanie pozytywne wśród mnóstwa jakoby „literacko-politycznych” gazet i beletrystyki.

 

*

 

         W tych książkach są interesujące i miłe szczegóły. W jednej z nich jest mowa o „najlepszym złodzieju we Włoszech”. Autor, oczywiście, przyniósł rękopis do wydawcy: ale wydawca uznał, że „król złodziei” nie jest zbyt interesującym tytułem dla sprzedaży, przekreślił ten tytuł i napisał swój tytuł (wydawcy): „Królowa złodziei”. Czytam-czytam i czekam, kiedy pojawi się królowa złodziei. Okazuje się, że w całej książeczce takowej nie ma: opowieść dotyczy wyłącznie dżentelmena-złodzieja.

 

*

 

         Są też fragmenty wzruszające, które ukazują ducha tych książeczek:

 

            „Na chwilę Sherlock Holmes zapomniał o wszystkim na świecie, ze względu na niezwykle niebezpieczną sytuację, w jakiej znalazł się jego ukochany uczeń. Podniósł Harry’ego i zaniósł na taras, ale okno, które prowadziło do pokojów, było już zamknięte.

……………………………………………………………………..

……………………………………………………………………..

            – Kim jest ten zraniony młody człowiek?

            – To szlachetny i dobry młody człowiek, który pana nie przypomina, milordzie”.

(„Tylko jedna kropla atramentu”)

 

         I jeszcze:

         „– Czy pan rzeczywiście jest szczęśliwy i zadowolony ze swego powołania?

         – Tak szczęśliwy, tak zadowolony, jak tylko może być człowiek. Odkryć prawdę, chronić prawo i prawa – to wielka sprawa, wielkie powołanie.

         – Piję za pańskie zdrowie… Pan jest pocieszycielem nieszczęśliwych, obrońcą uciśnionych, postrachem przestępców”.

(„Jedna kropla atramentu”, zakończenie)

 

         Czytając i wpatrując się myślowo w stosunki Sherlocka i Harry’ego z punktu widzenia „ludzi poświaty księżycowej” nie sposób nie zauważyć, że zostały one tak przedstawione przez autora, iż nawet tego nie zauważając oni obaj są w sobie zakochani: Harry w Holmesie – jak w starszego swojego męża, zachwycając się jego umysłem, energią, doświadczeniem, dojrzałością. On zawsze biegnie obok Holmesa, jak obok potężnego byka biegnie młoda jałówka, z absolutnym zaufaniem, z absolutnym zakochaniem. Holmes natomiast patrzy na niego jak na ukochanego syna – z pewnym odcieniem – „syn-młodzieniec” jest bardzo podobny do dziewczyny. Nie można sobie wyobrazić ich obu jako żonatych: Harry jest w istocie – poświaty księżycowej, i Holmes – w pełni taki sam:

 

                                               W ziemskich uciechach nie ma udziału,

                                               Jego wzrok spogląda w przyszłość.

 

         Zadowolenie, smaczne posiłki, rozkoszne szaty – są im obce. Niezauważalnie – oni stają się „mnichami z dobrym zachowaniem” i mają tylko jeden patos: wykorzenić przestępców z oblicza ziemi. To – Tezeusz, „oczyszczający ze zbójców drogę między Argos i Atenami” i wyzwalający ludzkość ze strachu przed zbójcami i przestępcami. Jest godne uwagi, że przestępstwa, z którymi walczą Sherlock i Harry – są szczególnie wstrętne. To nie są przestępstwa popełnione z konieczności lub sytuacji, ale przestępstwa autentycznej nikczemności duszy, dokonywane przez wicehrabiów, lordów, uczonych medyków, bogaczy lub zdemoralizowane kobiety. Wszędzie wyczuwa się chęć popełnienia przestępstwa, z którym walczy chęć cnoty w młodzieńcu i mężczyźnie, rycerzu i giermku. Kiedy „z nudów” zacząłem czytać te broszurki – byłem ogromnie wzruszony. Po raz pierwszy w moim umyśle zarysowało się ludzkie

CRIMEN

 

         Ono – jest, jest, jest!!!…

         Jest jako szczególna i samodzielna zasada świata, jako pierwsza litera szczególnego alfabetu, którym nie są napisane „nasze książki”, natomiast książki świata przestępczego nie są napisane „w naszym języku”.

         Pamiętam, że chodziłem i ciągle myślałem: Crimen! Crimen! Crimen!

         „Nigdy nie przychodziło mi to do głowy”…

         Po raz pierwszy zrozumiałem, że sąd jest czymś koniecznym i ważnym. Wcześniej myślałem, że ludzie sami „ubierają się” w łańcuchy i robią jakieś głupstwa, które nie przypominają czynów innych ludzi, a to wszystko interesująco jest obserwować jedynie w sensie ludzkich profesji.

         Nie.

         Widzę, że – trzeba.

         Czyn.

 

*        *        *

 

         611. Tylko z człowiekiem tak się dzieje, że zakwita, ale nie pozwala się, aby wydał owoc.

(dziewczyna jest „ukształtowana” w wieku 13-14 lat,

ale „małżeństwo” jest odłożone do 20 lat, lub dłużej)

 

*        *        *

 

         612. …przecież misteria eleuzyjskie są dokonywane również obecnie. Kiedy jednak ludzie je sprawują, to teraz już nie wiedzą, że są to – misteria.

 

*        *        *

 

         613. …to przecież oczywiste, że socjaldemokracja nikomu nie jest potrzebna, poza departamentem policji państwowej.

         Bez niej ten departament nie miałby nic do roboty, jak nie ma wędki i połowu bez „przynęty”. Socjaldemokracja jako doktryna jest – „przynętą” na haczyku. A departament policji łowi „żywe stworzenia” na tę właśnie przynętę.

 

*

 

         Z tego punktu widzenia – a w jego słuszność nie można wątpić – „Oteczestwiennyje Zapiski”, „Russkoje Bogactwo”, „Dieło”, Michajłowski, Szczedrin byli w „sieci” rządu i służyli jego najbardziej jadowitemu departamentowi. Wszystko dokonało się przez „ominięcie” i Szczedrin-Michajłowski współ-pracowali z III departamentem.

         Ale wyszło „wszystko zbyt dobrze”. Tak nieostrożnie rozsypali przynętę, że przerwała sieć i grozi zjedzeniem samego rybaka. „Cała Rosja jest – socjaldemokratyczna”.

 

*

 

         To zrozumiałe, po co istnieje „Russkoje Bogactwo”. Przecież jakiś udręczony wychowanek seminarium nauczycielskiego, jak i wiejski nauczyciel „z mądrą głową”, nie napiszą „listu duszy-Triapiczkina” do naszego sławnego Pieszechonowa lub do samego wielkiego Korolenki. Po co szukać współpracowników po guberniach, śledzić gubernie – łatwiej jest „głośno przeczytać” listy, które przychodzą do 3-4-10 „lewicujących współpracowników znanej gazety”. „Cały kąt” znalazł się „tutaj”.

 

         Zrozumiałe. Matematyka. A jednak „przesolili”, nie zauważyli, że cała Rosja zgłupiała, zwulgaryzowała się, kiedy przez ½ wieku III oddział „okazywał potężną opiekę” tym wszystkim durniom, którzy służyli oddziałowi z dziecięcym przekonaniem, że służą solidarnej z nimi ogólnoludzkiej socjaldemokracji.

         Departament sprawił, że rewolucja stała się bezsilna. Ale równocześnie sam departament stał się bezsilny, gdy zrewolucjonizował całą Rosję.

         Kasza i rosyjski „bałagan”. Gdzie „cienko” – tam „się rwie”.

 

*

 

         Oto wyjaśnienie, dlaczego czasopisma słowianofilskie były kolejno likwidowane, jak i czasopisma Dostojewskiego. Ale jakaś „niewidzialna dłoń” ochraniała cała szereg czasopism antyrządowych. Dlaczego Błagoswietow ze swoim „Diełom” nie był prześladowany, a Aksakow ze swoim „Parusom” i „Dniem” – był prześladowany?

         Wydaje się, że zrozumiałem: Kuprin, który opisywał swoją działalność publiczną – „przeszedł”, a Rozanow, który zapłakał ze strachu przed mogiłą („Odosobnione”), – został oskarżony o pornografię.

 

*

 

         – Już czas – powiedziała mama.

         Poszliśmy do parku miejskiego. Miałem na sobie czarny surdut i letni płaszcz. Ona w białym płaszczu, na który coś narzuciła. Początek czerwca. Egzaminy skończone, żadnych trosk na duszy. Przyszłość wydaje się świetlana.

         Słońce paliło niemiłosiernie. Spacerowaliśmy główną aleją i już zrobiliśmy dwie rundy, kiedy w „bokówce” Iwana Pawłowicza otworzyło się okno, w którym pokazał się on sam, zakrywając swoją „tubalną postacią” całe okno. Śmiał się i kiwał na nas.

         Po minucie był z nami. Ogromny, wesoły.

         – I będą korony, Iwanie Pawłowiczu?

         – Oczywiście!

         Zrobiliśmy jeszcze jedną rundę. – „No, to chodźmy”. Weszliśmy za nim na podwórze. On podszedł do stróżówki. – „Taki i taki (imię i imię ojca), proszę o klucz od cerkwi”.

         Staruszek podał ogromny klucz, jak „od twierdzy” (widziałem w soborach: „Klucz od takiej to twierdzy, wzięty przez wojska rosyjskie”).

         – Idziemy, pokażę wam.

         Ciężkie drzwi otworzyły się z trzaskiem. Ja stałem… A on zamknął drzwi. „Mocno”. Twarz w uśmiechu, żadnego śladu lęku. Zwróciliśmy się obaj w stronę schodków:

         Moja Waria klęczy… Jak tu wejść na schodki – stopni 6 – a na ścianie ikona. Gdy ją zobaczyła, „żegnając się znakiem krzyża” Waria rzuciła się na kolana i coś gorąco, płomiennie szeptała.

         A ja „nic”. Też się przeżegnałem.

         Weszliśmy.

…………………………………………………………………………………..

…………………………………………………………………………………..

 

*        *        *

 

         614. Miłość własna i złość – na tym bazuje cała rewolucja. Jeśli trafiają się wyjątki, cóż to za rzadkość (Melszyn, Annienski).

(na pokwitowaniu pocztowym)

 

*        *        *

 

         615. Siła Żydów tkwi w ich lepkości. Ich palce – dosłownie z klejem. „I nie oderwiesz”.

(zasypiając)

 

         Wszystko się do nich przykleja i oni do wszystkiego się przyklejają. „Naród z klejem”.

(następnego dnia rano)

 

*        *        *

 

         616. …okruchy to jednak wytrząsam. Nie zawsze, ale gdy z ½ papierosa nie jest jeszcze spalona. Nawet i mniej. „Trzeba utylizować” (powtórnie użyć resztki tytoniu).

         Zarabiam 12 000 rocznie i, oczywiście, nie muszę tego robić. Po cóż więc się tym zajmuję?

         Dawna niechlujność rąk (dzieciństwo)… a nawet, proszę wybaczyć, słodkie wspomnienie lat dziecinnych.

         Dlaczego tak lubię swoje dzieciństwo? Swoje pełne udręki i hańby dzieciństwo?

(po przebraniu tytoniu, na liście od Olgi Iwanownej)

 

*        *        *

 

         617. Sympatyczny szałaput – przecież wśród Rosjan to prawie typ dominujący.

 

*        *        *

 

         618. Czuję, że metafizycznie nie jestem związany z dziećmi, a tylko z „przyjacielem”.

         Może i z Tanią…

         Tym samym, związek przez zrodzenie jeszcze nie zawiera w sobie metafizyki.

         Z dziećmi nie ma jakiejś „wiążącej tajemnicy”. Jestem im potrzebny – ale to jest empiria. Często się nimi rozkoszuję – to też empiria. Nie ma zagadki i nie ma bólu, jakie są między mną i przyjacielem. Właśnie one tworzą związek metafizyczny.

         Jeśli ona umrze – umrze też moja dusza. Wszystko będzie jedynie się wlokło. Będę pisał (dla pieniędzy, „codzienne utrzymanie”), ale wszystko jedno: mnie już nie będzie.

         Zniknie „bukiet” wina i pozostanie sama woda. Oto „moja Waria”.

 

*        *        *

 

         619. Mamusia nigdy nie potrafiła odróżnić kłębów pary od dymu i po wejściu do łaźni, gdy leżałem siebie na półce, krzyczała ze strachem: „Co za czad!…”. Nie potrafiła też otworzyć żadnego zamka, jeśli nie otwierał się on na skutek prostego obrócenia klucza w prawo. Kiedy jej powiedziałem, że pewne słowo należy pisać przez „x”, a nie przez „ks”, to ona wszędzie pisała „x”. Kiedy więc powiedziałem, że lepiej już wszędzie pisać „ks”, to ona nie zechciała zmieniać swego nawyku i wszędzie pisała „x”.

         Zresztą nie mogła wniknąć w żadne chytrości i w żadne głupoty (szczegóły): słuchała o nich jednym uchem i nawet nie usiłowała zająć nimi umysłu.

         Ale to ona znalazła dla dzieci najlepsze szkoły w Petersburgu. Poszła do Sztemberga (dla Wasi). Spodobał się jej dyrektor. Gdy jednak wyszła na boisko, w czasie przerwy, to zaczęła obserwować uczniów i po przyjściu do domu powiedziała, że „wszystko dobrze, i dyrektor, i porządek”, ale „zespół kolegów będzie wulgarny”. Poszła do szkoły Tieniszewej – i zdecydowanie powiedziała: „Tutaj”. Dla dziewczyn wybrała gimnazjum Stojuninej, a dla nerwowej, padającej na bok Tani, jak i dla gwałtownej Basi wybrała szkołę Lewickiej. I rzeczywiście, cechom dzieci odpowiadały cechy szkół, ona ich nie odgadła, a zdecydowanie sprawdziła.

         Zdecydowanie w opiniach i czynach – to jej stała cecha. Żadnej kaszy i mamlenia, braku zdecydowania i wahań. Nigdy „natychmiast”, „z hazardu”, „nagle”. Zastanawiała się zawsze 2-3 dni, podczas których bardzo usilnie rozmyślała.

         A zamka nie umiała otworzyć: bo to rzeczywiście jest głupota. Przecież zamki powinny się po prostu zamykać, i – tyle, to znaczy zawsze „w prawo”, a co jest ponadto, to „od złego”. A ona nie rozumiała tego, co „od złego”.

         Kiedyś coś mi zagrażało i podczas rozmowy powiedziałem jej, że kupię sobie rewolwer. Nagle wieczorem ona wchodzi z płonącym obliczem do mojego mieszkania w domu Rogaczowej. Ledwo mnie pocałowała i mówi:

         – Rozmawiałam z Tichonem (brat, prawnik)… On powiedział, że to pachnie Sibirią.

         – Syberią…

         – Sibirią… – poprawiła mnie – obojętna, jeśli chodzi o prawidłową wymowę, gdyż zawsze mówiła tak, jak kiedyś usłyszała. Była zajęta myślą o zsyłce, a nie gramatyką.

         Mocno ją uścisnąłem i obsypałem pocałunkami. Do dzisiaj trwoga o los ukochanego człowieka jest dla mnie niepodzielna z określeniem „pachnie Sibirią”.

         Cała płonęła i zabraniała (kupić rewolwer). Zresztą nie umiałem strzelać.

         Skończyła 3 klasy gimnazjum. W szkole wszystko brudziła (mazała ławkę atramentem), gdy zauważyła, że Iwan Iwanowicz (Leonow) prowadząc lekcję opierał się palcami o ławkę (był ogromnego wzrostu i gruby). Ciągle brudził sobie palce. Poskarżył się dyrekcji. I postawili jej z zachowania „4”. Mama (Al. Adr. Rudniewa) wyobraziła sobie, że „4 z zachowania w wypadku dziewczyny” musi być aluzją do „VII przykazania”, obraziła się i powiedziała:

         – Tak nie może być. Zabieram cię z gimnazjum. Oni nie mają prawa demoralizować dziewczyn.

 

*        *        *

 

         620. Jeśli coś jest dobre – to i u obcego jest dobre. A jeśli coś jest złe – to i u swego dziecka jest złe.

         Wstała o 11 godzinie. Odpoczynek, 3 razy budziliśmy.

……………………………………………………………………………………

(początek wakacji dla dzieci) (jestem zły)

 

*        *        *

 

         621. Dyrektor (Sadokow) zapytał Kostię Kudriawcewa na powtórnym egzaminie:

         – Proszę powiedzieć, co pan wie o cum?

         Kostia miał grubą twarz (szczególny model twarzy), włosy ostrzyżone na jeża, spojrzenie odważne i gwałtowane.

         A duszę miał łagodną.

         Uśmiechnął się i odpowiedział:

         – Nic nie wiem,

         – Proszę siadać. Wystarczy.

         I postawił mu jedynkę.

         Zrozpaczony Kostia mówił do mnie (czekałem na niego pod drzwiami):

         – Cóż to za podlec! Gdyby powiedział do mnie quum – to ja bym odpowiedział. Na temat quum są trzy strony u Kremera (gramatyka). A on, czort jeden, wymówił – cum! (można i tak wymawiać, ale rzadko kto posługuję się tą wymową). Pomyślałem: „cum! – przyimek z”. Co o tym można powiedzieć, poza tym, że „z narzędnikiem”?… A to „rozumie się samo przez się”, więc uznałem za hańbę odpowiadać na takie pytanie w piątej klasie.

         I wyrzucili. W tym czasie umarł jego ojciec. Więc Kostia poszedł pracować, żeby utrzymać matkę i rodzeństwo, najpierw – do policji, i pisał do mnie listy pełne rozpaczy („Wasia, czy myśleliśmy, że przyjdzie mi pracować w przeklętej policji”), a potem – na pocztę, gdzie „zajmuję się sortowaniem” (sortowaniem listów według miast).

 

*

 

         W tym czasie akuratny i dobry chłopiec „Sierioża Muromiec” uczył się (gdzieś) wspaniale, dyrektor głaskał go po głowie, skończył szkołę z medalem, w uniwersytecie – także – medal, a w końcu został profesorem, pozostającym „w pewnej opozycji”… I, potwierdzając Niekrasowa

 

                                               …Do dobrego miasteczka

                                               Dopełzniesz jak zaskroniec,

 

– został posłem I Dumy Państwowej. Wygłosił wspaniałe mot: „Duma Państwowa nie może się mylić”. Dlaczego mój Kostia zawalił egzamin państwowy??!!

         Tak, nie widział nic o kum: ale był on zręczny, silny, rozumny, taktyczny „we wszystkich sprawach świata”. A jak wspaniale pływał łódką! A jak – w ukryciu – pił piwo grając w bilard! I bez przerwy czytał.

         Gdzie jest mój miły towarzysz?!

 

*

 

         Zachowałem jego listy. Oto one:

 

I

 

            Nuda, bracie, bez ciebie w klasie straszna (przynajmniej dla mnie)! Czy zamierzasz przeleżeć cały tydzień? Zresztą to i dobrze – odpoczniesz, gdyż inaczej zamęczą cię klasyczne powtórki.

            W klasie u nas wszystko po staremu, to jest wszystko źle i wszyscy źli. Gwiazda pierwszej wielkości, Jeszynski, dzisiaj zjawił się w naszym zatumanionym światku, ale z mniejszym blaskiem, niż poprzednio. Ostafiew też przyszedł i ciągle robił mi wyrzuty, że nie zaszedłem do ciebie w czasie choroby. Chłopiec-humanista!… Gwiazda 4-tej wielkości.

            Teraz przechodzę do „patentowanych”. Aleksiejewski szaleje po koncertach, po Pokrowce[1], i, jak się wydaje, odnosi sukcesy w sercu m-ss Ketti[2]. Zapłoń gniewem Otella, Waśka!

            Poliwanow… zresztą, to już nie jest gwiazda, a cała planeta, po części głupot i łobuzerstwa. Opowiem o dwóch zdarzeniach. Wczoraj dowiedziałem się od niego samego, że złapał trypra lub bobra z powodu nieumiarkowanych rozkoszy ze służącą. Następnie, dzisiaj w klasie, w czasie lekcji geometrii palił papierosy i puszczał kłęby dymu spod ławki! Przekazuję to tobie dokładnie. Grechow[3] nic nie zauważył.

            O innych uczniach nie warto mówić.

            Silin głupieje z każdym dniem (w moich oczach) coraz bardziej i bardziej. Wałęsa się, gra na skrzypcach, ale tak, że uciekaj gdzie możesz, coś tam czyta… Suworow dostał pracę w kantorze „Kaukaz i Merkury”.

            Czytam, rozmyślam, dużo śpię, lekcjami mało się zajmuję. Czy można ciebie odwiedzić? Zresztą dzisiaj i jutro nie mogę przyjść. Napisz coś do mnie, ja do ciebie napisałem dość dużo, a jeszcze, Bertrand[4] poprosił, żebym powtórzył.

Kudriawcew

Tak i jest.

1874 r., marca 10.

 

         Na odwrocie kartki adres:

 

Wasylowi Wasiljewiczowi

Rozanowowi

doktorowi medycyny i filozofii, członkowi korespondentowi

wszystkich Akademii Nauk na świecie, wspaniałemu przyrodnikowi,

mineralogowi, entomologowi i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.

Od K. K.

 

II

 

Miły Rozanow!

            Sto razy proszę o wybaczenie, że wczoraj nie przyszedłem. Otrzymałem twój list i zamierzałem być u ciebie o 7 godzinie, ale… zjawia się Prierieplotczykow, zaprasza do siebie. Najpierw odmówiłem, ale nie wytrzymałem pokusy – pograć w bilard. (Niedawno zacząłem się uczyć w bilard i polubiłem bilard bardziej od piwa). No, poszliśmy, graliśmy, piliśmy… potem zaszedłem do P-owa, posiedziałem do pierwszej w nocy. Do ciebie przyjdę – jeśli można dzisiaj o 7 godzinie. Coś ty, bracie, taki słabeusz: ciągle chorujesz? Po tej chorobie, mam nadzieję, ostatniej – ciebie nie będą wypuszczać z domu… Siedzieć w domu w maju i czerwcu!!… Do zobaczenia.

Kudriawcew.

1874 r. 10 maja.

            Odpowiedź, proszę, na te bazgroły. Tak miło dostać od ciebie liścik… Czy masz jeszcze „Russkuju Starinu”?

K. K.

 

III

 

Wioska Mitinka

28 sierpnia 1874 r.

 

Mój miły i dobry przyjacielu Wasiu!

            Gdybyś mógł zobaczyć, jak ja czytałem twój list, jak się cieszyłem, prawie skakałem i prawie płakałem, że tak mało (sic!, W. R.) napisałeś! Z całej duszy, z całego serca dziękuję tobie, William[5], za twoją notatkę… Wydała ona mi się droższa i lepsza od najdłuższego listu Silina. Ale do rzeczy, do rzeczy… Tak, miły Rozanowie, w tym roku ja doznałem tyle bólu i nieszczęść, że aż trudno o tym opowiadać. Prawdopodobnie już wiesz od Silina lub Pierieplotczykowa, że zmarł mój ojciec. Co ja odczuwałem, co się we mnie dokonywało – trudno opowiedzieć… Zrozum tylko to jedno: ojciec zmarł po tym, jak u nas wszystko się spaliło: wszystkie sprawy w stanie bałaganu, nie wiem, za co się brać, możesz więc wyobrazić sobie moją sytuację. Patrzeć na przybitą bólem matkę, słuchać wokół siebie od wszystkich i od każdego: „On zmarł, zostawił żonę i 8 małych dzieci!” – wszystko to, Rozanow, strasznie na mnie działało. Tysiące myśli, jedna smutniejsza od drugiej, przychodziło mi do głowy… Potrzebowałem silnego wsparcia, ale go nie było. Upadałem na duchu… Szybko jednak nastąpiła poprawa, zacząłem myśleć o matce, o braciach… A o sobie? Co robić… Nawiedzają mnie, Wasia, chwile wstydu na moje bezładne, niezmordowane życie w Niżnym! Przecież mógłbym teraz być w 7 klasie! Przebijałbym sobie drogę piersią, a nie głową… Jaki ja jestem człowiek bez charakteru, Wasia! Nie osądzaj mnie jednak, z powodu… z powodu nauki (sic!, W. R.), miły Wasiu! Co robić? A teraz… ach!… teraz uniwersytet jest daleko ode mnie, miły Wasiu. A od ciebie blisko… (Ty nie uwierzysz, Rozanow, płaczę, kiedy piszę te linijki, dosłownie płaczę…). Jakże gorzko, smutno!

            Teraz, w tej chwili, mam tylko jeden cel: znaleźć porządną pracę i zabezpieczyć życie matki, a dalej… co da Los, bezlitosne fatum. Jakaż to nuda, jakaż tęsknota – żyć tutaj! Mamy swój domek w powiatowym miasteczku guberni symbirskiej – Ałatyrze, ale póki co, matka mieszka tutaj, u swego rodzonego brata. Wokół pełno trosk, zmęczyłem się, zajmując się nimi. Siedzisz, siedzisz, a tęsknota wdziera się do duszy… Bracia śmieją się, bawią, krzyknę na nich, uderzę… A tęsknota… Czekasz, czekasz na listy, zwłaszcza na listy z Moskwy. Ach, Rozanow, mam protekcję i jak się wydaje, bardzo silną… Ja, twój biedny przyjaciel! Rzecz w tym, że pewien hrabia, Łanski, może dać mi dobrą pracę, był to znajomy mojego ojca, a w mojej sprawie interweniuje sąsiadka, szlachcianka Fiodorowa, która jest moją matką chrzestną. Ona teraz jest w Moskwie… Być może, i ja tam trafię. Daję ci jednak słowo, Rozanow, że będę się uczył, chociaż trochę, bez względu na okoliczności. Oto, w czym rzecz: powinienem zdać egzaminy 6 lub 7 klasy, żeby nie służyć 6 lat w parszywym wojsku! Postaram się je zdać. Jakże chciałbym być choćby wolnym słuchaczem w uniwersytecie! Jakie to okropne, Rozanow, być niedouczonym, zatrzymać się w pół drogi. Widywałem takich panów. Jakże chcę ciebie zobaczyć, Rozanow, porozmawiać z tobą! Peut-être zobaczą się z tobą wkrótce, pod drodze do Moskwy, a, być może, długo, długo jeszcze ciebie nie będę widział… zapomnisz o mnie… Ach, Rozanow, to będzie dla mnie ciężkie! Zresztą, nie – co za głupoty! – ty piszesz: „jestem taki, jak dawniej…”, a ja komentuję: to znaczy, że on lubi mnie tak samo i jest moim przyjacielem… Nieprawdaż? Powiedz, miły Wasia!

            Mało tutaj czytam, a zresztą przeryłem wszystkie szafy z czasopismami z początku XIX w.: „Wiestnik Europy” M. Kaczenowskiego, nawet Karamzina, „Syn Oteczestwa”, „Biblioteka dlja Cztienija”, „Sowriemiennyje Zapiski” i tym podobne. Wszystko strasznie stare! Staram się dostać książki, skąd tylko można. Dużo spaceruję, chodzę ze strzelbą. Bardzo polubiłem te samotne spacery. Idziesz sobie dróżką, palisz porządne cygaro (palę jawnie), a sam myślisz… Pogoda tutaj przez cały wrzesień wspaniała. Słońce świeci… Wokół cisza. Z rzadka skądś dobiega pieśń… Kracze wrona. Długie białe pajęczyny fruwają w powietrzu… Zajdziesz daleko w pole, położysz się w stogu… Boże! Co wtedy można wymyślić! Możesz sobie przypomnieć nawet Amerykę, moje dawne marzenie i chęć nauczenia się języka angielskiego… A teraz dolary bardzo by się przydały. Nieprawdaż? Z jaką niecierpliwością czeka się w takiej głuszy na nowości, listy, gazety… Straszne! Wujek prenumeruje „Russkije Nowosti” i pożeram każdą ich linijkę… Co się dzieje u was, w Niżnem? Areszty, rewizje… Poliwanow gorączkuje się, kipi… Mocno ściskam mu rękę i wszystkim moim dobrym przyjaciołom, Karpowowi, Ostafiewowi i… Jeszynskiemu (jeśli i on zechce mi podać rękę).

            No, mój miły, mam teraz do ciebie prośbę. A mianowicie: pisz do mnie takie same foliały, jak ja do ciebie, a nie krótkie notatki. Pisz do mnie o wszystkim, dosłownie o wszystkim – o czym myślisz, co robisz, jak żyjesz, uczysz się. Pisz o swoich przyjaciołach tak samo jadowicie, jak o A-skim. (Widać, że nieźle zalazł ci za skórę). Przy spotkaniu gorąco podziękuję ci za takie listy. No, bądź zdrów i żegnaj! Jedna szczera rada: zbytnio nie przemęczaj się i nie niszcz swego zdrowia. Proszę!

Twój przyjaciel K. Kudriawcew.

            P. S. Pisałem do Pierieplotczykowa z prośbą, żeby pokazał tobie list – czy go otrzymał? Pisałem do niego już dawno temu.

            Poruszenie umysłów dotknęło także nasze miasteczko, dwóch młodych ludzi w okolicy aresztowano. Co to takiego?

            Czy oddałeś Mik. Was. książkę „Życie Waszyngtona”? Mój Nr 72.

            Mój adres: Wołchowska stacja powiatu kurmyskiego w guberni symbirskiej, przez Koczetkowa do wsi Mitinki, wprost do mnie.

 

IV

 

10 stycznia 1875 roku

Wieś Murzicy

 

Mój umiłowany, drogi, dobry Wasiu!

            Wybacz mi, proszę, tysiąc razy wybacz moje długie milczenie! Ty na pewno myślisz, że zapomniałem o tobie, zapomniałem o naszej przyjaźni. Nie, Wasiu, ja najbardziej na świecie chciałbym w tej chwili spotkać się z tobą, porozmawiać, otworzyć duszę zmęczoną smutkami, rozczarowaniami i beznadziejną tęsknotą. Kilka razy zabierałem się, żeby napisać do ciebie, pisałem nawet ogromne listy na brudno – ale ani jeden z nich nie został wysłany. Teraz, mając wolną chwilę, opiszę tobie wszystkie zmiany, jakie zaszły w życiu twego nieszczęsnego przyjaciela K-wa.

            Obecnie mieszkam w miejscowości bardzo brzydkiej i złej, ale i to z ledwością sobie wywalczyłem. Moim naczelnikiem i rozkazodawcą jest policjant, komisarz stanowy Masłow. Warunki – siedem rubli na miesiąc pensji, stół i jego oświetlenie, a poza tym małe pomieszczenie za parawanem dla uspokojenia mego udręczonego ciała. Czyż nie prawdą, że jest to wspaniałe, godne uwagi miejsce? Czy pomyślałeś, Wasiu, że ja kiedykolwiek będę służył w policji, przez wszystkich wyśmiewanej i pogardzanej?

            Zacząłem tę pracę po prostu dlatego, że należy coś robić, jakoś wykorzystać swoje młode siły i zdolności, które, zresztą, dawno już temu zostały zagubione… Muszę przywyknąć do pracy w kancelarii, przyswoić sobie zwyczaje urzędników, nauczyć się wszystkich subtelności pisania, gdyż nigdzie jeszcze nie pracowałem i nic o tym nie wiem. Już od 1 ½ miesiąca jestem kancelistą u komisarza, powoli przywykam i poznaję, w czym istota tej pracy. Pracy nie mam dużo, ale jest ona skrajnie nudna i szczegółowa, a przy tym nie mam wyznaczonych określonych godzin pracy; pracuj rano, pracuj wieczorem, w południe przygotuj listy do wysłania… Przyszła poczta, trzeba ją zapisać, potem sortować, często muszę jeździć z komisarzem do powiatu: pełno kłopotów, niepokoju i niewygód. Jednym słowem – długo nie będę tutaj pracował, czekam na lepszą pracę, a wtedy – żegnaj, policjo! Dobrze chociaż, że jestem niedaleko od krewnych (tylko 9 wiorst), inaczej umarłbym z nudów. Warunki okropne: gołe ściany, brudna podłoga, a na szybach fantastyczne lasy tropikalne, malowane przez rosyjski mróz. Sam pan Masłow – ma 32 lata, średniego wzrostu, brunet z dość przeciętną mordą, ozdobioną czerwonym nosem (chociaż pije mało), ogólnie dość łajdacka, niepozorna fizjonomia. Nie jest specjalnie kłótliwy, ale lubi krzyczeć, ma duże mniemanie o sobie i daje to odczuć. Jego żona i córka 7-mio letnia – osoby zasługujące jedynie na pogardę. Pierwsza dlatego, że zdecydowanie nic nie robi (poza plotkowaniem), a druga jest miniaturowym portretem matki. Widzisz, Wasiu, z jakimi ludźmi muszę zaczynać moje nowe życie, aby utrzymać rodzinę… Cóż dobrego może się we mnie rozwinąć w takich warunkach? Co mi da taka służba? W liście i tak wszystkiego nie da się opowiedzieć, a wiele chciałbym tobie opowiedzieć. Co stało się z moimi dawnymi marzeniami? Gdzie podziała się moja beztroska, pełne radości spojrzenie na czarny dzień? Nie poznasz mnie, Wasiu, jeśli kiedykolwiek się spotkamy. Stałem się zamyślony i poważny, jak nigdy. Z gimnazjum rozstałem się ostatecznie: otrzymałem papiery i świadectwo, ze sprawowania postawili mi 4, z łaciny 2, ale napisali, że nie ma przeszkód, abym przeszedł do 1-ej klasy klasycznej. Do diabła z ich klasą klasyczną!…

            Nic tu nie mam dobrego do czytania i pod tym względem (i we wszystkich pozostałych) zazdroszczę tobie. Ty możesz czytać wszystkie nowości, śledzić literaturę (w przerwach między czytaniem histologii), a ja nie widuję nawet porządnych gazet.

            Napisz do mnie, drogi Wasiu, o swoim życiu. Kim byłeś, kim jesteś, co robisz? Już tak dawno nie otrzymałem żadnych wiadomości z Niżnego, że interesujące są dla mnie wszelkie szczegóły.

            Powiedz, jak idzie ci nauka? Czym postronnym się zajmujesz? Nie zapomnij, jeśli będziesz pisać do mnie, i o tych panach, którzy patrzą na mnie ze „współczuciem połączonym z pogardą”… Niech ich diabli wezmą! Przecież ja ciebie lubię, jesteś moim przyjacielem – a więcej nic nam nie trzeba. Jest mi tylko bardzo, bardzo żal, że los rzucił nas w różne strony po ogromnej ruskiej ziemi… Piszesz, że „przyjaźń daje siłę”. Zgadzam się z tobą! Cóż bym zrobił, gdybyś ciągle bym przy mnie! Nauczałbyś mnie, uspokoił, rozweselił… Rozsądź sam, Wasiu: wokół mnie nie ma ani jednego kolegi-rówieśnika (nie mówiąc już o przyjaciołach), ani jednego człowieka, z którym mógłbym podzielić się swoimi myślami! Jakże smutno, monotonnie mijają dni, miesiące… Mimo woli przypomniałem sobie Lermontowa:

A lata mijają, najlepsze lata…

            Aż ciężko o tym myśleć. Wasia, na pewno długo jeszcze nie zobaczą ciebie, nie mogę nawet w przybliżeniu powiedzieć – kiedy. Ale mam nadzieję, że będziemy kontynuować naszą korespondencję jeszcze przez długi czas, przynajmniej tak długo, jak nie znajdziemy nowych, lepszych przyjaciół. (Nie zapomnij wtedy o przysłowiu: „Stary przyjaciel lepszy od dwóch nowych”).

            Jeśli interesuje cię los mojej rodziny, to w dwóch słowach: matka z braćmi ciągle jeszcze mieszkają u wujka W. M. Potiechina we wsi Mitinka, jeden z braci jest w 1 klasie szkoły powiatowej, dwóch następnych za rok też trzeba będzie umieścić w szkole, starszą siostrę wzięła do siebie jedna znajoma, aby nauczyć ją rękodzieła i wszystkich babskich spraw. Śmierć ojca wszystkich wygnała z ciepłego gniazda rodzinnego! Smutno, smutno jak się o tym pomyśli… Biedna mama ciągle choruje i nie może zapomnieć o śmierci ojca. Żal mi jej, z całej duszy… Co jej dało życie? Urodziła się w czasach surowego prawa pańszczyźnianego, młodość spędziła na szyciu i haftowaniu, potem zamążpójście i kupa dzieci… Ciągle chory mąż… kłopoty… w końcu – śmierć ukochanego człowieka i w perspektywie – same kłopoty… Niewiele, bardzo niewiele było radosnych dni w jej życiu… „Może na starość pocieszą mnie dzieci”, tak chyba myśli. A i to, Wasiu, wątpliwa nadzieja… Mam kuzynkę Lubę, córkę wujka W. M., która lubi moją mamę jak rodzoną siostrę, a mama nie może się jej nachwalić… I ja, grzeszny człowiek, też lubię siostrzyczkę i często, gdy mieszkałem w Mitinkie, nasz wesoły śmiech można było wszędzie usłyszeć, ten śmiech – bez powodu, niepowstrzymany, który i ty znasz…

            Święta spędziłem smutno… Ach, przepraszam, pozdrawiam cię z Nowym Rokiem, w którym życzę tobie wielkich sukcesów i wszystkiego, wszystkiego, co sam sobie życzysz! A ty, mój miły, uczony, subtelny przyjacielu, jak spędziłeś święta? Czy spełniasz moją prośbę i częściej wychodzisz z domu, aby się rozerwać? Bez tego zupełnie podupadniesz na siłach…

            No, Wasia, pora kończyć. Dużo jeszcze chciałbym ci powiedzieć, ale wszystkiego nie da się napisać. Lepiej poczekajmy na radosne spotkanie, wtedy sobie pogadamy.

            Pisz do mnie na następujący adres, nic nie dodając i nie zmieniając: miasto Kurmysz w guberni symbirskiej. Dla Szanownego Pana Komisarza II rangi, z przekazaniem dla Kont. Iwanow. Kud-wa.

            Kłaniam się wszystkim, kto tylko pamięta wesołego, pełnego żartów przyjaciela, który ich porzucił – Kud-wa. Jeśli spotkasz Pierieplotczykowa, to przekaż mu, że złoszczę się na jego milczenie i powiedz, że 4 ruble, które od niego pożyczyłem, wkrótce mu zwrócę na ten adres, który on sam podał.

            Żegnaj, mój przyjacielu Wasiu, do następnego listu. Pociesz mnie, pustelnika, długim listem, w którym szczegółowo opisz swoje życie i pamiętaj, że jak dawniej lubi ciebie

twój Przyjaciel K. Kudriawcew.

            P. S. Uściśnij dłoń Ostafiewa, Karpowa, Poliwanowa, Marinina i Knuszewickiego.

 

V

 

Mitinka, 15 kwietnia 1875 r.

            Ty, prawdopodobnie, już nie czekasz na mój list, drogi Wasiu. Ale ja naprawdę nie jestem winny – twój list z 17 marca otrzymałem 9 kwietnia. Dziwisz się? Zdarzyło się tak: list był adresowany na komisarza, a ja już od trzech miesięcy u niego nie pracuję. Rzecz nie w tym, kiedy otrzymałem list, a w tym, że w ogóle go otrzymałem. List łatwo mógł zaginąć. Złościsz się, Wasia, że nie odpowiadam na twoje listy, nawet obrażasz mnie podejrzeniem, że nie uważam ich za coś warte, prosisz o odpowiedź na list z 19 października 74 r., radzisz listy dzielić na dwie części, dobrze analizować twoje listy i tak dalej. Cóż mam robić? Posłucham twojej mądrej rady i twoich zasad teoretyczno-literackich. To był wstęp, teraz następuje część pierwsza.

            Najpierw postaram się przedstawić analizę twego poprzedniego listu. Między tymi dwoma listami jest ogromna różnica: pierwszy jest pełen wisielczego humoru i anegdot, dopiero pod koniec pojawia się coś w rodzaju monologu lirycznego, przypominającego bredzenie chorego w gorączce. Tym nie mniej, list jest poetycki i artystyczny, przynajmniej ja tak uważam. (Poza tobą tak mógłby napisać Czernyszewski, por. sny Wiery Pawł.). Drugi list jest bardziej spokojny i rzeczowy, ale zakończenie też jest smutne. W tym okresie czasu (od 19 października do 17 marca) musiałeś, jak się zdaje, wiele doświadczyć.

            Stan twego ducha, sądząc z ostatniego listu, jest mroczny… Ale do rzeczy. W poprzednim liście ty, po pierwsze, pytasz, „czy jestem zadowolony ze śmierci ojca i ze swojej wolności”? Nie rozumiem twego pytania. Ze swej strony mogę postawić tobie takie samo pytanie: Twój ojciec umarł już dawno temu, czy jesteś z tego zadowolony? O żadnej radości, ani o najmniejszej nawet wolności, nie może być w tym wypadku mowy. Przeciwnie, jestem sto razy bardziej uzależniony od rodziny, od wyraźnej świadomości, że muszę ją utrzymywać i pomagać jej. Długo jeszcze będę miał ten obowiązek, bo nie chodzi tutaj tylko o matkę, ale także o moich małych braci. Nie, Wasia, nie jestem teraz wolnym człowiekiem, musisz się z tym zgodzić. Następnie pytasz o swoje zdolności. Zanim odpowiem na twoje pytanie, muszę pomyśleć. Moja odpowiedź, całkowicie neutralna, jest taka: jesteś zdolny do działalności społecznej, nie ma co do tego wątpliwości, masz dobre zadatki do pracy naukowej, które w pełni rozwiną się w uniwersytecie, łatwo możesz się stać wspaniałym pisarzem w dziedzinie krytyki i publicystyki, być może także i beletrystyki. Ty piszesz: „chcę działać społecznie, ze wszystkich sił” – bardzo zdecydowane słowa, cała krew w żyłach aż gra, gdy słyszy się takie słowa, ale dodatek żelaza do twego charakteru trzeba poddać analizie chemicznej. Wyjaśnij jeszcze, Wasia, co ty rozumiesz pod słowami „działalność społeczna”? Ja rozumiem je tak i siak. Oto moja odpowiedź, nie jest ona pełna, jest krótka… a bardziej pełną jeszcze kiedyś napiszę.

            „Czy dogonię ciebie w drodze do tajemniczego ognia?”. Oto co szczerze powiem tobie, miły Wasia: ja nie mam takich wzniosłych idei i dążeń, tak rozwiniętych celów i planów, jak ty. Los mitycznego tytana, wygnanego do Kolchidy, specjalnie mnie nie interesuje.

            „Wszyscy ludzie tkwią w głębokim mroku”… Czyżby wszyscy i wszędzie? Być może, tylko w Niżnym? Posłuchaj, drogi Wasia: nie jestem zdolny do wskazywania ludziom prawdy, nie uważam się za genialnego i wielkiego człowieka, wszystko to oddaję tobie. Powiedz mi, miły, czym w ogóle jest prawda? Jeszcze raz powtarzam, że ty cierpisz na choroby i „tysiące myśli, tysiące problemów” (zwłaszcza tych abstrakcyjnych i metafizycznych, doprowadzą ciebie, niestety, do szaleństwa i zamiast pokazać ludziom prawdę sam będziesz pokazywany jako wariat. Nie złość się na mnie, Wasia, na moje ostre słowa. Ty rzeczywiście jesteś „marzycielem”, ale uważam, że lepiej jest szukać spokoju w myślach bardziej racjonalnych. Ty i dawniej śmiałeś się z mojego pożądania dolarów. Masz rację. Moje marzenia, a zwłaszcza ostatnio, są czysto materialne i bazują na gruncie praktyki, a nie na idei zamków budowanych na lodzie. Wasia, milion razy powtarzam: nie są to tylko marzenia materialne… Zrozum to!

            Nie wiem, jak nazwać twój list z 17 marca: powiem tylko, że list ten zdumiał mnie i zawiera, co powiem w nawiasie, początki rozpadu naszej niedługiej przyjaźni. Piszesz w nim wiele głupot, wątpisz we mnie, w naszą przyjaźń, zakładasz, że w przyszłości w ogóle „zamilknę”… Zacznę od początku twego listu. Radzisz mi, żebym się „nie demoralizował i nie pił”… Ty, prawdopodobnie, pamiętasz dawnego Kudriawcewa, wesołego chłopaka. Już wcześniej pisałem do ciebie, że się zmieniłem. Śmierć ojca silnie na mnie podziałała i zgadzam się z twierdzeniem, że „nieszczęścia dobrze wpływają na ludzi”. Od mojego wyjazdu z Niżnego nie wypiłem ani jednego kieliszka wina, daję na to słowo honoru. Czy uspokoiłeś się teraz, czy też mi nie wierzysz? Jak sobie chcesz, jest mi wszystko jedno, ale pisać dwadzieścia razy o tym samym – mam już dość. Ty prosisz „na Boga”, żeby nie uważać ciebie za naiwnego chłopca. Twoja wola, Ala ja jeszcze długo będę ciebie uważał za takiego garçon naif. Tobie jeszcze tylko tak się wydaje, że bieda i „niewłaściwe środowisko” nie stanowią żadnych przeszkód… Przypomnij sobie choćby naszych poetów – Gribojedowa, Nikitina, Kolcowa… Łomonosowów u nas, jak i wszędzie, jest mało. Ja nie mam złudzeń co do swojej sytuacji i wiem, że mogę pójść dalej, niż tylko urzędnik… i pójdę. A jeśli chodzi o moje „zamilknięcie”, to, wybacz, ale plunę na ten fragment twojego listu i nigdy bym nie uwierzył, że ty możesz coś takiego napisać, ty, mój przyjaciel! Ty w ogólne mnie nie znasz, jeśli „lękasz się, bardzo się lękasz”, że po 1 ½ roku moje życie będzie przypominać „roślinę”! Ach, Wasia, Wasia! Do głębi duszy obraziłeś mnie tym podejrzeniem…

            Silnego charakteru, jeśli pamiętasz o nim, masz znacznie mniej ode mnie, ja lepiej mogłem ciebie zobaczyć „z boku”. Ja jestem wybuchowy, gorączkuję się, ale panuję nad sobą, tego mi nigdy nie brakowało. Ty ze swoimi rozmyślaniami filozoficznymi zaszedłeś zbyt daleko… Stajesz się prawie pedantem, stajesz się moim mentorem-opiekunem… Aby się nie denerwować, nie będę już o tym wspominał. Cóż mogę powiedzieć o twoim planie mojego pójścia na uniwersytet? Naiwność, zachwyt, głębokie rady, a ostatecznie – pusty balonik. Tracenie całych lat na zdobywanie podręczników jest dziwne: matka nie odmówi mi 12 rubli, zwłaszcza na podręczniki, ale gdybym nie zrobił matury, to byłaby głupota. Przeczytaj programy: można iść na studia jako wolny słuchacz i zdać potem egzaminy. Wszystko dalsze – w tym samym duchu. Ten plan mi się nie podoba, jeśli chcesz – napisz inny. Zadziwiła mnie twoja aluzja do Mikoł. Was. Czyżby on rzeczywiście „wypominał” ci chleb? Nie mogę uwierzyć, Wasiu, na tyle znam twego brata, że wydaje mi się niezdolny do czegoś takiego. Okaż miłosierdzie, spełnij obietnicę, opisz tajemnicę swego dzieciństwa.

 

-----------

 

            Teraz opiszę ci trochę moje życie. W lutym pracowałem w mieście Ałatyrze w guberni symbirskiej u tamtejszego kupca Popowa, jako pomocnik kancelisty. Wyznaczono mi pensję w wysokości 180 rubli rocznie. Ucieszyłem się w tym fatalnym miasteczku, gdyż, po pierwsze, warunki i praca znacznie lepsze, niż u komisarza stanowego, a po drugie matka chce na wiosnę się tu przenieść do swojego domu. We dwójkę byłoby nam bardzo dobrze. Ale stało się inaczej… Znowu siedzę tutaj i czekam na dobrą pogodę. Szukam, pytam, poznaję miejsca i ludzi, ale pracy jeszcze nie znalazłem. Zresztą, nie tracę złotego czasu: w Moskwie zamówiłem podręcznik jęz. franc. i gorliwie się nim zajmuję, siedzę nad nim całymi dniami, cały wolny czas. „Ty zawsze zbyt szybko oswajałeś się z każdą sytuacją” – piszesz do mnie, ale bez tej godnej pochwały cechy – odpowiadam, nie da się przeżyć nawet tygodnia w tych miejscowościach, w których pracowałem. Nie, Wasia, nie, zrozum, proszę, że wszystkie najlepsze instynkty, wszystkie najlepsze uczucia i myśli należy ukrywać pod obojętną maską w towarzystwie mało rozwiniętym i mało wykształconym! Z tego powodu szybko ze wszystkim się zżywam, a lepiej powiedzieć, przywykam, chociaż w duszy pogardzam ich trybem życia, wyśmiewam ich uczucia i zabobony. W mojej rodzinie nazwali mnie bezbożnikiem i nihilistą (jak trafiło tu takie słowo?), gdyż nie wstydzę się i głośno mówię to, co czuję. Ale jaka tutaj nuda, mój miły, zwłaszcza w tym parszywym wielkim poście! Chociaż w domu siedzę mało – ciągle jeżdżę załatwiać sprawy matki. Książek nie ma! Straszne słowa, nieprawdaż? Niekiedy świata nie widzę z powodu tęsknoty i nudy, męczących drzazg i drobiazgów rodzinnych. Wtedy całymi dniami siedzę nad podręcznikiem Ollendorfa… Wszystkiego w liście nie da się napisać, a nie ma co zajmować się drobnymi wydarzeniami. Ciągle mam nadzieję być w Niżnym, po drodze do Moskwy… Nawet gazet nie widziałem już dwa miesiące, wujek przestał prenumerować i mówi, że 8 rubli za „Russkij Wiestnik” to za drogo, a tańszej gazety jeszcze nie znalazł…

            Dlaczego nic nie piszesz o swojej nauce, o swoich zajęciach, o swoich lekturach? Czyż nie jesteś w stanie zdobyć pieniądze na znaczek w inny sposób, jak tylko prosząc o nie? Karpow już w 4 klasie, mieszkając na stancji w tajemnicy udzielał korepetycji, nawet właścicielka mieszkania o tym nie wiedziała. A ty jesteś w 6 klasie i… gdzie twój silny charakter, twój genialny umysł? A kopiejka jest przecież potrzebna… choćby po to, żeby jak najszybciej odpowiedzieć przyjacielowi. Czy Ostafiew chodzi już w mundurze kadeta? A Marinin ciągle połyka dzieła Pisariewa i K°? Pisz na mój stary adres, jak możesz najszybciej, żeby twój list mnie zastał. Żyję jak na biwaku – dzisiaj tutaj, za tydzień w innym miejscu.

            Żegnaj, mój miły Wasia! Uwierz, że twój przyjaciel „nie zamilknie”, uwierz, że lubi ciebie jak dawniej. A propos – pozdrawiam ze świętami i całuję: „Czyżby CHRYSTUS ZMARTWYCHWSTAŁ?”

            Twój przyjaciel K. Kudriawcew

            P. S. Knuszewickiemu kłaniam się powtórnie i jeszcze niżej. Co z Silinem, czy chodzisz do niego?

 

VI

 

Panu Wasylemu Wasiljewiczowi

Rozanowowi

Ałatyr, 23 września 1875 r.

 

Drogi, miły i dobry Wasia!

            Przebacz mi, przebacz dwadzieścia milionów razy, że dotychczas nie pisałem.

            Czy przebaczysz? A?

            Daję słowo, że przy pierwszej okazji napiszę list „ogromnej długości”. I w tym liście poinformuję cię o wszystkim, wszystkim, o wszystkich moich trwogach i porażkach… A teraz wybacz, bracie, inaczej nie można. Pisz, jeśli chcesz pocieszyć biednego towarzysza i przyjaciela.

            Żyję okropnie i parszywie.

            Całuję ciebie i ściskam dłoń.

Twój przyjaciel

Konst. Kudriawcew

            Miły Wasia, pisz do mnie na adres:

            Miasto Ałatyr, Simbirska gubernia

            Zaułek Strzelecki, dom K. K. Promzinkina

 

 

VII

 

 

Ałatyr, 16 maja 76 r.

 

Miły i drogi przyjacielu Wasio!

            Ty, zdaje się, zupełnie machnąłeś ręką na swojego wiernego przyjaciela, Kostię Kudriawcewa i myślisz, że on albo zginął, albo przepadł bez wieści, albo też zapomniał o Rozanowie… Przebacz mi, przyjacielu, i uwierz, że gdzie by mnie nie rzucił parszywy los i jak długo bym nie pisał do ciebie – zawsze będę pamiętać o tej szczerej przyjaźni, o tych wesołych dniach i wieczorach, kiedy to dyskutowaliśmy o wszystkim i prawie święcie wierzyli w naszą przyszłość, budowaliśmy wszelkie możliwe plany… Gdzie to się podziało? Ach, Wasia, ja bym ciebie całował tak, jak nawet oblubieniec nie całuje swojej ukochanej oblubienicy, gdybym mógł spotkać się z tobą!

            Co ty robisz? Opowiedzmy o sobie. Ja, co prawda, nie wiem, od czego zacząć. Powiem o najważniejszym: jestem gotowy do zdania egzaminu… jak myślisz, gdzie? – na nauczyciela, mój gołąbku! Moja specjalizacja to – historia i geografia. Oto jak skończyły się moje marzenia o uniwersytecie! Ale zrozum – druhu – że to najlepsze wyjście. Jestem głupi, że wcześniej o tym nie pomyślałem… Czy lepiej być jakim urzędniczyną, chociaż niekiedy zarobki są tam większe? Niech diabli porwą taką pracę! Znam ją. Teraz więc, jeśli zdam egzamin, to nie może być lepiej: w tym mieście od przyszłego roku będzie wolny etat właśnie dla nauczyciela historii i geografii – chcę dostać tę pracę, aby nie rozstawać się z rodziną i matką. Egzamin będę miał we wrześniu, w Kazaniu. Egzamin jest dość trudny, gdyż z głównych przedmiotów, to znaczy historii i geografii, wymagana jest znajomość pełnego kursu gimnazjum, a ja połowę tego, co wiedziałem – zapomniałem, a pozostałego, na przykład historii nowożytnej wcale się nie uczyłem. Jeśli zdam egzamin na nauczyciela powiatowego, to – jak to czart sobie żartuje – w przyszłości mogę zdawać egzamin na nauczyciela gimnazjum… Oto, miły przyjacielu, czym się teraz zajmuję i o czym myślę. Historia i geografia zawsze były moimi ulubionymi przedmiotami. Co jeszcze powiedzieć? Całą zimę jeździłem w sprawach matki i rzadko byłem w domu, nawet do egzaminu zacząłem się przygotowywać dopiero od końca kwietnia. Brat pracuje jako kancelista w jednym z majątków księcia Engałyczewa. Pozostali bracia i siostry żyją ze mną i z mamą, troje z nich uczy się w 1-ej klasie szkoły powiatowej. Jak dawniej, dużo czytam, wypożyczam książki ze szkolnej biblioteki. Innych rozrywek nie ma, chociaż dostałem strzelbę, ale jeszcze ani razu z nią nigdzie nie poszedłem.

            Wybacz, że mało piszę, chociaż teraz niekiedy – tylko ja przypominam się tobie, inaczej byś zapomniał

swojego przyjaciela K. Kudriawcewa.

            Adres: Ałatyr, Symbirska gubernia, ul. Strzelecka, dom własny.

            Kłaniaj się wszystkim, kto jeszcze mnie pamięta.

 

VIII

 

Ałatyr,

17 sierpnia 76 r.

 

Mój miły, miły

                                                                                   Wasia!

            Właśnie teraz, w tej chwili dostałem twój list i zdjęcie! Natychmiast odpowiadam… Ach, żebyś ty mnie widział w tej chwili, kiedy z koperty wypadło twoje zdjęcie!… Wręcz wyszedłem z siebie z radości, skakałem, biegałem po pokoju, a nawet (znasz przecież moją głupią naturę) zapłakałem. Moja biedna mama, która siedziała w tym pokoju, dosłownie oniemiała – co się ze mną stało? Chyba poważnie lękała się o stan mego mózgu… Dziękuję tobie, Wasia, nieskończenie dziękuję za przysłanie swego zdjęcia: ja sam, gdy tylko zrobię sobie zdjęcia – natychmiast wyślę tobie swoje… Piszesz, że „rad byłbyś zobaczyć mnie chociaż na zdjęciu” – teraz rozumiem twoje pragnienie z własnego doświadczenia i postaram się jak najszybciej je spełnić.

            Nie wiem, od kogo słyszałeś podobne opinie o nauczycielach powiatowych: od początku do końca są one nieprawdziwe… Rzecz w tym: problem reformy szkół powiatowych był postawiony już dawno i zgodnie z tym projektem powstaną 4-ro klasowe szkoły miejskie. Rzeczywiście, w celu przygotowania nowych nauczycieli powstały Instytuty Nauczycielskie (na przykład w Kazaniu) dla wykształcenia nowych nauczycieli, ale żeby nauczyciele powiatowi pozostali bez pracy – to bzdura. Ta reforma, jak i wszystkie reformy, nie może być szybko dokonana, będzie wprowadzana stopniowo. Obecni nauczyciele będą po kolei delegowani na 1 rok do Instytutów. Nie można od razu zamknąć szkół powiatowych i nauczyciele po nauce w Instytucie pozostaną na swoich miejscach. Wszystko to dowiedziałem się od tutejszego nauczyciela matematyki Stefanowicza, który już 9 lat tutaj naucza, a teraz czeka na oddelegowanie. W ubiegłym roku zdał egzamin na nauczyciela języka rosyjskiego jeden z tutejszych młodych ludzi i teraz dalej pracuje. W naszej szkole jest wakans na nauczyciela historii i geografii, który chcę zdobyć. Jeśli zdam egzamin, to zamiast rozpocząć pracę w szkole, mogę wstąpić do Instytutu Nauczycielskiego. Jednak chyba jest lepiej najpierw zacząć pracę, a potem, po przepracowaniu pewnego czasu, dostać delegację do Instytutu, gdyż w tym wypadku zachowam swoją pensję i poza tym dostanę jeszcze 150 rubli na studia. Egzamin zamierzam zdawać, jak już tobie pisałem, we wrześniu, ale teraz tak silnie bolą mnie oczy (według lekarza zapalenie spojówek), że nie mogę czytać, a nawet mi to zabroniono, a i ten list piszę z dużym trudem. Choroba oczu, jeśli szybko nie przejdzie, może opóźnić mój egzamin na nieokreślony czas, co jest dla mnie po prostu potworne…

            Ciągle odrywam się od pisania, gdyż męczę oczy (ściślej – jedno oko, gdyż drugie mam zawiązane). Popsułem sobie oczy w ostatnim czasie nieustannym czytaniem, całe lato i wiosnę, dzień po dniu siedziałem nad książkami, rzadko wychodziłem z domu i prawie nic, poza podręcznikami i gazetami nie czytałem poza (czy dobrze siedzisz?) opisami walk Słowian z Turkami.

            A teraz, Wasia, porozmawiajmy jak trzeba – szczerze, po bratersku, jak mówią przyjaciele i ja kiedyś my rozmawialiśmy (gdzie one są, złote lata?). Zakończenie twego listu znowu przypomina twoje listy z ubiegłego roku. Co się z tobą dzieje, Wasia? W połowie listu ironicznie wspominasz o nastrojach mego ducha w ubiegłym roku, a teraz – znowu to samo… Czyżby quasi-wdowa wyjechała z Niżnego? A może twoja sympatyczna amante[6] zdradziła ciebie i ludzie znowu wydają się tobie „plączącymi się” robakami, a twoje własne ja prawie że pęka jak balonik? Nie pomyśl sobie, miły Wasia, że ja śmieję się z ciebie, ale daję słowo honoru, że bardzo żal mi ciebie i gorzko z powodu stanu twego ducha… Jak wyjść z takiego stanu? Spróbuj rozerwać się i uświadom sobie, że przecież wtedy nie nachodziły cię takie mroczne myśli, chwile tęsknoty i rozczarowania, jak teraz? Tak? Posłuchaj, Wasia, czy nie da się połączyć rozrywek z życiem rozumnym i pełnym pracy, twojej wesołości z poważnymi zajęciami? Mówię o wspaniałej wesołości, gdyż znajomość z rozumną i wykształconą dziewczyną, wieczorne rozmowy, spotkania tête à tête, a na dodatek podobieństwo charakterów, jakież to wspaniałe! Twój pokorny sługa, „stary towarzysz”, jak piszesz, ani razu w życiu nie zaznał takiej rozkoszy… Tutaj, w Ałatyrze, nie znam ani jednej dziewczyny, nie mówiąc już o wykształconej dziewczynie, a po prostu trochę sympatycznej… A moje poprzednie znajomości w Niżnym? Przecież wiesz o nich: aż przykro wspominać.

            O twoich rozrywkach dowiedziałem się z listu Silina, który informował z właściwą sobie głupotą i idiotyczną pedanterią, że nigdzie nie chodzisz, a jeśli gdzieś można cię spotkać, to tylko w znanych domach, które zamieszkują pogardzane dziewczyny lub „dzieci złego ducha”… (tak właśnie napisał, ostatnie słowa w cudzysłowie; skąd je znał?). Nie pamiętam, gdzie jest jego list, a jestem zbyt leniwy, żeby go teraz szukać, ale wiernie przekazuję jego słowa[7]. Wątpię jednak w jego informacje, zwłaszcza w ostatnią, i posłałem do ciebie list z zapytaniem. Teraz o Silinie: jak się wydaje, on zupełnie zwariował, pisze jakieś listy do redakcji (gdzie i jaka głupia gazeta je drukuje?), dramaty (a to radość!) i nawet wiersze… Jeden z ostatnich mi przysłał, napisany od ręki, w chwili jakiegoś… i prosił o napisanie swojej opinii… Po prostu straszne! Przyślę ci te wiersze.

            Cieszę się, że wyszedłeś ze swojej zwykłej koleiny życiowej (jak ją pamiętam…). Zresztą, dlaczego tak mało piszesz o swoich wspaniałych znajomych? (nawet N napisał!). Mam nadzieję, że nie jest to tajemnica, tym bardziej dla mnie, gdyż wierzę, że lubisz mnie po bratersku i jesteś moim przyjacielem na zawsze… W następnym liście, który biorąc za mnie przykład napisz zaraz po otrzymaniu mego listu, a jak sam obiecałeś, będzie to długi list, opisz mi wszystko szczegółowo, także o naszych wspólnych kolegach (wszystko to jest dla mnie takie interesujące). A mnie, miły i dobry Wasia, wybacz: piszę ten list zupełnie chory i zamyślam się często, nie troszczę się o porządek i kolejność. Piszę dlatego, że prosiłeś o szybką odpowiedź, a także na znak wdzięczności za przysłane zdjęcie.

            Jeśli zdam egzamin i zostanę tutaj nauczycielem, to nie na Boże Narodzenie, a dopiero w przyszłym 77 r., a wtedy na pewno będę u ciebie w Niżnym, właśnie po to, żeby zobaczyć się z tobą i oderwać się (jak i ty) od męczących i jednostajnych prac w tutejszym okropnym życiu!… Gdybyś ty widział głupie twarze moich znajomych, gdybyś słyszał ich rozmowy, gdybyś poznał ich trywialne – do zohydzenia – życie…, a gdybyś jeszcze musiał ciągle z nimi żyć, tak jak ja, prawie bez przerwy ich widywać i żyć z nimi – zatęskniłbyś i zadręczył jeszcze bardziej, gdyż twoja natura jest bardziej wrażliwa i świeższa od mojej!…

            Wasia, jeśli chcesz mnie zobaczyć, jak piszesz, to zrób to: w czasie wakacji machnij się do mnie!

            Sam rozważ: piszesz, że miałeś pieniądze (nawet dużo), a przelot samolotem z Niżnego do Wasilsurska kosztuje grosze, a z tego miasta, najdalszego punktu u źródeł rzeki Sury, do Ałatyra płynie statek, na którym pomyślnie dopłynąłbyś prawie do mojego mieszkania, zapłaciwszy za tę przyjemność 3 ruble 50 kopiejek. Wspaniale, prawda?! Cała podróż będzie cię kosztować najwyżej 10 rubli, ale za to spędziłbyś u mnie wspaniały tydzień… Jestem głupi, że wcześniej na to nie wpadłem, może udałoby się ciebie skusić. Co na to powiesz?

Rano, 18-go.

            Dużo naskrobałem, mój miły Wasia, a mimo to jeszcze wiele chciałbym o sobie opowiedzieć, o swoich myślach… Myślę jednak, że bez względu na to, ile się napisze, jeszcze coś by się znalazło do opowiedzenia, bez względu na to, jak bardzo starasz się o jasne i szczegółowe przedstawienie różnych spraw, to jednak w osobistej rozmowie przez 5 minut opowiesz i zrozumiesz przyjaciela milion raz lepiej, niż w najdłuższym liście. Czyż nie tak?

            Chciałbym jeszcze jakoś ciebie pocieszyć, rozerwać… ale ty pamiętasz wspaniałe powiedzenie: „Lekarzu! Ulecz samego siebie!” Ja prawie całe obecne lato znajdowałem się w okropnym stanie ducha, o którym zapominałem tylko wtedy, gdy przygotowywałem się do egzaminów, mając nadzieję choć na jotę zmienić swoje życie… Jedno mogę powiedzieć tobie, Wasia, że „z nudów się nie umiera”, jak głosi mądre przysłowie. Z nudów lub spleena, jak wiadomo, strzelają sobie w głowę jedynie synowie mglistego Albionu, czemu, jak powiadają podróżnicy, sprzyja przyroda ich kraju…

            W chwilach szczególnie dla ciebie trudnych i nieznośnych, mój miły przyjacielu, bierz arkusz papieru i pisz do mnie: na duszy będzie lżej, kiedy swoje troski przedstawisz w liście do przyjaciela. Wtedy połowa bólu i udręki jak gdyby zwali się z pleców, jeśli wiesz, że gdzieś jest człowiek, który tobie współczuje i ciebie rozumie… Prawda? Jeśli i to nie pomoże, czyżbyś nie mógł wymyślić żadnej rozrywki? Idź na spacer, a jak nie chcesz, to do przyjaciół, a gdy nudno – idź chociażby do teatru, a gdy i to nie pomaga, to pobiegnij do pani N… Jednak mało co pomaga na zapomnienie. Czyżbyś, Wasia, tak był nasycony życiem i tak pełen tęsknoty?

            Jeszcze raz proszę i proszę, żebyś zaraz odpisał na mój list, a następnym razem (może przejdzie już choroba oczu) napiszę o sobie bardziej szczegółowo.

            Gorąco i szczerze dziękuję za zdjęcie! Całuję ciebie i mocno ściskam rękę.

Cały twój K. Kudriawcew.

 

IX

 

4 listopada 76 r.

Ałatyr

 

            Oto, kiedy zabieram się do dania odpowiedzi na twój ostatni list, Wasia, otrzymany przeze mnie ponad miesiąc temu! Nie złość się na mnie, Wasia, na Chrystusa, że długo nie odpisywałem… I teraz piszę z ogromnym trudem, tylko jednym okiem patrzę i ledwo rozróżniam linijki i litery… Oko (znowu lewe) rozbolało mnie tak bardzo, że ja – słowo honoru – wątpię w pomyślny koniec choroby, a i sam lekarz mówi, że „jest źle”. Teraz zresztą jest nieco lepiej, zaczerwienienie i zapalenie zmniejszyły się, ale na samej źrenicy pojawiły się jakieś białe plamy… Za bardzo rozpisałem się o moim oku, ale ty znasz, Wasia, przysłowie – „Jeśli kogoś coś boli, to o tym opowiada”. I musiało to oko rozboleć właśnie wtedy, gdy byłem gotów pisać podanie o egzamin!… W ostatnim liście, Wasia, pisałem, że pojadę do Kazania, aby zdawać egzamin, a teraz okazało się, że można zdawać i tutaj. W sierpniu otworzono u nas 4-ro klasowe klasyczne progimnazjum, w którym zamierzam zdawać egzamin. Gdyby nie choroba oka, to już dawno byłbym po egzaminie, a teraz muszę siedzieć, siedzieć… Co to za nuda, miły Wasia, siedzieć! Nic nie mogę robić, nawet wyjść z domu… A jeszcze prześladuje mnie okropna myśl, że nic nie uda się w moim życiu. W głowie mam ciągle ten egzamin… Na Boga, czort wie, gdzie się podziać w takiej chwili… A co u ciebie, Wasia? Pisz, pisz do mnie, proszę, jak najszybciej i dużo! Wybacz, że teraz nie mogę dużo pisać i odpowiedzieć na twoje ostatnie, sympatyczne i pełne przyjaźni listy… Uwierz mi, Wasia, ale nie wolno mi dużo pisać i czytać: jeszcze ostatnie oko mogłoby spaść z pantałyku…

            Całuję ciebie i mocno ściskam twoją dłoń.

Twój przyjaciel Kudriawcew.

 

X

 

Ałatyr, 26 lutego 1877 r.

 

Mój miły i drogi Wasia!

            Choć mnie zabij – nie wiem, od czego zacząć ten list… Chciałbym przede wszystkim rzucić się tobie na szyję i mocno, mocno ciebie ucałować! Chcę się także usprawiedliwić przed tobą, prosić o przebaczenie za moje „grzechy”, prawie za półroczne milczenie… A w końcu nie odpowiedziałem na twój ostatni list przez cały miesiąc! Czort wie, co to takiego! Masz pełne prawo złościć się na mnie, krzyczeć, tupać nogami, wyzywać mnie, a ja, jak pogardzane i leniwe bydle będę milczał i spuszczę głowę, spuszczę też swoje brązowe oczy i będę wysłuchiwał twoje słuszne i gorzkie zarzuty… Przebacz mi, mój przyjacielu! A żebyś nie złościł się, daję słowo honoru, że przed Paschą napiszę jeszcze dwa listy, nawet wtedy, jeśli uznasz za właściwe (wcale tak, zresztą, nie myślę) w ogóle na te listy nie odpowiadać…

            Czy muszę mówić, jak bardzo ucieszyłeś mnie swoim listem, drogi Wasia, choć – nie złość się, proszę – ponad połowa tego listu poświęcona jest opisaniu (zresztą bardzo pożytecznemu dla zaznajomienia się z warunkami domowymi tego nowego męża-gospodarza i pisarza-dyletanta) twojej wizyty u Silina. Dziękuję za szczere pozdrowienia z okazji otrzymania przeze mnie dyplomu nauczyciela, cieszę się, że jesteś ze mnie dumny. Dyplom dostałem, ale pracy nigdzie nie dostałem. Widzisz, w czym rzecz: zdaje się, że pisałem do ciebie, że tutaj jest, a raczej było wolne miejsce pracy w szkole powiatowej, nauczyciela historii i geografii. Chciałem dostać tę pracę, ale albo moje podanie było spóźnione, albo z jakiejś innej przyczyny, ale pracę otrzymał ktoś inny, a ja znowu siedzę i czekam na dobrą pogodę… A pracę otrzymał ktoś, kto może pracować tylko rok, jeśli nie zda egzaminu, a ja mam przecież zdany egzamin… Czyż nie jest to podłe? Teraz, jeśli dostanę pracę, to gdzieś w Cariewokokszajsku na przykład. Jest jednak nadzieja, że ten nowy nauczyciel nie zda egzaminu – wtedy zajmę jego miejsce, albo on zgodzi się na zamianę nauczanych przedmiotów… Mam już tego dosyć, Wasia, ciągle bez pracy i bez swoich pieniędzy, choćby i małych. Jest mi wszystko jedno, gdzie dostanę skierowanie, do Astrachania, czy Sarapuł, w okręgu kazańskim, a i moja biedna matka jest smutna, że będziemy musieli się rozstać, nie zważa na moje słowa pociechy.

            Pytasz, Wasia, co ja robię? O, mój drogi druhu i przyjacielu, lepiej byś nie pytał! Przerazisz się tym wszystkim, co robił twój szczery Kudriawcew, poczynając od Bożego Narodzenia i kończąc… czort wie, kiedy skończę. Wiesz przecież, że prawie 5 miesięcy przesiedziałem w domu przygotowując się do egzaminu i mając chore oczy, ale jak pomyślnie przeszedłem przez te różne doświadczenia – zaczęło się! Zerwałem się z łańcucha! Znajomych dużo, pracy nie ma, chcę się zabawić, nuda, a tu karnawał – to głupie, jeśli tak uważasz, ale załamałem się… Popijawy (z różnymi paniami i ponczami), tańce, bale maskowe, a w końcu – karty aż do świtu (wiele wygrałem i wiele przegrałem) i żywe kamelie przy 30° mrozie… oto obraz mojego życia w ciągu ostatnich 2-3 miesięcy. Teraz burza zaczęła cichnąć, ale ciągle jeszcze chodzę „w gościnę” i nierzadko wracam „tak późno, że – na Boga! – bardzo wcześnie!”… Poza tymi wszystkimi orgiami, których mam już dosyć, czytam Kostomarowa i Schlossera, Mordowcewa i Thierry’ego, Sołowjowa i innych. Niedawno przeczytałem całego Hettnera, którego znalazłem w bibliotece progimnazjum. (Pamiętasz, razem czytaliśmy!) Czytam grube czasopisma z ostatnich lat i pożeram gazety, ale nigdzie nie mogę znaleźć „Nowi”… W całym Ałatyrze prenumerują tylko 2 egzemplarze „Wiestnika Europy”. Gorąco pragnę wojny z Turcją, ale lękam się… nie pomyśl tylko, że „Lękam się wojska”! Nie! Lękam się, czy znajdą się u nas nowi Rumiancewowie i Suworowowie, którzy dadzą w kość Turkom oraz czy nie znajdzie się jakiś – czym czort nie może poigrać? – swój Bazin… Zresztą, anarchia w Turcji osiągnęła nec plus ultra i jeśli Czerniajew ze swoimi ochotnikami i serbskim wojskiem walczył z Turkami i pognał ich – to mam nadzieję, że na widok naszych wojsk oni natychmiast pokażą pięty i pogubią buty…

            W twoim liście, miły Wasia, jest dziwny fragment: piszesz o moim liście do Silina i mówisz, to znaczy charakteryzujesz go w dwóch słowach, że „napisany bardzo przyjacielsko, nie gorzej niż do mnie i nie mniej…”. Posłuchaj, Wasia, czyż byś nie był przekonany o mojej przyjaźni, czyż byś myślał, że bardziej przyjaźnię się z Silinem?! Do Silina piszę zwykle mało i rzadko, natomiast on gromi mnie w swoich ogromnych listach, autentycznych żaglach lub foliałach, których ostatnia strona jest zajęta przez prośby o to, żebym pisał dużo, dużo… Samych wykrzykników w jego listach nie da zliczyć. Rzeczywiście, ostatnio byłem głęboko zdziwiony jego ślubem i pytałem go właśnie o to, a potem wyraziłem swoją opinię na temat jego zajęć literackich. I tyle. Proszę, uspokój się, Wasia, zawsze uważałem ciebie nie tylko za lepszego od Silina, ale za lepszego od 20, 30 podobnych jemu i od tego czasu, jak ciebie poznałem, zawsze byłem twoim prawdziwym przyjacielem.

Konst. Kudriawcew.

            Napisz do mnie, bądź tak dobry, proszę, jak możesz najszybciej; jak tylko otrzymam list, natychmiast na niego odpowiem. Dlaczego nic nie piszesz o Aleksiejewskim, Jeszynskim – kiedyś naszych wspólnych przyjaciołach? Co porabiają panie Kamienska i Poddubienska? Napisz.

Żegnaj, bądź zdrów.

Całuję ciebie. – K. K.

 

XI

 

                                                                                   Ałatyr, 5-go kwietnia 1877 r.

 

Miły przyjacielu Wasia!

            Cóż to za „upór” z twojej strony? Czyż byś nie otrzymał mego listu przed Wielkim Tygodniem, w którym obiecałem częściej pisać do ciebie? Czy jesteś chory lub zbyt zajęty, że nie masz czasu, żeby do mnie napisać? Odpowiedz, proszę, tak dawno nic od ciebie nie otrzymałem. Nie będę się nawet złościł, jeśli wkrótce otrzymam od ciebie list… oczywiście, długi.

            O sobie nic powiedzieć nie mogę: wszystko jest tak, jak było. Pracy jeszcze nie znalazłem, dlatego nie mam nic do roboty… Chcę zająć się matematyką i – niech to diabli! – klasykami… Będę przygotowywał się do egzaminu dojrzałości: jeśli czort nie żartuje, to, być może, uda się!

            Czytam, jak dawniej, dużo i jak zwykle prawie bez wybierania: wszystko, co popadnie. Jednak przede wszystkim czytam książki historyczne i… beletrystykę, jak zwykle.

            W czasie świąt (muszę dodać, że pozdrowiłem przeszłość) nic nie czytałem, „a to znaczy, zabawy”…

            Z czasopism czytam tylko „Otieczestwiennyje Zapiski”, „Driewnaja i Nowaja Rossija”, „Russkaja Starina”, a poza tym, poza gazetami, w żaden sposób nie mogę dostać „Nowi”.

            Szkoda, że nie zostałem tutaj nauczycielem, wtedy przyjechałbym do ciebie latem. A teraz, diabelstwo takie – siedzisz bez grosza… i co tu marzyć o podróży do Niżnego. Zresztą, gdybym dostał pracę gdzieś nad Wołgą, to bym przyjechał, dałbym znak, czy nie będę przeszkadzał…

            Wybacz, że mało piszę: spieszę się, jestem też zmęczony – muszę odpowiedzieć na dużo listów i pomyślałem, że muszę przypomnieć tobie o swoim istnieniu. Nie będę już ciebie prosił, żebyś do mnie napisał: zakładam, że „poczujesz” taką potrzebę…

            Czy jesteś zdrów? Czy nie odwiedza ciebie, jak dawniej, od czasu do czasu, wspaniała febra? Żegnaj. Mocno całuję i ściskam dłoń.

Twój przyjaciel

K. Kudriawcew.

 

XII

 

Mój miły przyjacielu,

                                                                                               Wasia!

            Co się z tobą dzieje, że nie odpowiadasz na moje listy? Prawdopodobnie ty ich nie otrzymujesz, albo nie ma ciebie w Niżnym. A może jesteś chory i nie możesz pisać?

            Wysłałem do ciebie dwa lub trzy listy, a ty ciągle milczysz i milczysz… Jaka jest tego przyczyna? Nie męcz mnie, na Boga, odpowiedz chociaż w dwóch-trzech słowach, tylko odpowiedz. Nic o tobie nie wiem – Allach wie, od jakiego czasu – całą wieczność, jednym słowem… A ty ani jednym słowem nie opowiesz o sobie staremu druhowi i przyjacielowi?!? A może zapomniałeś o mnie?… Będzie mi bardzo, bardzo smutno!

            Pytałem o ciebie nawet Silina (i nikogo więcej), ale ten słup też nic nie wiedział, albo nie chciał wiedzieć… I tak, jeśli jeszcze niezupełnie wyparowała twoja przyjaźń do mnie i została chociaż jej kropla – to chyba odpowiesz! Więc tak? Proszę, jak tylko otrzymasz ten list, proszę!

            Jeśli odpowiesz, to napiszę wtedy długi i szczegółowy list, a teraz wybacz, że piszę krótko.

            Ciągle jestem nadetatowym nauczycielem i bibliotekarzem tutejszej szkoły powiatowej. Wolnego etatu nie ma. Mam zresztą nadzieję, że zostanę tutaj: chcę zająć się nauczaniem języka rosyjskiego. Będę znowu musiał zdawać egzamin… Szczegóły potem.

            Dużo czytam, z ciekawością śledzę wydarzenia wojenne, uczę się języka francuskiego, kąpię się i spaceruję nad brzegiem Sury… Oto, co teraz robię. Czytanie i spacerowanie też mogą się znudzić, częściej jest „nudno i smutno”, niż wesoło. Niekiedy jest po prostu okropnie… Wszyscy nauczyciele i nieliczni znajomi powyjeżdżali, na wakacje, na wieś, a bez nich Ałatyr wydaje się być jeszcze bardziej smutny i nudny… zwłaszcza w takie afrykańskie upały, jakie mamy teraz.

            Mocno ściskam dłoń i całuję ciebie, miły Wasia! Czyż znowu nie odpowiesz na mój list? Żegnaj!

Twój przyjaciel

K. Kudriawcew.

 

Ałatyr,

6 lipca 1877 r.

 

            P. S. Jak poszły ci egzaminy? Boję się, że jesteś z bratem na daczy i mój list będzie długo leżał w gimnazjum… a ja będę „bezskutecznie” czekał na odpowiedź.

 

         Jest jeszcze jeden list, nieco niemoralny. Zachowałem go z powodu jego „śmieszności”:

 

            Ja, Wasyl Rozanow, powinienem otrzymać od Włodzimierza Aleksiejewskiego amonit[8] 1 stycznia 1874 r. Aby go otrzymać, oddaję mu prawa do mojej służącej, miss Ketti. Jeśli i on nie odniesie sukcesu, to w takim wypadku amonit przechodzi do mojej kolekcji.

            Powyższe podpisali

W. Rozanow

Włodzimierz Aleksiejewski

Świadek K. Kudriawcew.

1873 r., 13 grudnia.

 

         Być może, Kostia, ty żyjesz: wtedy odezwij się: Piotrograd, ul. Kołomienska 33, m. 21.

 

*        *        *

 

         622. Rosyjskie samochwalstwo, ukryte pod cnotą i rosyjskie lenistwo, które zapragnęło „wywrócić świat”… – oto rewolucja.

(w czasie zajęć)

 

*        *        *

 

         623. Niechęć, niechęć do ludzi… do samego wyglądu człowieka… Boże! Od jakiej nieskończonej miłości do człowieka ja zaczynałem (gimnazjum, uniwersytet).

 

         Dlaczego? Czyżby to była prawda?

 

*        *        *

 

         624. Sterczy pień. A była taka wspaniała latania. 13 rubli.

 

         Tak i my…

 

*

 

         Cała historia – gołe pole ze sterczącymi pniami.

(kupiłem za 13 z małą kadzią i blaszanym liściem

na Siennej; goście oceniali na 30 rubli; dwa lata przeżyła,

cieszyła oczy, ale 3-go zaczęła schnąć i we wrześniu,

u dozorcy na „kupie śmieci” – ogromna kadź,

a w niej dziwny pień)

 

*        *        *

 

         625. Czy ja naprawdę w pełni szczerze („Odosobnione”) nie pragnę sławy? Niekiedy wątpię w to. Ale kiedy myślę o cierpieniu ludzi – to całkowicie szczerze.

         „Sława” i „znakomitość” – jakaż to galaretka dla życia; kiedy już wszystkim się nasyciłeś – „daj i to”. Gdy jednak drzazga wbiła się w palec, to krzyczysz: „Nie chcę żadnej sławy”. W każdym bądź razie to jedno jest sprawiedliwe, że do sławy mogą dążyć tylko puści ludzie. Stąd wniosek: Skoro pragnę sławy – jestem nikim. Oczywiście, ludzkość może inaczej. To znaczy: „Pluję na wszystko”.

 

*        *        *

 

         626. „Anuncjata była wysoka i biała jak marmur” (Gogol) – takie słowa mógł napisać człowiek, który ani razu nie spojrzał na kobietę z „jakimkolwiek zainteresowaniem”.

 

         Interesująca jest zagadka płciowa Gogola. W żadnym wypadku nie zawiera się ona w onan…, jak to wszyscy zakładają (rozmowy). A w czym? On, to nie ulega wątpliwości, „nie znał kobiety”, to znaczy nie miał „fizjologicznego apetytu” na kobietę. Cóż więc było? Zdumiewający talent widoczny jest wszędzie tam, gdzie on opisuje zmarłych. „Piękność (wiedźma) w trumnie” – widzisz ją jak żywą. „Martwi, powstający z grobów”, których widział Burulbasz z Katarzyną, płynąc łódką koło cmentarza – zdumiewający. To samo z topielicą Hanną. Zmarły żyje u niego zdwojonym życiem, zmarły – nigdy nie jest „martwy”, podczas gdy żywi ludzie są zdumiewająco martwi. To – kukły, schematy, alegorie wad. Przeciwnie, zmarli – i Hanna, i wiedźma – są piękne i niezwykle interesujące. To „już nie Sobakiewicz”. Myślę, że tajemnica Gogola znajduje się gdzieś tutaj, w „pięknym świecie zmarłych”, a według Ewangelii: „Gdzie jest wasz skarb, tam jest i serce wasze”. Gogol, co jest zdumiewające, nie opisał ani jednego zmarłego mężczyzny, jakby mężczyźni w ogóle nie umierali. A przecież oni też umierają, ale Gogol nie interesował się nimi. Za to opisał cały pensjonat zmarłych kobiet – wcale nie staruszek (ani jedna), wszystkie są młode i piękne. Burulbasz mógłby powiedzieć: „Patrz, turecka duszo, czego mu się zachciało”. I przeżegnałby się.

 

         Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby Gogol „przeżegnał się”. Podróżował do Palestyny – tak, był bigotem – tak. Ale nie mógł się przeżegnać. Po prostu byłoby to śmieszne. „Gogol się przeżegnał” – po prostu niedźwiedź tańczy menueta.

         Nigdzie też nie opisywał zwierząt, poza bykami, które stratowały Polaków (pod Dubno). Nie wiem, czy w jego utworach pojawia się imię choćby jednego psa. Jest godne uwagi, że ideał moralny – Ulenka – przypomina zmarłą. Blada, przezroczysta, prawie nie mówi, tylko płacze. „Jakby ją wyciągnęli z wody”, a ona (dla zadowolenia Gogola) ożyła, ale samo życie przejawiło się we wdzięku kapiących łez, przypominających krople wody, kapiące z topielicy, wyciągniętej z wody i postawionej na nogi.

         Bezdenna głębia i zagadka.

(w sadzie, bolał mnie brzuch)

 

*        *        *

 

         627. Boże wieczny, stój przy mnie.

         Nigdy nie odchodź ode mnie.

(często) (żeby nie grzeszyć)

 

*        *        *

 

         628. Jaki wpływ chciałbym osiągnąć przez pisarstwo?

         Żeby dusze stały się łagodne.

……………………………………………………………………………………

……………………………………………………………………………………

……………………………………………………………………………………

……………………………………………………………………………………

……………………………………………………………………………………

……………………………………………………………………………………

……………………………………………………………………………………

……………………………………………………………………………………

         – A „przekonania”?

         Pluję na nie.

 

*        *        *

 

         629. Czy jestem szlachetnym pisarzem?

         Oczywiście, nie napisałbym ani jednego artykułu (dla pieniędzy – tak) – to znaczy nie napisałbym „z duszy” – gdybym nie był o tym przekonany.

         A fałsz? Nierząd („zachęcać”)? Częsta złość (raczej ukrywana)?

         Jak to pogodzić? Uzgodnić? Połączyć?

         Nie wiem. Tylko to przekonanie, że w moim wypadku jest to – szlachetne.

         Dlaczego tak? Jakie argumenty? – „Sąd niczego nie przyjmuje do wiadomości bez dowodów”.

         Tak – a czymże jest nieszlachetność?

         „Być sfałszowanym”.

         Ale ja nie byłem sfałszowany.

         „Schlebiać”.

         Nikomu nie schlebiałem.

         „Pisać wbrew swoim przekonaniom”.

         Nigdy.

         Jeśli i pisałem z „chce się” (pozorny „nierząd”), to przecież co mam robić, jeśli mi „się chce”?

         Nie będziecie ciągnąć krowy na szubienicę za to, że jej „się zachciało”.

         Jeśli „kłamałem” (chociaż nie pamiętam), to po prostu w tym czasie nie chciałem mówić prawdy, a „jak nie chcę – to nie chcę”.

         To – głupie.

         Nie bardzo, a nawet wcale nie jest głupie. „Nie chcę mówić prawdy”. Co z was za głupcy, że nie umiecie odróżnić prawdy od kłamstwa, dlaczego powinienem dla was pracować?

         Zresztą, określonego kłamstwa wcale nie pamiętam.

         Prawda, pisałem jednodniowe „czarne” artykuły z eserami. I byłem przekonany. Czyż nie ma w rewolucji 1/100 prawdy? I 1/100 prawdy w czarnej sotni?

         Ale po co w wydawnictwie „lewicowym” i w „prawicowym”?

         Z przekonania, że rząd nie śmie nawet pomyśleć i nie śmie czynić nic z „prawicowymi” i „lewicowymi” artykułami. Moje hasło: „Gdybym był Kimś, to rozkazywałbym we wszystkich sprawach, nie wyłączając ‘Dziennika Ustaw’”.

         – Tych proklamacji proszę nie przynosić do mojego domu.

         Rządziłbym czasopismem „Russkoje Znamia” i jakimś typu „Polarnaja Zwiedza”.

         – Tych proklamacji nie potrzebuję.

         Jak można rządzić przy pomocy „stu gazet”, jeśli nie głosowało 100 000 000 ludzi (chłopi, ogólnie ci, którzy „nic nie mają”)? Nie głosowały też baby i czyści sercem gimnazjaliści.

         Głosowali, jeśli można tak powiedzieć, „ludzie pióra”.

         Ja bym im urządził takie „kichanie”, że nic by nie rozgryźli.

         Rząd powinien być absolutnie wolny. Zwłaszcza – od nacisku prasy. Oczywiście, równocześnie rząd powinien być nadzwyczaj surowy w stosunku do samego siebie.

         Ale – z przekonania i ze swoich zasad.

         A to:

         – Bajan mówi.

         – Grzegorz Spiridonowicz pragnie.

         – Amfiteatrow parska pod Wezuwiuszem.

         Proszę powiedzieć, co to za „ważne sprawy”? Jakże nie parskać, nie pragnąć i nie mówić, kiedy jest atrament, a ludzi nauczono pisania?

         Pomyślałem jednak o sobie.

         – Wszystko to głupoty.

         To skromność. Właśnie to, że pisałem „we wszystkich możliwych gazetach” (zawsze szczerze, to znaczy z 1/1000 prawdy w każdej myśli) – było w najwyższym stopniu piękne jako proste oznaczenie mego najgłębszego przekonania, że wszystko jest „bzdurą” i „nikomu nie jest potrzebne”: a rządowi zakazuję (w swojej duszy) tego słuchać.

         I jeszcze jedna chytrość lub dalekowzroczność – chyba najlepiej wszystko wyjaśniająca – którą ja sam uważam w sobie za udawanie. Przekażę ją w żarcie, gdyż niekiedy lubię z siebie żartować. Ten żart, rzeczywiście, przychodził mi do głowy:

         – Jakie jest podobieństwo między „Henri IV” i „Rozanowem”?

         – Absolutne.

         Henri IV w jednym dniu był na mszy luterańskiej i katolickiej, na obu się żegnał i pochylał głowę. A jednak Schlosser, Czernyszewski, nie mówiąc o Dobczynskim-Bocklu, wszyscy „chemicy i przyrodnicy”, wszystkie wielkie umysły historii nowożytnej – zgodnie i bez żadnych sprzeczności chwalili Henri IV za to, że złożył w ofierze dawne interesy religijne na rzecz nowych interesów państwa, a tym samym, według Drapera, „przeszedł z wieku Uczucia do wieku Rozumu”. No, dobrze. Wszyscy chwalili.

         Pokłońcie się więc wszyscy „Rozanowowi” za to, że on, jeśli można tak powiedzieć, „pomalował” jaja różnych ptaków – gęsie, kacze, wróble-kadeckie, z czarnej sotni, rewolucyjne – i wrzucił je „na jedną patelnię”, aby nie można było odróżnić „prawicy” od „lewicy”, „czarnego” od „białego” – na tym tle, który ze swojej istoty jest fałszywy… I zrobił to z okrzykiem:

         – Ze mną Bóg!

         Nikomu by się to nie udało. Albo udałoby się fałszywie i kulawo. Moje „powodzenie” polega na tym, że ja de facto nie potrafię odróżnić „czarnego” od „białego”, ale nie z głupoty lub naiwności, ale dlatego, że tam, „gdzie aniołowie śpiewają, to nie widać, „gdzie Himalaje, a gdzie grzbiet Uralu”, gdzie „Kaspijskie”, a gdzie „Czarne” morze…

         Dal. Nieskończona dal. Przecież powiedziałem, że „cały oddałem się marzeniom”. Niech nawet marzenie, czyli widmo, jest „nicością”. Wszystko mi jedno. Widzę partie polityczne i nie widzę ich. Wiem, że są one i fałszywe, i prawdziwe. „Proklamacje”.

         „Wiek Rozumu” (cnota mieszczańska) znowu przekształca się w heroiczny i święty „Wiek Porywu”; jak i tam na zakręcie dziejów drobny bies podsunął z ironicznym uśmiechem „Henri IV”, który cynicznie, ze względu na swoją koronę, na „swoją złotą główkę” – kpił sobie z wyznań, w których cierpieli surowy Luter i wielki Grzegorz I (papież) – tak samo Bóg posłał na drugim zakręcie dziejów człowieka, którego serce tak dla wszystkich wypaliło się, rozum tak się wycieńczył („O rozumieniu”) w analizie, że dla niego „wszystkie prawdy polityczne splotły się w tkaninę, o której on dobrze wie, że w opatrznościowy sposób powinna ona zostać spalona.

 

*        *        *

 

         630. W Rosji w ogóle nie ma marzenia o swojej ojczyźnie.

         I na tym pustym polu wyrosło kosmopolityczne marzycielstwo.

 

         Grecy mieli takie marzenia. Były one u Rzymian. Są u Żydów.

         Francuz ma – „chère France”, Anglik – „Starą Anglię”, Niemiec – „naszego starego Fritza”.

         Jedynie człowiek, który skończył rosyjskie gimnazjum i uniwersytet ma – „przeklętą Rosję”.

 

         Jakże więc można się dziwić, że każdy Rosjanin w wieku 16 lat wstępuje do partii „obalenia ustroju państwowego”.

         Szczedrin śmiał się z tego. „Szesnastoletnia dziewczyna zamyśliła obalenie ustroju państwowego. Cha! Cha! Cha! Hi! Hi! Hi!”

         A przecież Pierowska mając prawie 16 lat dowodziła 1-m marca. Przecież satyryk doskonale o tym wiedział: „Poczytawszy w Rosji o ojczyźnie, dziesięcioletnie dziecko wejdzie na ścianę”.

 

         W Rosji słowo „ojczyzna” poznaje się równocześnie ze słowem „przeklęta”.

 

         Popatrzcie na tytuły czasopism: „Tarantela”, „Osa”. Całe wydawnictwo – „Skorpion”. Jeszcze jakiś owad z Azji Środkowej (było takie czasopismo). „Dzika Róża”.

 

         I wszyscy „żądlą” Rosję. „Jak by tu i gdzie zapuścić jej jad”?

         Czy można się dziwić, że Rosja oszalała?

 

*

 

         Oto prosta „Historia nihilizmu rosyjskiego”.

 

*

 

         Żądli ją Niemiec. Żądli ją Żyd. Żądli Ormianin, Litwin. Otwierając gębę, z ironicznym uśmiechem lezie chochoł.

         A w pośrodku wszystkich, rozpasawszy się, „sam Rosjanin” nadepnął butem na oblicze babci-Ojczyzny.

( grając z dziećmi w warcaby)

 

*        *        *

 

         631. Uczyłem się w gimnazjum w Kostromie i w 1-ej klasie musiałem wiedzieć, że „Chociaż jestem maleńkim człowiekiem, to mam 32 zęby i 24 żebra”. Potem – kręgi kręgosłupa.

         Gdybym w tym gimnazjum uczył się do VI klasy, to bym się dowiedział, że „był Susanin”, o którym śpiewaliśmy jakieś wiersze (w domu i na ulicy) jeszcze przed pójściem do gimnazjum:

 

                                                           …nie widać nic!

                                                           …zawołali wrogowie.

 

         A serce zamierało z zachwytu nad Susaninem, który umierał pośród Polaków.

         Ale nie uczyłem się do VI klasy w Kostromie. Zresztą wielu gimnazjalistów „nie dochodzi” nawet do IV klasy, ale wszyscy wiedzą, że człowiek ma „32 kręgi”, ale nie wiedzą, że Susanin uratował carską rodzinę.

         Potem było gimnazjum w Symbirsku (II i III klasa) – a ja nic nie wiedziałem o Symbirsku, o Wołdze (jedynie powiedziano – „3 600 wiorst”, a i to w IV klasie). Nie wiedziałem gdzie i jak płynie wspaniała miejscowa rzeczka, ulubienica mieszkańców – Swijaga.

         Potem gimnazjum w Niżnym. Tam stawiano mi dwóje z łaciny, a ja zachwycałem się Bocklem! Nawet byłoby czymś dziwnym porównywanie „Minina i Pożarskiego” z Bocklem: Bockl był podobny w „pysze i sławie” do Babilonu, a ci dwaj, nasi książęta – nudni mieszczanie „z naszego zakątka”.

         Ja do szaleństwa nienawidziłem „Minina i Pożarskiego” – zwłaszcza za to, że nie napisali żadnej wielkiej książki w rodzaju „Historia cywilizacji w Anglii”.

         Potem uniwersytet. „U nich była Reformacja, a w Rosji nieszczęsny pop Awwakum”. Tam – Rzymianie, a u Rosjan – Cziczikowowie.

         Jak tu nie wziąć bombę, jak nie wstąpić do partii „obalenia istniejącego ustroju”?

 

         Wszystko jest bardzo proste:

         Ucząc się w Symbirsku – nie dowiedziałem się nic o Swijadze, o miejscowych poetach – Kasakowych, Karamzinie, Jayzkowie, nie dowiedziałem się też nic o Wołdze – a w Symbirsku jest już to piękna i wielka rzeka.

         Ucząc się w Kostromie – nie wiedziałem, że nazwa tego miasta pochodzi od imienia pogańskiej bogini; nic – o monasterze Ipatiewskim; o cudownej ikonie (miejscowej) Fiodorowskiej Matki Bożej – też nic.

         Ucząc się w Niżnym – nic o „Nowogrodzie ziemi Nizinnej”, „o Makarym, od którego jarmarki”, o Unży (rzeka) i je starowiercach.

         Ale od 10 roku życia powtarzałem jak Wiarę i Religię:

         „Chociaż jestem maleńkim człowiekiem, to mam 24 żebra i 32 zęby”, lub na odwrót, niech to diabli wezmą, niech to diabli wezmą.

         Jeszcze nas uczono, że ta kość, która jest goleniowa, nazywa się kością goleniową (!).

 

*

 

         Proszę sobie wyobrazić, że głodnemu niemowlęciu zamiast matczynej piersi daje się – „celem szybszego zapoznania się z geografią” – mleko kokosowe, a dziesięcioletniej dziewczynce zakłada się francuskie robrony, także celem szybszego poznania przemysłu francuskiego i sztuki. „Moje dzieci nie mają jeszcze jedenastu lat, a już znają historię i geografię.

 

         W wielu 15 lat te dzieci będą – martwymi starcami.

 

*        *        *

 

         632. …póki co, to jeszcze „kwiatuszki”, ale po 75 latach literatura rosyjska przyniesie owoce.

 

*

 

         Już teraz Fariesow, „beletrysta-narodnik”, zaproponował, aby jak najszybciej, celem pocieszenia w bólu, „wziąć do dobrej chrześcijańskiej rodziny” tę niemiecką bonę, która w nocy czytając ze świeczką powieść wywołała pożar, a kiedy płonęła 9-letnia Tamarka Auer, to ona wynosiła swoje ubrania i pozostawiła bez żadnej pomocy płonącą Tamarę. Fariesow, biograf Leskowa, napisał (w „Gazecie Petersburskiej”):

         „Ona, nieszczęsna, jest zupełnie roztrzęsiona. Należy jak najszybciej okazać jej pomoc”.

         Osobiście proponuję Fariesowi, żeby dał tej guwernantce 25 rubli. Jestem przekonany, że nie da.

         Ciocia Tamarki opowiadała o guwernantce, że znalazła już pracę i otrzymała odszkodowanie za swoją bieliznę, która jakoby spaliła się, ale w rzeczywistości była w pralni i została jej oddana.

         Tak, ale owa guwernantka jest: 1) Niemką, 2) pracownicą, 3) inteligentką. A kim była Tamarka? Ona tylko krzyczała, gdy zobaczyła palący się pokój: „Biedny tata! Wszystko się spali i kiedy on wróci (zza granicy), nic nie znajdzie”.

         On nie znalazł córki. Wieczny jej odpoczynek. Jeszcze jedno: ona często całowała bonę w rękę, od czego ją oduczano. Była bardzo miła dla otoczenia.

         Tamara spaliła się w maju. Jej matka zmarła w grudniu tego samego roku, czyli po 5-6 miesiącach. Młody wdowiec wkrótce ożenił się powtórnie.

 

*        *        *

 

         633. Cała rewolucja rosyjska przemieniła się w rodzaj spisku, ale kiedy to spisek był potężny przeciwko państwu, a nie przeciwko osobie? Rewolucja rosyjska dręczy więc osoby, a państwo dalej istnieje i nic nie czuje.

         „Na naszej ulicy Zwienigorodzkiej po 1 marca wszystko stoi tak samo, jak przed 1 marca”. Ani jeden sklepikarz nawet nie kichnął.

(wieczorem w sadzie)

 

*        *        *

 

         634. Kiedy rwało się żelazo i ludzie pod Cuszimą, cała literatura śmiała się i profesorzy też się śmiali:

         – Stopień kapitana otrzyma każdy, kto określi wysokość masztu (Timirjazew przeciwko Danilewskiemu).

         Można by na to odpowiedzieć profesorom:

         – Na stole leży pańska rozprawa. Proszę określić, z ilu niemieckich szpargałów jest ona spreparowana?

 

*        *        *

 

         635. Najlepsze w mojej działalności literackiej jest to, że dzięki niej mogłem wyżywić dziesięcioro ludzi. To jest jasne i pewne.

         A myśli?…

         Cóż to takiego myśli…

         Myśli bywają różne.

(w wagonie)

 

*        *        *

 

         636. Ludzie, którzy nigdzie się nie spieszą – to ludzie Boży.

         Ludzie, którzy nie mają żadnego celu – to też ludzie Boży.

(w wagonie)

 

*        *        *

 

         637. Gorki słusznie przepowiadał (w bardzo miłym, sympatycznym liście): „Pańskie Odosobnione – rozerwą”

         Zwłaszcza starają się o to jakieś Żydki z Kijowa – Kołtanowski lub Połtanowski. Sześć razy ich beształem.

         Jestem jednak dość wytrwały. Cw. Pisze – „pan jest zatruty”. Wcale tego nie odczuwam, nawet w najmniejszym stopniu. Siądę sobie nad numizmatami, „choć byś pękł”. Ja sam zebrałem kolekcję lepszą, niż w uniwersytetach kijowskim i moskiewskim. A te kolekcje gromadzono przez sto lat.

 

*        *        *

 

         638. Dla kochającego męża w żonie słodki jest każdy kawałek. Dla kochającej żony w mężu słodki jest każdy kawałek.

(jadąc dorożką, pogrzeb Stołypina)

(jasny, słoneczny poranek)

 

*        *        *

 

         639. Wieczne dzieciństwo małżeństwa – oto, co chcę głosić. Małżonkowie powinni być dziećmi, powinni być szczeniętami. Powinni prawie że ssać papkę. Wszyscy powinni ich karmić, troszczyć się o nich, strzec. A oni powinni być tylko szczęśliwi i rodzić wspaniałemu społeczeństwu wspaniałe dzieci. W przyszłym wieku pierwszy rok młoda para nie będzie spędzać w domu, a w złotych koszach.

(jadąc dorożką, pogrzeb Stołypina)

(jasny, słoneczny poranek)

 

*        *        *

 

         640. Powodzenie w cnocie i cnota w powodzeniu…

 

*

 

         On zawsze był prostolinijny i w najwyższym stopniu naturalny. Nigdy nie zauważyłem w nim najmniejszej cechy pozy, „zajmowania się sobą” – cechy prawie powszechnej u dziennikarzy. Nigdy nie widziałem go „rozwalonego na fotelu” (samozadowolenie), co dla pisarza jest prawie królestwem niebieskim.

         Pisarz zawsze łakomi się koło swojej miłości własnej.

(osoba i los staruszka Suworina)

 

*        *        *

 

         641. …uważam, że lepiej być policjantem i stać na skrzyżowaniu dwóch ulic – bardziej „obywatelskim”, bardziej pożytecznym, bardziej szlachetnym i odpowiadającym godności człowieka – niż siedzieć z wami „przy inteligenckim śniadaniu” i w cwany sposób omawiać zagadnienie „jak to w Rosji wszystko jest głupie” i jak „my sami jesteśmy dobrzy”, sprawiedliwi, honorowi i „gotowi cierpieć za prawdę”…

         Boże mój! Jak mogłem przez kilka lat kręcić się wśród tych ludzi? Nie udusiłem się i nie wyrwałem.

         No, chwała Bogu, coś przez te lata zobaczyłem (u W-skiej). Głównie, jacy to oni są „szczęśliwi” i jak im „żal biednej Rosji”. I kawior. I portwajn za dwa ruble.

(czytając Izgojewa o Suworinie w „Russkoj Mysli”:

„Syn niewykształconej popadii i mikołajewskiego

sołdata, bitego szpadami”)

(Jestem przekonany, że ten Izgojew, który nigdy

nie patrzy prosto w oczy, zna drogę do III oddziału)

 

*        *        *

 

         642. Żydzi „mają powodzenie” w literaturze. Przez sto lat zostali jej „szefami”. Pisać nie umieją, ale jeśli ma się talent „być szefem”, to nie trzeba umieć pisać. Za nich napiszą Rosjanie – ale, co oni chcę i co im potrzeba.

 

*        *        *

 

         643. Cała literatura jest (teraz) „przechwycona” przez Żydów. Nie wystarcza im portmonetka: oni przyszli „po duszę rosyjską”…

 

*        *        *

 

         644. Pająk jest jeden, a dziesięć much tkwi w jego pajęczynie.

         A przecież miały skrzydła, fruwały. On tylko pełza.

         I wzrok mają lepszy, horyzont. Ale to one są martwe, a pająk żyje.

         Oto Rosjanie i Żydzi. 100 milionów Rosjan i 7 milionów Żydów.

(zasypiając)

 

*        *        *

 

         645. Pogrom – to konwulsja w odpowiedzi na mękę.

         Pająk wysysa muchę. Mucha burczy. Skrzydła konwulsyjnie szamocą się i uderzają pająka, w jednym miejscu przerwały pajęczynę. Ale nóżka muchy już jest uchwycona w pętelkę.

         Pająk o tym wie. Krzyki oburzenia na pogromy – retoryczna figura cierpienia tego, kto jest panem sytuacji.

 

*

 

         Pogrom – grzech, okrucieństwo. Pogrom zawsze jest zabójstwem i jest okropny. Jak zabójstwo w obronie własnej jest jednak zabójstwem. Nie można go robić i można uniknąć – przez bezpośrednią fizyczną obronę Żydów. Ale uczyniwszy to – należy odciąć pajęczynę, rzucić na ziemię i podeptać. Należy uwolnić się od pająka i wymieść z pokoju wszystkie pajęczyny.

 

*        *        *

 

         646. 5-go sierpnia dowiedziałem się o chorobie Szury.

 

*        *        *

 

         647. Dlaczego nie mogę znieść śmierci? Przenieść do wieczności ziemskich radości?

         Carowie umierali. Umarł Aleksander III. Dlaczego nie mogę tego znieść?

         Nie wiem. Ale nie mogę znieść. „Ja umrę” – to wcale nie to samo, co „on umrze”. Z „ja umrę” łączy się (jakościowo) tylko „mama” umrze, co jest nawet zadziwiające, gdyż ja jestem grzeszny.

 

         Tak, oto, w czym rzecz: dla całego świata ja także – „on umrze”, i też – „to nic”.

         Każdy człowiek tylko dla siebie jest „ja”. Dla wszystkich innych – „on”. Oto wielkie solo. Jak w takiej sytuacji nie zawyć z rozpaczy?

(w wagonie, 9 VIII 1912 r.)

 

*        *        *

 

         648. Kościół wygłasza o zmarłym tak zadziwiające słowa, jakich my nie umiemy wygłosić o zmarłym ojcu, synu, żonie, przyjacielu. To znaczy, że Kościół każdego zmarłego człowieka traktuje tak blisko, jak tylko matka może traktować swoje zmarłe dziecko. Jakże więc za to wszystko nie bronić Kościoła, że…

(przeszkodzili)

 

*        *        *

 

         649. Ciągle chciałem (1899-1909) uszyć aksamitne ubranie. I ciągle odkładałem. Teraz jest za późno. Miałem już aksamitne ozdoby.

         Jakże dobrze było w jasnoszarym ubraniu ze srebrzystą ozdobą (wertykalny pas z boku – i jeszcze gdzieś trochę).

(u Taratina, czekam na zakupy dla dzieci, mama wybiera)

 

*        *        *

 

         650. Wszyscy pisarze są niewolnikami. Są niewolnikami swoich czytelników.

 

*

 

         Bez względu na to, kto jest pisarzem, ma naturę niewolnika.

 

*

 

         To wszystko urządził ten Mefistofeles-Gutenberg. Czarna pamięć.

(ósma rano, w drodze do miasta)

 

*        *        *

 

         651. Siostra Wiera (umierała na gruźlicę w wieku 19 lat) zawsze wyjmowała miękisz z bułki i mi oddawała. Nie wiedziałem, dlaczego ona nie je (nie miała apetytu). A ja te masy miękiszu (z bułki za 5 kopiejek) zjadałem momentalnie i była to rozkosz. Ona posyłała mnie po bułki, a kiedy przynosiłem, mówiła: „Poczekaj, Wasia”. I zaczynała, po rozłamaniu bułki, wyjmować miękisz z boku i ze środka.

         Miała ciemne włosy (ale nie kasztanowe) i nosiła je upięte w „kok”, wysoko nad czołem, za kokiem grzebień, wąski i półokrągły. Była blada, chuda i bardzo ładna (w rodzinie tylko ja nie byłem ładny). Kiedy w końcu postanowiono wezwać Łagowskiego, ona leżała w prawym pokoju (na 2-gim piętrze), obitym zielonym materiałem. Gdy lekarz wszedł, ona wstała z łóżka, na którym ciągle leżała. Lekarz powiedział potem przy mnie do matki:

         – Ona zdobyła się na odwagę i chciała pokazać, że „wszystko w porządku”. Proszę zmienić pokój, zielone obicia są dla nie szkodliwe. Jej stan jest zły.

         Nic nie pamiętam, jak ona umierała, nie pamiętam też pogrzebu.

 

*

 

         Kiedyś ona powiedziała do mnie: „Wasia, przynieś nożyczki”. Miałem wtedy 8 lat. Przyniosłem. Ona wycięła z gazety wąski i krótki pasek, który troskliwie schowała do swojej książki, a resztę wyrzuciła. Było wydrukowane: Samojło. „Nikomu o tym nie mów, Wasia”. Kiwnąłem głową.

         Gdy poszedłem do gimnazjum, zobaczyłem na lekcji historii naturalnej nauczyciela, którego nazywano „Samojło”. Był średniego wzrostu, gładko wygolony, miał z lekka falujące ciemnorude włosy i zawsze chodził w czarnym surducie (pozostali – w granatowych frakach), był niezwykle uroczysty, a raczej jakiś wspaniały. Nigdy nie schodził z katedry i nie chodził „demokratycznie” po klasie. W nim nie było nic demokratycznego. Wśród innych nauczycieli, bardzo uczonych, on był bogiem uczoności i ważności. Być może, w ciągu roku uśmiechnął się ze dwa razy, przy szczególnie złej odpowiedzi ucznia, to znaczy jego wargi trochę się zwężały w „mieszek”, a raczej marszczyły się, ale z rodzajem wyrozumiałości w stosunku do zabawnego ucznia, co pozwalało się domyślać, że on się uśmiecha. Gdy mówił, to znaczy wypowiadał nieliczne słowa, to zawsze trzymał (rysując na papierze) pióro jak można najdalej od stalówki i widziałem jego wąskie, długie, szlachetne palce, a na ich końcu długie i ostre paznokcie, bez najmniejszego brudu pod nimi, a paznokcie były przycięte „pod długość palców” (jakby przycięte z obu stron).

         Uczyliśmy się z podręczników Radonieżskiego lub Uszynskiego:

         „Chociaż jestem maleńkim człowiekiem, to mam 32 kręgi i 12 żeber”… I inne, wątpliwe wiadomości. W 3 klasie (brat Fiodor) on (Samojło) uczył botaniki. Istniał gruby podręcznik Grigoriewicza „Botanika”, ale to już były rzeczy niedostępne, na które nie mogłem spoglądać.

 

*        *        *

 

         652. W wiecznej trwodze o jakieś nieszczęście.

(psychologia mamy)

 

         Ale teraz wszystko się wyjaśniło, kiedy ona już 15 lat jest chora i nikt jej nie leczył.

 

*        *        *

 

         653. …główna troska, skąd dostać pieniążki, przez Żukowskiego wybłagać na Dworze; i gdzie by tu zostać – profesorem…

         Jako profesor był bardzo dobry. Podwiązywał szczękę i mówił, że bolą go zęby, nie wiedząc co wykładać i o czym wykładać. Po co on tak bardzo chciał zostać profesorem?

         Tak: jeszcze – komu by ty przeczytać swój wywód. Już jako uczeń szkoły podstawowej, pisząc listy do matki, dawał jej reprymendy.

         W całej działalności i w obliczu ani jednej szlachetnej cechy.

         Wszystkie zaś jego działania są bez porywu („szlachetny poryw”), jakieś powolne i ciągnące się. Jakby gad pełzał. „Będziesz się czołgał na swoim brzuchu”.

 

*        *        *

 

         654. – Ból zadławił! – (zapłakała): – Tak!!

(mama o Szurze, 9 sierpnia 1912 r.,

w dorożce – przerwała mi w pół słowa)

 

*        *        *

 

         655. Pamięć literacka jest bardzo słaba. Na nielicznych „pogrzebach literackich”, na których byłem (nigdy ich nie lubiłem), zdumiewało mnie, że idący za trumną nie mają nic wspólnego ze zmarłym. Rozmowy. „Swoje sprawy”. A „ważne osoby” miały zatroskany wyraz twarzy i zastanawiały się nad swoim przemówieniem.

         Czyżby ci „mówcy” mieli też iść za moją trumną? Brrr…

         Inaczej z prostymi ludźmi: współczucie, łzy, wszystko.

 

*

 

         Wydaje mi się, że Kościół i oddani mu ludzie bardzo się mylą, gdy wybierają dla obrony Kościoła metody i narzędzia wrogiej strony – prasy. Kościół jest – milczący. Kościół nie ma nic wspólnego z drukiem lub „starym drukiem”. Po co Kościołowi słowo? Jego słowo – w liturgii, w modlitwach. Te wielkie skarbnice, skarbnice słowa Kościoła, są już stworzone (przed wynalezieniem druku) i można z nich zawsze korzystać. „Kazania” właściwie nie są potrzebne. Najwyżej dwa-trzy słowa, nigdy dłużej niż pięć minut. Kościół powinien być milczący i aktywny.

         Czyż pocałowanie chorego, umierającego, nie jest czynem? Jest to i czyn, i słowo. Pocałunek zastępuje słowo, pocałunek jest bogatszy od słowa – jest jak muzyka, jest bardziej nieskończony i nieokreślony, niż słowo. Pogłaskałbym po włosach. Objąłbym kajającego się i znużonego. Oto „słowo” Kościoła. Po co mówić?

         Niech mówią literaci.

         A wszystkie kościelne czasopisma i gazety – proch i marność…

 

*        *        *

 

         656. – Mrok bez światła…

(choć raz w tygodniu – przez całe lata –

przed zaśnięciem, lub leżąc, gdy

podejdę i zapytam: „Jak się czujesz?”)

 

*        *        *

 

         657. Szura:

         – Kiedy ona się leczyła? Nigdy się nie leczyła.

         Rzeczywiście – czy „leczeniem” mogły być jałowe wizyty Nauka z bromem, kamforą, digitalis i chininą?

         On ją „uspokajał”, kiedy topniała materia mózgu i szlifowała się tkanka serca.

 

*        *        *

 

         658. Siedzę u Rcy. Jego żona (bardzo miła, ale ma już mało zębów) mówi:

         – Nie znoszę Żydów, wszystkich bym ich zlikwidowała…

         Śmiech. Ona jest wspaniałą gospodynią, dba o rodzinę, szczera kobieta, ze względu na płodność i rodzinność – w niej samej jest coś biblijnego.

         – Kiedy urodziłam ostatnią dziewczynkę, to wbiegła nasza sąsiadka, Żydówka – w Gatczynie – i pyta:

         – Kto?

         – Dziewczynka.

         Ona (Żydówka) usiadła. Wstała i mówi:

         – Gdyby to był chłopiec, co cała Gatczyna zakrzyczałaby (ciesząc się i współweseląc).

         – To! To! – powiedział Rcy – Wyzywajcie Żydów, przeklinajcie, ale przyznajcie, że oni też mają godność.

         R. (utalentowany Żyd w Moskwie) w swoim 3-im liście do mnie (nie znam go osobiście) dopisał: „Moja siostra niedługo będzie rodzić”.

         Tak. Ich nie wolno ani potępiać, ani negować. Tylko oni sami (obecne wyrodki, inteligencja) nie wiedzą, „za co?”. Ale wróćmy do „Gatczyny”.

         Dlaczego Gatczyna tak bardzo cieszyłaby się z „chłopca”? Przecież dziewczynka – to ten sam duch. Tak, ale organ – nie ten. Co właściwie powiedziała Żydówka, nawet tego nie podejrzewając?

         – Gdybyś ty, moja rosyjska sąsiadko, wydała na świat nowy męski organ, cała Gatczyna krzyczałaby z zachwytu.

         Przecież to zgadza się z ceremonią „niesienia fallusów” przez greckich kapłanów, a jeszcze wcześniej – przez egipskich. „Nieść w procesji” lub „krzyczeć w mieście” – to samo. Któż będzie śmiał negować, że w judaizmie ukryte jest to, co historycy niemo i martwo nazywają „kultem fallicznym”, że cały lud ubóstwia, odczuwa pociąg „do tych… maleńkich rzeczy”…

         Religia wyraziła eqnoV.

 

*        *        *

 

         659. Przy organizowaniu małżeństw (w kraju) zawsze należy mieć na uwadze, że jest to problem (potrzeba) stad, problem cielców – „wielości”, „tłumu”… i w żaden sposób nie wolno orientować się na „naszą warstwę szlachecką”, ani na żadne miejskie przywileje i wyjątki… Oni sami się urządzą i postanowią. Należy „otwierać bramę stadu, stadu, stadom”: oczywiście, ta brama nie powinna być wąska, inaczej połamie się.

(zajmując się numizmatyką)

 

*        *        *

 

         Przeważnie kanony (Kościoła greckiego o małżeństwie) miały na uwadze albo rodzinę imperatora albo patrycjuszy. A przez to nie zauważyli stada. Patriarchowie konstantynopolitańscy, co jest naturalne, chcieli „przytrzeć nosa” (przez swoje prawo „nie zezwalam”) cezarom i byli z tego powodu dumni oraz wolni w wymaganiach: „ledwo godzili się na trzecie małżeństwo”. Ale spierając się z pałacem zapomnieli o „Waśce Busłajewiczu”, który krzyczy – „Chcę dziesiątą żonę” i co ma robić (zdarzyło się coś takiego raz na 1 000 000 ludzi), jeśli bez jego winy zmarło dziewięć żon, a zdrowie aż tryska, krew z mlekiem. Więc kpiarsko krzyczy: „Przecież nie będę spać z poduszką!” oraz „Nie ożenię się z pierzyną!”.

         Rację mieli patriarchowie (duma Kościoła wobec władców Bizancjum), ale i Waśka Busłajewicz też ma rację, gdyż to on jest ludem (stado, cielce).

 

*

 

         Czy dziewięć żon może umrzeć jednemu mężczyźnie bez jego winy? Po pierwsze, „kobiecie Samarytance” umarło, lub też odeszło od niej, siedmiu mężów, a to już nie tak daleko do dziewięciu. Po drugie, opowieść Baksta, zadziwiająca i zmuszająca do zadumy: „Czy jeden człowiek może doświadczyć w ciągu doby dwóch katastrof kolejowych?” – Odpowiedziałem: – „Oczywiście, nie!!! Nieprawdopodobne!!!” – „Proszę sobie wyobrazić – mówił Bakst – pewien mój znajomy jechał z Hawru do Lyonu i przeżył katastrofę w pociągu Hawr – Paryż. Uratował się i z radością kontynuował podróż, ale zginął w katastrofie pociągu Paryż – Lyon. Katastrofa dwóch pociągów na dwóch liniach w ciągu jednej doby jest, oczywiście, możliwa i nie wydaje się czymś nieprawdopodobnym, to się zdarza, ale bardzo rzadko. Tymczasem w tym całkowicie możliwym wypadku miało miejsce nieprawdopodobne nieszczęście: jeden i ten sam pasażer doświadczył dwóch katastrof kolejowych w jednym i tym samym dniu. To samo dotyczyło tych wszystkich pasażerów, którzy „ocaleli” w jednym pociągu, jechali dalej i przesiedli się do drugiego pociągu, który też uległ katastrofie”.

         Cud. A – jednak miał miejsce. „Niemożliwe”, a – „zdarza się”. Gdyż stada to – miliony ludzi. To samo w ludzie i małżeństwie, to znaczy w dyktowaniu praw odnoszących się do małżeństwa, hierarchia kościelna powinna „założyć” wszelkie nieprawdopodobne wypadki. Aby według słowa Bożego – „gałązki nadłamanej nie dołamać” i „lnu tlącego się nie zagasić”.

         Tak właśnie patrzy niebieskie oko.

         Ale nie tak patrzy czarne oko.

 

*        *        *

 

         660. Kiedy Kościół organizował życie płciowe (instytucja małżeństwa), to wyraźnie widać, że organizowała coś, co „nie jest jego”.

 

         Organizował życie tych, którzy nie są jego.

 

         I ci, którzy „nie są jego” – pouciekali (XIX w. – a także wcześniej; „obyczaje”).

 

*        *        *

 

         661. Nie wolno konia umieszczać w oborze, krowy w przegrodzie, psa w ptaszarni, a kury w budzie psa.

         To wszystko.

(zajmując się numizmatyką: tak w Rosji wygląda małżeństwo,

brak rozwodów)

 

*        *        *

 

         662. Wszystko to, co ucieka, wymyka się, pociąga nas w sposób nie do przezwyciężenia.

         Tak w miłości, jak i w literaturze. Czyżby tak samo – w prawdzie? Boże, czyżby tak samo i w religii, gdzie „Boga nikt nigdy nie widział”?!!

(przy kolacji i Sherlocku Holmesie, 20 VIII)

 

*        *        *

 

         663. Czyż nie jest iluzją, że za swoich czytelników uważam jedynie tych, którzy kupują moje książki, to znaczy 2 500 osób? W prasie nie da się oddzielić czytelnika od człowieka tobie oddanego. Wiem jednak z listów, że także ci, którzy nie przeczytali ani jednej mojej książki – są mi oddani. W takim wypadku iluzja „braku czytelników” natychmiast by zniknęła.

         Nie wiem. Waham się. Z powodu braku chętnych na moje książki doszedłem do wniosku, że „jestem mało znany w Rosji” i nie wywieram żadnego wpływu.

(głęboką nocą, czytając Sherlocka Holmesa)

 

*        *        *

 

         664. Człowiek jest szczery w swoich wadach i nieszczery w cnotach.

 

*        *        *

 

         665. Popatrzcie, zbrodnie leją się jak wolna pieśń, a życie cnotliwe ciągnie się jak panichida.

         Dlaczego? Skąd taki koszmar?

         Popatrzcie więc, jak wspaniałe jest „Piekło” Dantego i jak kwaśny jest jego „Czyściec”. To samo dzieje się z „Rajem utraconym” Miltona i z jego „Rajem odzyskanym”. Dlaczego? Dlaczego?!!

         Istnieje tylko jeden, jedyny, wyjątek, jak się wydaje: ody olimpijskie Pindara, którym nie odpowiadały żadne baśnie, kpiny i satyry.

         A to znaczy, że Grecy w IV-V w. przed Chrystusem – byli szczęśliwi i czyści.

(w gabinecie)

 

*        *        *

 

         666. Wada jest malownicza, a cnota tak szara.

         Co to za koszmary?!

(20 sierpnia 1912 r.)

 

*        *        *

 

         667. Hercen wpuścił do Rosji całą rzekę frazesów, wyobrażając sobie, że jest to „polityka” i „historia”…

         To on jest twórcą politycznego pustosłowia w Rosji. Pustosłowie to składa się z dwóch elementów: 1) „ja się staram”, i 2) kiedy już to wykazałem, mogę mówić wszelkie bzdury i będą one „polityką”.

         Ponieważ w Rosji wszyscy gimnazjaliści cierpią z powodu lenistwa i surowości nauczycieli, to od Hercena zaczęło się, że każdy gimnazjalista jest „politykiem” i gimnazjaliści zajmują się polityką.

         Nie zawsze jest „tak”, ale w 9/10 – tak.

 

*        *        *

 

         668. …a jednak pomimo wszelkiej szczerości jest też i chytrość. Jeśli nie ma jej w tym, co zostało powiedziane, to jest ona w tym, czego nie powiedziano. A to znaczy, że w naszym „nagle” i we wszystkich okrzykach my okrywamy się sierścią. Jesteśmy „zimni”, „nieładni”.

         Jacyż jesteśmy wrażliwi! Jacyż nieszczęśni!

(o „Odosobnionym”, porządkując książki, jesień 1912 r.)

 

*        *        *

 

         669. „Człowiek-sztampa”, który jest oceniany nie według zasług, ale – według „sztampy”. I nakładają na niego różne „sztampy” – jedną po drugiej, coraz głębiej. Już „cała pierś w orderach”. Mnóstwo takich osób składa się na „ojczyznę-sztampę”.

         Nie ma siły, żeby takich kochać.

         Zaczęto kłaść „sztampy” na miłość.

         Położono „sztampę” na Kościół.

         Oto nasza historia.

(wyszedłem zapalić papierosa na schodach)

 

*        *        *

 

         670.                          Jesieni późnej kwiaty spóźnione…

 

ten wiersz jest dla mnie tylko mitem. Ani jesieni, ani jesiennych drzew – nigdy nie widziałem (tylko w dzieciństwie).

         Gdy tylko pojawią się grzyby – zbieraj swoje książki i jedź do miasta. „Początek nauki”. Grzyby pojawiają się w sierpniu, niekiedy w końcu sierpnia: w tym roku tylko 2 razy chodziłem z Wasią na grzyby i prawie nic nie znaleźliśmy, tak ½ lub ¼ patelni różnych grzybów – i koźlaki, i surojadki, i kurki. Borowik – tylko jeden. A miejscowość – „grzybowa”.

         Dzieci – wszystkie – mają wspaniałą pamięć w lesie. Sześć lat temu, za Teriokami, poszliśmy bardzo daleko, w gąszcz leśny, przeskoczywszy jakieś opłotki i przebrnąwszy przez jakieś błota. Nagle – zaczyna się zmierzch! Przeraziłem się: mama czeka z kolacją, mama będzie zdenerwowana. „Dzieci, szybciej do domu, zmierzcha się!!!” Wszyscy ruszyliśmy do domu.

         Zupełnie nie mam pamięci, ogólnie wiem – gdzie iść, ale zupełnie nie pamiętam drogi – gdzie ona prowadzi. A przecież można trawić na bagna i nie wydostać się stamtąd do rana. Nagle dzieci krzyczą: „Tata – tutaj, tata – tutaj!!!” I Wasia, taki drobniutki, ma zaledwie 7 lat, maszeruje z przekonaniem, jak król lub stary leśnik. „Oto brzoza, przechodziliśmy obok niej, oto wzgórek, wtedy był z lewej strony”. Szybko zapadał zmierzch i prawie biegliśmy. Nie minęła godzina, jak usłyszeliśmy okrzyk „Aj!” służącej, którą wysłano nam na spotkanie.

         Mama, cała osłabła z przerażenia i mówi:

         – Co wy ze mną robicie?…

         – No, mamo! – Nasze dzieci są jak leśnicy, wszędzie można ich puszczać i nie zabłądzą.

         I Tania, i Wiera, i Waria – wszystkie jak bohaterki. Dosłownie „urosły”, ponieważ „tatę doprowadziły do domu”. I grzyby. Całe koszyki. Zaraz czyścimy je w kuchni (chwila zadowolenia, „tryumf prawdy” i „nagroda za wysiłek”).

 

*

 

         Ileż jest wart pod względem wychowawczym jeden taki wieczór! Czy można go zastąpić wiedzą na temat:

 

                                                           Wiele jest nazw na is

                                               Masculini generis:

                                                           Panis, piscis, crinis, finis.

 

         A niech to czort porwie!!!

         No, niech to będzie okrutną koniecznością, ale w listopadzie, w październiku, a nie wtedy, gdy

 

Las atłasowy swoje oddaje żniwo

 

         Tak, ten wiersz także jest dla mnie mitem. Wcale takiego lasu nie widzieliśmy. Moje biedne dzieci, takie utalentowane, ale uczące się z trudem – nigdy takiego lasu nie widzą.

 

*

 

         Nie widzą, niestety, tej cieplarnianej wspaniałości lasów. A gdy 7-11 letnie dziecko ją zobaczy, to co poczuje? – Kto to badał? Kto się domyślił?

         Być może, cieplarniany las w dzieciństwie na starość uratuje go przed nudą, tęsknotą, rozpaczą? Uratuje w młodości od ateizmu? Powstrzyma młodzieńca przed samobójstwem.

         Nic z tego nie bierze się pod uwagę. Biedna jest nasza szkoła. Taka zadowolona z siebie, taka szczęśliwa w swoim ubóstwie. „Mu już przerabiamy algebrę” (ze smarkaczami, które jeszcze nie potrafią wytrzeć sobie nosa).

 

*        *        *

 

         671. Niezwykle głęboka i budząca trwogę uwaga Tiernawcewa, 3 lata temu. Mówiłem coś o uniwersytetach, o profesorach, być może o rządzie i ministrach, a on mi przerwał:

         – Bzdury! Dzielnicowy – oto, kto jest ważny!

         Machnął ręką, jakby pokazując na około, ponad dachami domów (rozmowa miała miejsce wieczorem, nocą):

         – Wszędzie pod tymi dachami mieszkają ludzie. Jacy ludzie? Jak oni żyją? Nikt tego nie wie, ani minister, ani pański profesor. Nauka nie wie, administracja nie wie. I nikt się tym nie interesuje. A tymczasem, jacy ludzie żyją i jak oni żyją – to splot wszystkiego, splot ważności, splot zainteresowania. To wszystko zna tylko dzielnicowy – zna anonimowo, zna w milczeniu, „na wszelki wypadek”, gdyż do jego obowiązków nie należy składanie meldunków o tym wszystkim. On zna złodzieja – on zna prostytutkę – on zna szulera, czyli człowieka mającego wątpliwe źródła dochodów, zna zdradzającą żonę, znany przyjazdy i wyjazdy kobiet z półświatka. Wszystko, o czym opowiadają powieści, co Gorki opisał w „Na dnie”, co przedstawia Arcybaszew i inni – całe to przerażające i romantyczne życie, pełne tajemnic i przestępstw, straszne i święte, zna „z obowiązku służbowego” dzielnicowy, a poza nim, też „z obowiązku służbowego”, nikt tego życia nie zna.

         On chyba tego nie dopowiedział, ale w myślach ja dopowiedziałem za niego:

         – Oto, gdzie należy pracować: gdzie jest autentycznie interesująco, gdzie jest autentyczna wszechwiedza!

         Tylko mignęło w myślach: „Rzeczywiście – tak! A nikomu nie przyszło do głowy!”

         On to powiedział jeszcze bardziej wyraziście. Prawie, że w tym sensie: wszystkie zawody są widmowe i literackie, realny jest tylko jeden zawód – policjant.

         Sam Tiernawcew jest szlachetnym marzycielem, à la Hamlet. I nagle – taka myśl!

(28 sierpnia 12 r.)

 

*        *        *

 

         672. Jedynie ta, która miłuje wolność, poszła do Żydów.

         A oni jej powiedzieli: „Cyc”.

         I ta, która miłuje wolność, odeszła z podwiniętym ogonem.

 

*        *        *

 

         673. Cała rosyjska opozycja jest opozycją pokoju lokajów, to znaczy jakiegoś tylnego podwórka – co do tonacji: z głęboką świadomością, że to jest – tylne podwórko, z głębokim bólem – że sami są „z tyłu”; z głęboką świadomością i uznaniem, że krytykowana osoba lub krytykowane osoby są panem lub panami. Przeszkadza w połączeniu się z opozycją, a to oznacza konieczność przejęcia tonacji lokajów. Za najbardziej niezależnego człowieka w literaturze uważałem Strachowa, który nigdy nie wspominał o rządzie, a żył, myślał i w końcu pracował w państwowej instytucji (drobny i przypadkowy urząd członka komitetu ministerstwa oświaty z pensją 1 000 rubli), ale miał jakiś talent lub dar, takt lub natchnienie, żeby w ogóle nie interesować się „rządem”. To nie to samo, co lokaj-Michajłowski, „zaczarowany” Plewe, lub też „człowiek dworu”, Korolenko, który nie może przeżyć jednego dnia, jeżeli nie uda mu się ugryźć komisarza lub jakiegoś naczelnika, albo też pokazać z kieszeni figę „swojemu połtawskiemu gubernatorowi”. „Spróbuję jeszcze wyżej” – myśli, i trzęsą mu się łydki. „Na chórze był jakiś naczelnik policji, a Annienski powiedział: Niech nas słuchają i tam” – i wskazał na chór” – pisze Lubow Guriewicz, a to znaczy, że wskazał na samego naczelnika policji!!! Cóż za szaleńcza odwaga. Strachow zapadłby się pod ziemię z powodu braku szacunku do siebie, gdyby w jakimś przemówieniu o znaczeniu kulturowym dopuścił – nawet w myślach – choć przez chwilę zajmowanie się naczelnikiem policji. Uważałby za poniżające pomyśleć nawet o ministrze spraw wewnętrznych, gdyż miał na uwadze jedynie wieki i historię. Oto wspaniała wolność nie-radykałów pociąga, to znaczy pociąga do słowianofilów, do Rosjan, którzy w ogóle nie zajmują się „rządem”, ani – „tak”, ani – „nie”, „i – tak” „i – nie”. Kiedy rząd postępuje dobrze – „tak”, a kiedy źle, nieudolnie – „nie”. Rząd jest po prostu organem narodu i społeczeństwa: członek społeczeństwa, pisarz, patrzy na rząd jak na swego sługę, to znaczy sługę takich, jak on, obywateli. W ten sposób uznanie „panowania władzy” jest cechą radykałów, a nie „naszego brata”. Oto, czego nie zauważono, o czym nie pomyślano. Wolność polityczną i godność obywatelską mają konserwatyści, a „opozycja” ma jedynie lokajskie rozdrażnienie i udrękę z powodu „swojej strasznej sytuacji”.

 

*        *        *

 

         674.                   Poddać małżeństwo prawu miłości…

 

         wydaje się, że w tym stwierdzeniu zawarta jest istota chrześcijaństwa: wszystko poddać prawu zgody, spokoju, ciszy. Ale właśnie w chrześcijaństwie – a nie w islamie i nie w judaizmie – dwa tysiące lat rządzi inna zasada:

 

Poddać miłość prawu małżeństwa.

 

         I wszyscy w tym duszą się.

 

*

 

         Wydaje się, że w małżeństwie – ale nie w Ewangelii i w Biblii (to oczywiste) – nadal panuje rzymskie małżeństwo państwowe. Wszyscy Ojcowie Kościoła byli obywatelami Imperium Grecko-Rzymskiego, lub – czysto Rzymskiego, i pojęcie „podstawowej komórki społecznej” wzięli z otaczającego ich świata.

 

*

 

         Oto dlaczego moje porywy ku nowemu małżeństwu, chociaż wydają się być „anty-kanoniczne”, są jednak autentycznie ewangeliczne i jedynie anty-rzymskie i anty-pogańskie, gdyż właśnie elementy rzymskie i pogańskie zostały nieostrożnie wprowadzone do „kanonów”.

 

*

 

         Bóg stworzył miłość. Adam i Ewa kochali się – i właśnie z tego powodu Biblia nazwała ich isz i iszsza („zespoleni”), mąż i żona. Miłość jest starsza od „prawa małżeńskiego”. Jest więc zrozumiałe, że to, co jest starsze i podstawowe, nie potrafi podporządkować się temu, co jest nowe i dodane.

         To nie „rzeczownik” zgadza się co do rodzaju, liczby i przypadku z „przymiotnikiem”, ale „przymiotnik” zgadza się z „rzeczownikiem”.

 

*

 

         Trzymajcie się tego, klechy: inaczej, nie będą was słuchać.

         Będziecie za to zabijać, a i tak wam się nie podporządkują: według słów Pisma – „miłość silniejsza jest nawet od śmierci”.

 

*        *        *

 

         675. Bardzo dobrze jest zorganizowane nauczanie w kraju: od 8 do 22 lat – gorliwe uczenie się. „Wkuwanie”, że nawet głowy nie można podnieść… Od 22 do 35 lat – wzorowa praca, pierwsze rangi i pierwsze ordery. W wieku 35 lat – radca stanu. Żonaty (z posagiem) i pierwsze dzieci: no, znaczy się – „kuchnia i sypialnia”. Po osiągnięciu rangi radcy stanu – stół karciany, kredka i póki co – trzeba przegrywać z „władzami”, a potem dla niego będą przegrywać podwładni. Wtedy on już będzie rzeczywistym radcą stanu.

         Potem umrze. W czarnej ramce „żona i dzieci” powiadomią, że „po ciężkiej chorobie” Iwan Iwanowicz wreszcie „zmarł”.

 

*        *        *

 

         676. To bardzo zdrowa reakcja na „głupotę”, że gimnazjaliści się nie uczą.

         – Nie uczcie się, panowie. Do diabła z tym! Szalejcie, bawcie się. Zbierajcie kwiaty, zakochujcie się. Ale kochajcie też swoich rodziców i szanujcie duchownych (chodźcie do cerkwi). Na egzaminach „ściągajcie” – ku zadowoleniu nienasyconego ministerstwa.

         A kiedy będziecie mieli 20 lat i będziecie już, oczywiście, żonaci, zacznijcie po trochu czytać, czytajcie coraz więcej i więcej, aż do samej śmierci.

         Wtedy śmierć przyjdzie późno, a wasza starość będzie mądra.

 

*        *        *

 

         677. …a to was już w dzieciństwie robią starcami, a na starość proponują się ożenić. „Jesteś już bowiem tak mądry, że teraz możesz wychowywać dzieci”, których teraz nie możesz już rodzić.

         Powiedzcie więc dorosłym:

         – Nie, tatusiu. Nad książkami i papierami, przy biurku i zajmując się różnymi sprawami – będę siedział na starość. Wtedy rozum będzie kierował tymi sprawami. A teraz ja – głupiutki – pobiegnę na pole, nazrywam kwiatów i zaniosę je dziewczynie.

 

*        *        *

 

         678. Z tych słów Chrystusa, że „mąż i żona nie mogą się rozejść, jak tylko z powodu cudzołóstwa”, duchowieństwo zyskało więcej dochodów, niż ze wszystkich złóż złota w Kalifornii, Australii i na Ałtaju.

         Chociaż stąd trysnęła krew i mózg ludzkości, to Kościół nie może ich inaczej tłumaczyć lub komplikować, gdyż wtedy zamkną się złoża złota. W obronę i zachowanie tych słów w sensie dosłownym włożono więcej wysiłków, niż w obronę całej Ewangelii.

         Czegoż człowiek nie da za odbudowanie swego szczęścia rodzinnego? Na ten właśnie przycisk nacisnęło duchowieństwo.

(poświęcam pamięci S. A. Raczinskiego)

 

*        *        *

 

         679. Tracąc dziewictwo dziewczyna traci swoje określenie.

         Ona nie zgrzeszyła (prawo przyrody), ona nikogo nie skrzywdziła. Całemu światu może powiedzieć: „Co wam do tego”? Tak.

 

*

 

         Kiedy jednak będą z nią rozmawiać jak z „panną”, jak z „dziewczyną”, a nie jak z „panią”, z „damą”, to przecież ona nie powie:

         – Nie jestem już dziewicą.

         Coś więc ukryje. I to na każdym kroku. Każdego dnia będzie zmuszona kłamać. Będzie w takiej samej sytuacji, jak mając w kieszeni podczas podróży „paszport obcego człowieka”, z „fałszywymi danymi”.

         Autentyczna w dziewictwie, szczera w dziewictwie, bezpośrednia w dziewictwie – teraz (po utracie dziewictwa) będzie zmuszona każdego dnia skłamać, powiedzieć „nieprawdę” i wyrzucać sobie „brak męstwa”.

         To taka udręka.

         A jeszcze straszniejsze jest to, że „zginana przez burze” ona w końcu zacznie rosnąć krzywo, „bokiem”, nieprawidłowo.

         Ona cała przygaśnie. Zamknie się w sobie. Wcale nie z powodu „grzechu”, którego nie ma w stosunku płciowym, ale ze względu na okoliczności – utrata „dziewictwa” jest w samej rzeczy „upadkiem”. Empirycznie od tego czasu dziewczyna zwykle „upada” i „upada”. „Upada” w obowiązkach, „Upada” w pracy. „Upada” w domu.

 

*

 

         No, anatemy (społeczeństwo, starsi): uprzedźcie to straszne nieszczęście waszych dzieci zamążpójściem we właściwym czasie, możliwie jak najwcześniejszym. I nigdy nie odważcie się krzyczeć – „Ty upadłaś!” (rodzice do córek), kiedy minęły już 3-4 lata, a ona ciągle dręczyła się, czekała.

(to jest, gdy „dojrzeje”) (zresztą w prawie powinien

być określony okres „spłaty weksli”, okres – póki

dziewczyna ma „obowiązek czekać”. Póki –

wszystko społeczeństwu i nic – dziewczynie. Prawo

powinno, na przykład, powiedzieć: „Po skończeniu

30 lat zachowanie dziewictwa nie jest obowiązkowe

i macierzyństwo panny nie ma w sobie nic złego,

a jej dziecko jest – legalne”)

 

*        *        *

 

         680. Tak, ja też myślę, że rosyjski postęp, zrodzony przez wyrzuconych ze służby policjantów i szulerów karcianych, zajdzie daleko:

 

                                               Siejcie rozumnie, dobrze, na wieki,

                                               Siejcie. Dziękujemy, powie wam serdecznie

                                                                                   Rosyjski naród.

 

         Zresztą narodowi rosyjskiemu od tego ciągłego „dziękuję” łamie się szyja. Ze wszystkich stron generałowie, ale gdzie wojskowy domaga się jednego pokłonu, tam generał literacki zmusza do kłaniania się przez cały wiek.

         Szczedrinowi i Niekrasowowi kłaniają się już 50 lat.

 

*        *        *

 

         681. A jednak bytowa Ruś jest mi bardzo droga, miła, intymnie bliska i współczująca.

         Wszyscy by się kochali. Wszyscy by się żenili. Wszyscy by rodzili dzieci.

         Nieco by ich uczyli, nie męcząc, a potem też żenili. „Wnuki powinny być gotowe, gdy rodzice są jeszcze w rozkwicie” – oto mój kanon.

         Tylko „†” jest straszna.

(po powrocie z wesela Swietozara Stiepanowicza)

 

*        *        *

 

         682. Kim była Sulamitka?

         To każda Izraelitka w wieczór z piątku na sobotę.

 

*

 

         „Pieśń nad pieśniami” należy porównać z tym fragmentem Księgi Proroka Ezechiela (14 lub 15 rozdział), w którym Bóg mówi przez proroka, jak spotkał dziewicę Izraela: „piersi twoje (dopiero co) nabrały kształtu” … „włosy twoje stały się obfitsze” … „Włożyłem też pierścień w twój nos, kolczyki w twoje uszy”… „Ale ty… oddawałaś się każdemu, kto obok ciebie przechodził… Egipcjanom… Asyryjczykom”…

(czytając rano gazety)

 

*        *        *

 

         683. Jakiż piękny jest ten fragment! Każdy młodzieniec i każda dziewczyna powinni znać go na pamięć – jako korzeń swego życia, jako podstawę swoich praw:

 

Księga Proroka Ezechiela, rozdział XVI:

 

            Pan skierował do mnie te słowa: „Synu człowieczy, zapoznaj Jerozolimę z jej obrzydliwościami.

            I powiedz: Tak mówi Pan do Jerozolimy: Z pochodzenia swego i urodzenia swego jesteś z ziemi Kanaan. Ojciec twój był Amorytą, a matka twoja – Chetytką.

            A twoje urodzenie: w dniu twego przyjścia na świat nie ucięto ci pępowiny, nie obmyto cię w wodzie, aby cię oczyścić; nie natarto cię solą i w pieluszki cię nie owinięto.

            Żadne oko nie okazało współczucia, aby spełnić względem ciebie jedną z tych przysług przez litość dla ciebie. W dniu twego urodzenia wyrzucono cię na puste pole – przez niechęć do ciebie.

            Oto Ja przechodziłem obok ciebie i ujrzałem cię, jak szamotałaś się we krwi. Rzekłem do ciebie, gdy byłaś we krwi: Żyj, rośnij!

            Uczyniłem cię jak kwiat polny. Rosłaś, wzrastałaś i doszłaś do wieku dojrzałego. Piersi twoje nabrały kształtu i włosy twoje stały się obfitsze. Ale byłaś naga i odkryta.

            Oto przechodziłem obok ciebie i ujrzałem cię. Był to twój czas, czas miłości. Rozciągnąłem połę płaszcza mego nad tobą i zakryłem twoją nagość. Związałem się z tobą przysięgą i wszedłem z tobą w przymierze – wyrocznia Pana – stałaś się moją.

            Obmyłem cię wodą, otarłem z ciebie krew i namaściłem olejkiem.

            Następnie przyodziałem cię wyszywaną szatą, obułem cię w trzewiki z miękkiej skórki, opasałem bisiorem i okryłem cię jedwabiem.

            Ozdobiłem cię klejnotami, włożyłem bransolety na twoje ręce i naszyjnik na twoją szyję.

            Włożyłem też pierścień w twój nos, kolczyki w twoje uszy i wspaniały diadem na twoją głowę.

…………………………………………………………………………………….……………

            Rozeszła się twoja sława między narodami.

…………………………………………………………………………………………….……

            Wziąwszy ozdobne przedmioty z mojego złota i z mojego serca, które ci dałem, uczyniłaś sobie z nich podobizny ludzkie i przed nimi grzeszyłaś nierządem.

            Wzięłaś swe szaty wyszywane i okryłaś je nimi, a także moją oliwę i moje kadzidło składałaś w ofierze przed nimi!

            Nawet mój pokarm, który ci dałem: najczystszą mąkę, oliwę i miód, którymi cię żywiłem, ofiarowałaś przed nimi jako miłą woń. Tak było – wyrocznia Pana.

…………………………………………………………………………….……………………

 

*        *        *

 

         684. Otrzymałem dwa charakterystyczne listy.

 

Wielce Szanowny

Wasylu Wasiljewiczu!

 

            Postanowiłem zwrócić się do Pana z prośbą, która może się panu wydać dziwną, a nawet nachalną. Jestem studentem 3-go roku instytutu psychoneurologicznego. Nie mam pieniędzy. Żyję dzięki pomocy ojca.

            Te pieniądze strasznie mi ciążą – po prostu „palą ręce”.

            Z zadowoleniem zrezygnowałbym z tej pomocy. Nie mam jednak żadnych szans otrzymania skądkolwiek pieniędzy. Zarabianie dzięki korepetycjom – sam pan wie, co takiego!…

            Postanowiłem przy pierwszej okazji zrezygnować z pieniędzy ojca. Przyszło mi do głowy, żeby poprosić pana o 2 000 rubli. Być może, moje wyobrażenia są zbyt naiwne – ale kiedy dowiedziałem się, że ma pan 35 000 rubli (Odosobnione), to doszedłem do wniosku, że może pan mi dać 2 000 rubli.

            Mając takie pieniądze mógłbym się uczyć jeszcze 4 lata (wcześniej nie uda mi się skończyć instytutu), a potem mógłbym zwracać panu te pieniądze.

            Będę bardzo dotknięty, jeśli uzna mnie pan za aferzystę.

            To, na co się zdecydowałem – zostało przeze mnie głęboko przemyślane. Oczywiście, nie mogę panu przedstawić gwarancji swojego honoru – pan może mi uwierzyć, albo z obrzydzeniem wyrzucić mój list do kosza…

            W każdym bądź razie moja prośba jest poważna i proszę mi zaufać, że nie ma w niej nic szarlatańskiego.

            Bardzo chciałbym otrzymać od pana odpowiedź.

G. Sz.

            Adres: SPB., ul. Jekatierinskaja N°N°

            Dla studenta G. I. Sz.

            27 sierpnia 1912 r.

 

            P. S. Chciałbym, żeby treść tego listu pozostała między nami.

G. Sz.

 

         Zadziwiające: autor, którego potrzeby powinienem zauważyć – sam nie zauważył w tymże „Odosobnionym”, że dzięki tym 35 000 żyje 11 ludzi, w tym 5 maleńkich dzieci i całe lata chora żona. „Pan do mnie nie ma żadnej sprawy, ale ja do pana – mam”.

         – Ale dlaczego?

         – Ja jestem studentem, przyszłością Rosji, a pan jest starcem i – do niczego.

         Bardzo miłe.

 

Sz. P.

 

            Często czytałem w gazetach: ktoś się utopił, ktoś się zastrzelił, ktoś się otruł, przed śmiercią pozostawiając kartkę: „Nie mam co jeść”, „Nie mam za co żyć”. Po przeczytaniu o czyimś samobójstwie, myślałem: „Nieprawda, nie może tak być, żeby człowiek, który ma ręce i chce pracować, nie miał za co żyć. W takim wypadku chodzi o usprawiedliwienie przed kimś swojej przedwczesnej śmierci”. Myślałem, że taki człowiek przeżywa jakiś duchowy dramat, nie ma sił, żeby go przezwyciężyć – więc pozbawia się życia. Kartka? – kartka mówi jedynie o części, o małej części dramatu duchowego, jest prostym zbiegiem okoliczności.

            Tak myślałem i dochodziłem do wniosku: człowiek, jeśli może i chce pracować, zawsze znajdzie dla siebie pracę i będzie miał środki do życia, nigdy nie zdecyduje się, aby z takiego powodu pozbawiać się życia. Z jeszcze większym przekonaniem mówiłem tak w wypadku kawalera.

            Jednak w sposób zupełnie dla mnie nieoczekiwany musiałem dojść do odwrotnego wniosku. I to nie przy pomocy jakichś wniosków logicznych, a po prostu sam tego doświadczyłem.

            Powiem trochę o sobie.

            Jestem technikiem, ukończyłem niższą szkołę techniczną, w której byłem najlepszym uczniem, i to nie dlatego, że bardzo się uczyłem, a dlatego, że bardzo łatwo zdobywałem to, co innym przychodziło z wielkim trudem. Pracowałem i uczyłem się w domu, bardzo chciałem zdać maturę. Widząc jednak, że gdy się pracuje, to jest mało czasu na naukę – a na korepetytora nie mam pieniędzy – postanowiłem pojechać do Petersburga, gdyż wiedziałem, że w tym mieście mogę się dobrze przygotować do egzaminu (za niewielkie pieniądze), poświęcając na naukę wolne wieczory.

            Przyjechałem. Początkowo od razu znalazłem pracę. Zacząłem szukać mieszkania. Ale praca się skończyła, nowej nie mogę znaleźć. Już 2 miesiące szukam pracy: pracy nie ma. Szukałem jej w różnych dziedzinach: mógłbym być rysownikiem planów, ślusarzem, pracować jako tokarz przy obróbce metalu lub drewna, mógłbym obsługiwać maszynę parową, sprężynową lub dynamo-maszynę, bądź być monterem w elektryce. Gdzie bym jednak nie prosił, godząc się na jakąkolwiek pensję, zawsze spotykałem się z odmową[9]. „Mamy komplet pracowników”. „Wszystkie etaty zajęte”. Oto typowa odpowiedź, którą otrzymywałem w kantorach i zarządach, lub od stróża, gdyż nie wpuszczano nie tylko do pracy, ale nawet po to, żeby o nią poprosić. Wszystkie pieniądze, jakie przywiozłem ze sobą i zarobiłem, zostały przejedzone lub wydane na konieczne potrzeby: pozostało z nich 3 ruble oraz niezbyt ciekawa perspektywa śmierci głodowej. Umrzeć z głodu! Jak to brzmi? Nie, nie dojdę do tego, popełnię samobójstwo.

            W Rosji nikt z głodu nie umierał, a je nie będę służyć jako przykład. Pójdę starą, wytyczoną przez innych dróżką.

            Co prawda, są jeszcze inne możliwości: prosić o wsparcie, zostać chłopcem na posyłki, ale tym nie chcę się zajmować, gdyż po prostu nie mogę.

            Chcę żyć! Chcę pracować! Mogę pracować! Jestem silnym człowiekiem. Co mam jednak robić, gdy dostaję taką odpowiedź: „Wszystkie etaty zajęte!” Co?

            „Pełen komplet pracowników. Więcej nie potrzebujemy”.

            A tu kipi życie! Idzie praca! A ja? – Ja jestem zbędny. Przecież nie jestem tak samo zbędny, jak zbędny pud dla człowieka, który przenosi ciężary, jak zbędny człowiek w szalupie w czasie katastrofy morskiej. Połóż zbędny pud na plecy tragarza, a on upadnie i nie przeniesie ciężaru. Posadź zbędnego człowieka w łódce, a łódka utonie i nikt się nie uratuje. Przecież ja nie jestem tak samo zbędny! Jak pan myśli?

            A czas płynie. Nadejdzie taka chwila, że będzie o jednego człowieka mniej. Takie jest życie! Wszystkiego mnie nauczono – mogę robić jedno, lub drugie – ale nie nauczono mnie głównego: Jak żyć? Jak dostosować się do życia? – tego zapomniano nauczyć. Dali wiele lampek na drogę, ale nie dali zapałek, a lampki zgasły, jedna po drugiej. Zbłądziłem! Ciemno! Ciemno!

            Gdybym dołączył do tego listu mój adres, to lękam się, że pan mógłby pomyśleć, że chcę się wymądrzać, lub – co jeszcze gorsze – mógłby pan pomyśleć, że proszę o wsparcie. Postanowiłem więc posłać panu ten list bez adresu i nazwiska. Tak będzie lepiej! Tak!

            Proszę przyjąć wyrazy szacunku

…ow

            SPB

            11 października 1911 r.

 

         Jakiż dziwny list! Moje wysiłki, żeby uprzedzić nieszczęście – list w gazecie do anonima, aby przyszedł do mnie – są raczej spóźnione.

 

*        *        *

 

         685. Tołstoj zadziwia. Dostojewski wstrząsa.

 

*

 

         Każdy utwór Tołstoja jest budowlą. Co by on nie pisał lub nawet nie zaczynał pisać („urywki”, „początki”) – jest budowlą. Wszędzie młot, pion, miara, plan, „przemyślane i postanowione”. Już od początku każdy jego utwór jest w istocie do końca zbudowany.

         I w tym wszystkim nie ma strzały (w istocie, nie ma serca).

 

         Dostojewski jest jeźdźcem w pustyni, z jednym kołczanem strzał. Tam, gdzie trafi jego strzała, kapie krew.

 

         Dostojewski jest drogi człowiekowi. Nic z „drogi” nie ma w utworach Tołstoja. Wiecznie „przekonuje”, niech więc idą za nim „przekonani”. Z „przekonań” zresztą w ogóle nic nie wychodzi, poza zwałami papieru i zbierającymi ten papier bibliotekami i księgarniami, sporami w prasie, a w ostatecznym rozrachunku – metalowego pomnika.

         A Dostojewski żyje w nas. Jego muzyka nigdy nie umrze.

(wrzesień)

 

*        *        *

 

         686. Na tamtym świecie, jeśli trafisz do raju, to zamiast wody będą poić arbuzami.

(jedząc arbuza)

 

*        *        *

 

         687. – Jaki pan chciałby mieć pomnik?

         – Tylko jeden: pokazujący widzom figę.

(trudny dzień, wrzesień)

 

*        *        *

 

         688. We mnie jest jakiś fetyszyzm szczegółów. „Szczegóły” są moimi „bogami”. Ciągle się z nimi bawię.

         Kiedy ich nie ma: pustynia. A ja się boję pustyni.

 

*        *        *

 

         689. „Parostatek literatury” płynie – płynie przy bólu, nieszczęściu, udręce duszy… Wszystko „płynie” i „płynie”… Korekty, rękopisy…

(historia z ryżym koniem w Lisino)

 

*        *        *

 

         690. Mocniej zamykaj drzwi domu, żeby nie wiało.

         Nie otwieraj ich za często. I nie wychodź na ulicę.

 

*        *        *

 

         691. Nie schodź ze schodów twego domu – tam zło.

 

*

 

         Poza domem jest zło dlatego, że tam jest – obojętność.

(Lisino)

 

*        *        *

 

         692. Tak, jeden obok drugiego wałęsa się: Hornfeld ociera się o plecy Korolenki, Pietriszczew biega gdzieś między nogami, wychodzi – gromada; ta gromada ociera się o taką samą gromadę „Sowriemiennego Mira”. Wychodzi z tego szum, przeważnie „wzajemnych sympatii” i wzajemnego zachwycania się talentem. Ale dlaczego „szum literatury”? Rosja powinna się wziąć za „swój postęp”.

         Nie rozumiem. Nie zrozumie ani rolnik, ani rzemieślnik, raczej nie zgodzi się urzędnik. „Ja też jestem papierowym królestwem – pomyśli urzędnik – i nie rozumiem, dlaczego oni oddzielają się ode mnie. My jesteśmy bardzo harmonijni”.

 

*        *        *

 

         693. Lepiej byś, demokrato, nie podsłuchiwał pod drzwiami, niż efektownie witał się z lokajami i kucharkami, podając im rękę. Z tego powodu życie nie stanie się piękniejsze, ale z powodu podsłuchiwania życie po prostu cuchnie. A przy tym trzeba mieć bardzo dużo zachwytu nad samym sobą i miłości własnej, żeby myśleć, że ci ludzie zostaną uszczęśliwieni przez to, że podasz im rękę. Oni mają swoją godność i chociaż to dziwne, w niej zawiera się i to, żeby dostać parę kopiejek „za palto”, ale ty nigdy tych kopiejek nie dajesz.

(L.)

 

*        *        *

 

         694. – Nie, tato, ty się mylisz. Kiedy mieszkaliśmy tam przez dwa tygodnie, pamiętasz, po powrocie z Kaukazu, to ja raz ukradłam z kuchni marchewkę, a ona to zobaczyła. Co z marchewką? Uciekłam i nie dojadłam, rzuciłam do rynsztoku i z przerażenia powiedziałam, że nie wzięłam. A ona tak mnie męczyła, tak męczyła. – „Ty, Taniu, jesteś złą dziewczynką, ukradłaś i skłamałaś. Powiem twojej mamie”. I poskarżyła się mamie, że ja skłamałam, kiedy mama wróciła. No, i co z tą marchewką?

(socjal-purytanka Lidia Erastowna)

 

*        *        *

 

         695. Wstrętny giez – nie na rogach, a na plecach byka ciągnącego ciężki wóz – oto nasza publicystyka, i Czernyszewski, i Błagoswietow: kąsają plecy byka.

 

*        *        *

 

         696. Rosja niekiedy wydaje się ogromnym bawołem, który zjadł na łące zioła, zjadł jakąś „gadzinę-roślinę” z trucizną: zatruty przez nią on zaczął się szaleńczo kręcić.

 

*        *        *

 

         697. Córka studentka. Ma przyjaciółki. Rozmowy, szepty, nadzieje…

         My „będziemy to”; „my tego za nic w świecie”… „Zgodzimy się”… „Nie zgodzimy się”…

 



[1] Główna ulica w Niżnym Nowogrodzie, na którą pod wieczór „wysypywali się wszyscy” i poszukiwali „spotkań” – lub też skromniej – wymiany poglądów. Demokratyczna część gimnazjalistów uważała spacery po Pokrowce za godne pogardy. Aleksiejewski – najlepszy matematyk w klasie, ale ze względu na jego spacery „po Pokrowce”, Kudriawcew pisze o nim ze zdziwieniem i zdenerwowaniem. Był to nasz drogi kolega.

[2] Pogardzając rosyjskim imieniem „Katia”, nazywaliśmy po angielsku „miss Ketti” służącą Katarzynę, która pracowała u mego zmarłego brata. Z wyglądu przypominała subtelną Niemkę, to znaczy była blada i chuda, miała dobre maniery, co było przyczyną, że podobała się wszystkim moim kolegom. Mówiłem jej, że najpierw ją będę uczył, a potem się pobierzemy. Uczyłem ją czytania i pisania. Na jej temat por. śmieszne porozumienie, opisane pod koniec korespondencji.

[3] Grechow – wspaniały nauczyciel matematyki w Niżnym. Jego żona, Daria Kiryłowna, była lubiana przez wszystkich gimnazjalistów i bardzo ich broniła. Piotr Poliwanow – już w gimnazjum bredził o rewolucji – i później trafił do twierdzy Pietropawłowskiej, a po zwolnieniu popełnił samobójstwo (powiesił się). Powołanie się na Poliwanowa jest, oczywiście, fałszywe: cała nasza klasa była bardzo demokratyczna, a tym samym poważna, bez „zachwycania się dziewicami”, poza żartami i rozmowami. Poliwanow bez wątpienia chwalił się i kłamał.

[4] Nauczyciel języka francuskiego. Na jego lekcji Kudriawcew pisał do mnie list. Ze słów „Tak i jest” – na końcu listu – wynika, że Bertrand „przyłapał” Kostię na lekcji, gdy ten pisał list.

[5] To znaczy „Wasyl”. W gimnazjum żywiliśmy pogardę (Bóg wie, dlaczego) do wszystkiego, co rosyjskie, a raczej – do wszystkiego, co „swoje”, „bliskie”, „tutejsze” – i zmienialiśmy swoje imiona na obce. Po przeczytaniu Bockla i Drapera, wybrałem dla siebie angielskie imię „William”. W Symbirsku miałem kolegę, który nazywał siebie i podpisywał się – „Kropotini Italio” (Kropotow).

[6] Chodzi o romans z Julią (patrz „Odosobnione”), nauczycielką muzyki. Był to wspaniały romans, przed nikim nieukrywany. Ja byłem w VII klasie gimnazjum. Czytaliśmy razem Monteskiusza, Benthama i trochę szaleliśmy. Ona była wspaniałą, czystą dziewczyną (19 lat), a ja miałem 18 lat.

[7] W domach z takimi paniami jako gimnazjalista nie byłem ani razu, jako student byłem 2 razy z kolegami-studentami („w kompanii”), ale zostaliśmy w salonie i obserwowaliśmy tańce.

[8] Amonit – ammonites – wspaniały, złocisty, nieduży: przedmiot mojej „pokusy”… W gimnazjum zebrałem piękną kolekcję „kopalin” i ten amonit był wspaniały nie tylko ze względu na swoje znaczenie, ale także i piękno – był ozdobą całej kolekcji. Piękną kolekcję minerałów i rud zebrałem także w Kokszarowie (lekcje z krystalografii), prof. Jeriemiejew (kurs lekcji), Łajzle i More.

[9]  Wszystkie prace są już zajęte przez Żydów lub Niemców, wszystkie praktyczne zajęcia – oni już zdobyli. „Rosjanina po prostu nigdzie nie dopuszczą” – to aksjomat ulicy, targu. „Idź na targ, albo zostań chuliganem, albo rewolucjonistą”, tam cię nakarmią, ale karmić będą też cudzoziemcy. Nakarmią według bardzo prostego motywu: „Przecz z drogi, konkurenci!” O tej stronie „problemu robotniczego” nic nie mówią panowie Hornfeld, Korolenko, Miakotin i Pieszechonow. Być może, Plechanow i książę Kropotkin coś by odpowiedzieli. No, ale wszyscy oni są „astronomami”, patrzą w niebo i nie zauważają ziemi. Ach, panowie, okropne rzeczy dzieją się na tej ziemi… Prasa? Wolność myśli? Wolność, żeby zakrzyczeć? Wskazać?

                – Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! Cha!…

                – Pokrzycz sobie, pokrzycz. Proszę bardzo!

                Zdaje się, że wszystko jest już „urządzone” i „skończone”.

                Ach, jest nadzieja! Gerszenson usłyszy, przecież on jest słowianofilem!

                Moi przyjaciele, Rosjanie: Nikt was w Rosji nie usłyszy, wszystko jest już „opracowane” i wszystko się już „skończyło”…

                Ba! Ba! Ba! – Maksym Gorki, Leonid Andriejew?…

                Wokół śmiech Żydów:

                – Cha! Cha! Cha! Jakże oni mogą coś powiedzieć przeciwko tym, którzy tyle lat ich chwalą, sławią i nazywają geniuszami…

                Wszystko się ułożyło… Związane „mocnym węzłem”…

Wasyl Rozanow