tłumaczenia
Wasyl Rozanow, Myśli, 1-926: Opadłe liście (koszyk pierwszy)
2013-10-24
194. Myślałem, że wszystko jest nieśmiertelne. I śpiewałem pieśni.
Teraz wiem, że wszystko się kończy. I pieśń umilkła.
(już od trzech lat)

* * *

195. Silna miłość jednego człowieka czyni niepotrzebną miłość wielu innych ludzi.

*

Nawet interesujące…

Co będzie, kiedy „ja umrę”?
Zwolni się mieszkanie na Kołomienskiej i właściciel wynajmie je nowemu lokatorowi.
Co jeszcze?
Bibliografowie będę analizować moje książki.
A ja sam?
Sam? – ano nic.
Zakład pogrzebowy dostanie za pogrzeb 60 rubli i w „marcu” te pieniądze wejdą w „bilans”. Tam połączą się z zapłatami za inne pogrzeby, bez nazwiska i bez westchnienia.
Przerażające!

* * *

196. Istota modlitwy polega na całkowitym uznaniu swojej bezsiły, swojej ograniczoności. Modlitwa – tam, gdzie „ja nie mogę”; gdzie „ja mogę” – tam nie ma modlitwy.

* * *

197. Społeczeństwo, otoczenie, bawi duszę, ale nic jej nie dodaje,

*

Coś „dodaje” jedynie rzadka i silna sympatia, „dusza w duszy” i „jeden rozum”. Takich sympatii znajdziesz jedną-dwie przez całe życie.
Szukaj jej. A tłumu unikaj lub ostrożnie obchodź go z daleka.
(przy porannej herbacie)

Biegną, wszyscy biegną. Dokąd? Po co?
– Pytasz, po co światowe volo?
– To nie volo, a raczej nogi ślizgają się, brzuchy się trzęsą. To – skating-ring, a nie życie.
(w Wołkowie)

Tak. Śmierć – to także religia. Inna religia.

*

Nigdy nie przychodziło mi to do głowy.

………………………………………………………………………………….

Oto biegun arktyczny. Pierzyna śniegu. Nic nie ma. Taka jest śmierć.
………………………………………………………..……………………….

Śmierć – to koniec. Linie równoległe spotkały się. Natknęły się jedna na drugą i nic nie ma dalej. Nie ma nawet „praw geometrii”.

*

Tak, „śmierć” zwycięża nawet matematykę. „Dwa razy dwa równa się zero”.
(patrząc w sadzie na niebo)

Mam 56 lat, co pomnożone przez całoroczną pracę daje zero.
Nie, więcej: pomnożone przez miłość, przez nadzieję – daje zero.

*

Komu jest potrzebne to „zero”? Czyżby Bogu? A jeśli nie, to komu? Po co?
Czy więc śmierć jest silniejsza od samego Boga? Wtedy okazałoby się, że sama śmierć jest Bogiem. Czy zajmuje miejsce Boga?
Straszne pytania.

*

Boję się śmierci, nie chcę śmierci, śmierć mnie przeraża.

* * *

198. Czy śmierć „babci” (Al. An. Rud.) zmieniła coś w moim życiu? Nie. Było mi smutno. Było mi żal. Ale ja i „we mnie” – nic się nie zmieniło. Tylko jeszcze więcej smutku: Dlaczego nic się nie zmieniło, skoro ona umarła? Czy to znaczy, że nie była mi potrzebna? Straszne podejrzenie. Znaczy, że rzeczy, osoby mają znaczenie póki istnieją, ale nie ma relacji w nich, tak rzec wziętych od podeszwy do szczytu głowy, metafizycznej podeszwy i metafizycznego szczytu? Samotność rzeczy jest jeszcze straszniejsza.

*

Ja i mama też umrzemy, a dzieci pomartwią się i będą dalej żyć. W świecie nic się nie zmieni: straszna zmiana dotyczy tylko nas. „Koniec”, „skończone”. To określenie „skończone” nie dotyczy szczegółów, a wszystkiego, wszystkiego – straszne.

*

Koniec ze mną. To po co ja żyłem?!!!

* * *

199. Gdyby nie miłość „przyjaciela” i cała historia tej miłości – jakże zubożałoby moje życie i moja osobowość. Wszystko byłoby pustą ideologią inteligenta. Chyba wszystko szybko by się skończyło.

…o czym pisać?
Wszystko dawno już napisano (Lerm.)

Miłość „przyjaciela” odkryła mi nieskończone tematy, wszystkim osobiście się interesowałem.

* * *

200. Jako najszczęśliwsze minuty życia przypominam sobie te, kiedy widziałem (i słyszałem) szczęśliwych ludzi. Stacha i Aleks. Piotr. P-wa, opowieść „przyjaciela” o pierwszej miłości i jej zamążpójściu (kulminacyjny punkt mego życia). Z tego wynika, że urodziłem się do kontemplowania, a nie do działania.

*

Przyszedłem na świat, żeby widzieć, a nie żeby coś czynić.

* * *

201. Co powiem Bogu (na tamtym świecie) o tym, że On posłał mnie, abym widział?
Czy powiem, że świat stworzony przez Niego jest piękny?
Nie.
Co więc powiem?

*

Bóg zobaczy, że płaczę i milczę, niekiedy się uśmiecham. Ale nic ode mnie nie usłyszy.

* * *

202. Przelatywałem obok tematów, ale nie biegałem po tematy.
Lot – oto moje życie. Tematy – „jak we śnie”.
Jeden, drugi… dużo… wszystkie zapomniałem. Zapomnę w mogile.
Na tamtym świecie będę bez tematów.
Bóg mnie zapyta:
– Co zrobiłeś?
– Nic.

* * *

203. Trzeba dobrze „wiązać pończochę swego życia” i nie myśleć o reszcie. Reszta to – „Los”: wszystko jedno, i tak nic na niego nie poradzimy, a to, co swoje („pończocha”), zniszczymy (przez odwrócenie uwagi.

* * *

204. Egoizm – nie jest zły; to – kryształ (twardość, zdecydowanie) wokół „ja”. Zwłaszcza, jeśli by wszystkie „ja” były w krysztale, to nie byłoby chaosu, a tym samym „państwo” (Lewiatan) byłoby prawie niepotrzebne. W anarchizmie jest 1/1000 prawdy: nie potrzeba tego, co „wspólne”, ’on, a wtedy wyrośnie to, co indywidualne (podstawowe piękno człowieka w historii). Należy zastanowić się, co to takiego „przedhistoryczne istnienie narodów”. Według Drapera i jemu podobnych – to „troglodyci”, gdyż nie mieli „powszechnie obowiązującego nauczania” i nie byli wychowywani przez niańki, a według Biblii – to był „raj”. Biblia jest ważniejsza od Drapera.
(przy korekcie)

* * *

205. Obudziłem się…
Dobiegają jakieś dźwięki… Idę zatroskany przez ciemne jeszcze pokoje.
Od wschodu – już jaśnieje.
Na kanapie, podkuliwszy nogi pod długą nocną koszulę – siedzi Wasia i zwróciwszy głowę ku porankowi (okno na Wschód), z książką w ręce uczy się na pamięć przez sen:

Jasne śpiące gromady
Pustych ulic i światła
Admiralicji iglica
Ad-mi-ra-li-cji…
Ad-mi-ra-li-cji…
Ad-mi-ra-li-cji…

Słowo „nie wychodzi”… taka „Ameryka” i do tego jeszcze „iglica” na ulicy… Przerywa i od nowa:

…światła
Ad-mi-ra-li-cji iglica,
Ad-mi-ra-li-cji gwiazda,
Płonie wschodnia gwiazda.

– Co ty robisz, Wasia?
Spojrzał na mnie rozumnymi, zawsze poważnymi oczyma. Pamięć słaba, stara się, ale trudno – dlatego jest poważny:
– Powtarzam lekcję.
– Tak trzeba mówić: Admiralicji iglica. To taka igła. Ma kilka sążni długości.
– Igła? Co to takiego??
– E… dach. To znaczy, na dachu. Wszystko jedno. Należy wymawiać: iglica. Ucz się, ucz, maleńki.
Wróciłem. W domu – spokój. Słyszę dobiegający głos:

Ad-mi-ra-li-cji gwiazda,
Ad-mi-ra-li-cji iglica.
………………………………

* * *

206. Nie literatura, a to, co wokół niej, jest przerażające: literackość duszy, literackość życia. To, że każde przeżycie zamienia się w drgające, żywe słowo: ale na tym wszystko się kończy – samo przeżycie umarło, nie ma go. Temperatura (człowieka, ciała) ostygła od słów. Słowo nie pobudza, o, nie! – ono ochładza i pozostawia. Mówię o oryginalnym i pięknym słowie, a nie o słowie „takim sobie”. Z tego powodu po „złotych epokach” w literaturze zawsze następuje głęboki rozkład całego życia, apatia, znudzenie, nieudolność. Naród staje się senny, życie staje się snem. Tak było w Rzymie po Horacym i w Hiszpanii po Cervantesie. To nie przykłady są przekonujące, a istotny związek rzeczy.
Dlatego de facto literatura nie jest potrzebna: w tym wypadku Leontiew miał rację. „Dlaczego, wyliczając sławnych ludzi danego wieku wszyscy wymienią, na przykład Goethego i Schillera, a nie Wellingtona i Schwarzenberga? Właśnie, „dlaczego”? Dlaczego „wiek Mikołaja” był „wiekiem Puszkina, Lermontowa i Gogola”, a nie wiekiem Jermołowa, Woroncowa i jeszcze jakichś? Nawet nie wiemy. Jesteśmy tak oczarowani książkami, nie – tak zawaleni książkami, że nawet nie pamiętamy o dowódcach. Z pogardą i dalekowzrocznie poeci nazywali dowódców „Skałozubami” i „Betryszczewami”. A to jest przecież jednostronność i kłamstwo. Wcale nie jest potrzebna „wielka literatura”, a wielkie, piękne i pożyteczne życie. A literatura może sobie być „byle jaka” – „aby wszcząć bójkę”.
Czyż nie jest więc opatrznościowe, że tutaj „wszystko się wali”? Nie Gribojedow – a Leonid Andrejew, nie Gogol – a Bunin i Arcybaszew. Być może. Być może, żyjemy w okresie wielkiego końca literatury.

* * *

207. Liście drżą, ale nie ma żadnego szumu. Wszystko spryskane przez deszcz padający w słoneczny dzień. Mama powiedziała:
– Popatrz.
Spojrzałem i pomyślałem o tym samym. Ona zaś myślała i powiedziała:
– Co może być bardziej czyste od przyrody…
Ona nie mówiła, ale to była jej myśl, którą uzupełniłem:
– Ludzie i ich życie nie są tak czyste, jak przyroda…
Mama powiedziała:
– Jak niewinna przyroda. Dlatego jest ona tak szlachetna…
(osiem lat temu w sadzie)

*

Kiedy przeczytałem to mamie, to ona powiedziała:
– To było cztery lata temu.
To było jeszcze przed jej chorobą, ale zapomniała, osiem lat temu. A mama dodała:
– Jesteś teraz nieszczęśliwy, więc wspominasz te czasy, gdy byliśmy szczęśliwi.

*

Kulejąc niesie płócienne kapcie, gdyż zdjąłem buty i przez pomyłkę postawiłem je uroczyście przed sobą na poręczy balkonu (”gdziekolwiek”).
Ciągle kuleje.
Ciągle pomaga.
– Wczoraj było bardzo źle bez ciebie. Miałam atak. Nawet lód kładłam na głowę (skrajnie rzadki środek).

* * *

208. Idę. Idę. Idę. Idę…
A gdzie skończy się moja droga – nie wiem.

*

Nie interesuję się tym. Coś żywiołowego i nieludzkiego. Raczej „niesie mnie”, niż „ja idę”. Powłóczę nogami. Coś porywa mnie z każdego miejsca, na którym stałem.
(sąd rejonowy, o „Odosobnionym”)

* * *

209. Po wynalezieniu druku miłość stała się niemożliwa.

*

Jaka może być miłość „z książką”?
(wychodząc na imieniny)

* * *

210. Powiedzieć, że Szperka teraz zupełnie nie ma na świecie – nie można. Być może, w platońskim sensie „nieśmiertelnej duszy” – jest to błędne, ale dla wielu moich przyjaciół w żadnym wypadku nie jest błędne.
Nie dlatego, że „dusza Szperka – nieśmiertelna”, to jego ruda bródka nie mogła umrzeć, a jego przyjaciel Byzow (był taki) czeka na niego u drzwi, podczas gdy sam Szperk jedzie dorożką do mnie na Pawłowską. Tak właśnie było. Czy zaś jego dusza jest „nieśmiertelna” – nie wiem i tym się nie interesuję.
Wszystko jest nieśmiertelne. Wieczne i żywe. Aż do dziury w bucie, która nie powiększa się i „nie ulega załataniu” od tego czasu, gdy się pojawiła. Jest to lepsze od „nieśmiertelności duszy”, gdyż jest to pojęcie abstrakcyjne i suche.
Chcę „na tamten świat” przyjść z chusteczką do nosa. Właśnie tak.
(16 maja 1912)

* * *

211. Nie rozumiem, dlaczego niezbyt szczególnie lubię Tołstoja, Sołowjowa i Raczinskiego. Nie lubię ich myśli, nie lubię ich życia, nie lubię samej duszy. Próbuję zrozumieć i wydaje się, że główny powód chłodu i braku uczuć tkwi (aż dziw to powiedzieć) – „w podziale społecznym”.
Sołowjow jeśli nie był arystokratą, to jednak żył „w chwale” (w „zbędnej chwale”). Doskonale wiem, że w tym wypadku nie chodzi o zazdrość („jest mi wszystko jedno”). Jednak rozmawiając z Raczinskim o tych samych sprawach i mając jednakowe z nim poglądy (na szkoły kościelne) – to jednak wszystko, co on mówił, traktowałem jako obce; to samo – z Sołowjowem; to samo – z Tołstojem. Mogłem zachwycać się nimi (i zachwycałem się), cenić ich działalność (i ceniłem), ale nigdy nie mogłem ich polubić, nie tylko bardzo polubić, ale nawet troszeczkę. Pies, rozjechany przez tramwaj, wywoływał większe poruszenie duszy, niż ich „filozofia i publicystyka”. „Rozjechany pies” coś jednak wyjaśnia. A oni trzej nie poddawali się żadnym naciskom, przeciwnie, sami bardzo, i to bardzo naciskali (polemika, wrogowie…). Tołstoj stawiał Gogolowi to „3”, to „1”: przyjemna miłość własna. Wszyscy trzej zachwycali się sami sobą: właśnie z tego powodu nie chciało się ich lubić, ani też ich znać. „No, miejcie, panowie, powodzenie, ja pozostanę na boku”. Od dzieciństwa moją wrodzoną cechą było współczucie: jednak na ten główny patos mojej duszy we wszystkich trzech nie znajdowałem żadnej odpowiedzi, żadnego „przedmiotu” dla siebie. Jak lubiłem, tak i lubię Strachowa, lubiłem i lubię Leontiewa, nie mówiąc już o „szczegółach życia”, które strasznie lubię. Prawie znalazłem rozwiązanie: lubić można to, lub tego, nad kim boleje serce. A oni trzej nie dawali żadnego powodu, żeby „bolało serce”, z tego powodu ich nie lubiłem…

*

„Podział społeczny”: wyczuwałem to w kontaktach z Raczynskim. Zawsze było mi obojętne, co on mówił; odczuwałem też, że Raczinskiemu było obojętne, co ja mówiłem, co mam na duszy i on w jakiś „oddalony sposób” lubił moje publikacje (chyba je lubił). W tym wypadku straszna jest różnica społeczna: inny świat, „inna skóra”. Nic nie można zrozumieć, jeśli przypisze się ten fakt zazdrości (byłoby zbyt proste): chodzi o niezrozumienie w sensie niemożliwości przyswojenia. „Cały świat jest inny: jego i – mój”. Z Rcy (szlachcic) rozumieliśmy się z ½ słowa, z aluzji, ale on był biedny, jak i ja, „niepotrzebny światu”, jak i ja (tak to odczuwałem). Właśnie fakt bycia „niepotrzebnym” światu niezwykle łączy ludzi i w dziwny sposób wszystko od razu staje się zrozumiałe. Ludzie stają się braćmi nie tylko w sposób deklaratywny.

* * *

212. Czyż historia nie jest zadziwiającą inną osobą, która połyka ludzi jako swój pokarm, wcale nie myśląc o ich szczęściu? Nie interesując się nimi? Czyż nie jest to relacja „ja” i „Ja”?
Jakże wszystko jest dziwnie i bezlitośnie urządzone.
(w lesie)

* * *

213. Czy w świecie istnieje współczucie? Piękno – tak, sens – tak. A współczucie?

*

Czy gwiazdy współczują? Matka współczuje i dlatego jest ważniejsza od gwiazd.
(w lesie)

* * *

214. Współczucie zawsze w czymś małym. Właśnie dlatego lubię wszystko to, co jest małe.
(w lesie)

* * *

215. Pisarstwo jest Losem. Pisarstwo jest fatum. Pisarstwo jest nieszczęściem.
(13 maja 1912)
…być może, tylko z tego powodu pisarzy nie należy sądzić Sądem Ostatecznym… Natomiast surowo należy ich osądzić.
(4 maja 1912)

* * *

1 rubel 50 kopiejek

216. – Ja tobie, dziecię, przełożę poduszkę. Od gorącego pieca rozboli cię głowa.
– Dobrze, tato. Ale postaw tu krzesło.
Postawiłem.
Uśmiecha się i spod poduszki coś wyciąga, a potem rzuca na krzesło srebrnego ruble.
– Będę na niego patrzeć.
Domyśliłem się: mama dała „rubla”, żeby „cierpliwiej się leżało”.
Chora. Ma 11 lub 12 lat.

Waria pracuje w ogrodzie. Większą od siebie miotłą zmiata ze ścieżek i przed balkonem liście, papiery i wszelki brud – aby potem wrzucić do dołu.
– Dobrze, Wario!
Podniosła głowę. Jaka piękna! Włosy jak len. Ogromne szare oczy, pełne wiecznego niedowierzania, ale i odwagi. Wspaniałe rumieńce na policzkach (od pracy),
13 lat.
Pracuje na swojego rubla i pięćdziesiąt kopiejek. Chora mama mówi z łóżka:
– A jednak to przechadzka na powietrzu.
Wszyscy jesteśmy zadowoleni, i to za 1 rubla 50 kopiejek.

*

Tania (starsza, chodzą do jednej szkoły) nazywa Warię „białym konikiem” lub „białym koniem”. Rzeczywiście, ona jest podobna do źrebaka. Duża, wesoła, energiczna – z powodu białych włosów i jasnej cery nazwali ją „białym konikiem”.

*

Było to tak dawno temu, kiedy wszystkie były jeszcze małe i nie chodziły do szkoły – w oknie sklepu na Znamienskiej (w Wielkim Tygodniu) zobaczyłem zwierzątka z papier-mâché. Kupiłem słonia, żyrafę i zebrę. Przyniosłem do domu, wyjąłem spod palta i powiedziałem:
– Wybierzcie sobie po jednym, ale takiego zwierza, żeby był podobny do tej, która go weźmie.
A one patrzyły minutkę, a potem chwyciły:
Tłuściutka i dobra Wiera, z miłym uśmiechem – Słonia.
Zebrę z łukowatą szyją i jasną sierścią, sterczącą do góry (jak i jej niestrzyżone włosy – Waria.
A smukła, z żółtymi plamami, z długą szyją żyrafa przypadła – Tani.
Dzieci były podobne właśnie do tych zwierząt i dlatego je kupiłem, uderzyło mnie właśnie to podobieństwo.

*

To też było dawno: kupiłem pieska, pudelka. Nic nie mówiąc położyłem go pod poduszkę Wiery, w czasie popołudniowej herbaty. Kiedy ona poszła spać, stanąłem koło schodów, oddzielony od jej pokoju jedynie ścianką z desek. Słyszę:
– Hau! Hau!
– Hau! Hau! Hau!
– Co to takiego? Co to takiego?
Poszedłem do siebie. Nic nie powiedziałem, ani dzisiaj, ani jutro. Na pytanie, czy to ja położyłem pieska, odpowiadałem byle co. Nie dowiedziała się skąd wziął się pies.

* * *

217. Tołstoj był genialny, ale nie był rozumny. Jednak genialnemu człowiekowi rozum w niczym nie przeszkadza.

* * *

218. Dopuśćmy, że on jest „mieszczuchem”, ale przecież bez „trzeciego stanu” nie da się żyć.
Trzeba chodzić w czystych butach, ktoś musi uszyć płaszcz. Prorok Eliasz miał przecież pelerynę, którą uszył jakiś krawiec.
Sama pogarda do rozumu (mistyki), to znaczy do mieszczaństwa, ma w sobie coś mieszczańskiego. „Jestem takim panem”, lub „prorokiem”, że „nie podaję ręki temu w kurtce” – ten, kto tak powiedział, eo ipso przemienia się w pseudo-pana i fałszywego proroka.
Autentyczna władza nad rozumem powinna być głęboka, powinna być subiektywną tajemnicą. Niech tam Spencer chwali się przed Pascalem. Pascal powinien nawet od czasu do czasu nazywać Spencera „Wasza Ekscelencja” – i w żadnym wypadku nie dawać do zrozumienia, że doskonale zdaje sobie sprawę, kim jest ten Spencer.

* * *

219. Być może, ja wcale nie jestem wrogi człowiekowi, a tylko literaturze? Wrogość do człowieka jest straszna. A do literatury – to nic specjalnego.

* * *

220. Lewin słusznie zarzuca mi „egoizm”. Oczywiście, jestem egoistą. Nawet z tego właśnie powodu pisałem (i piszę) „Odosobnione”: pisałem (i piszę) marząc o tym, jak rozerwać łańcuch samotności. …Jest to łańcuch, który nałożony jest na mnie od urodzenia.
Z tego powodu krzyczę: oto egoizm, niech go poznają, jeśli już nie można go zobaczyć, dotknąć, ani też przyjść z pomocą.
Jakby ktoś, kto utonął w głębokiej studni, krzyczał stamtąd do ludzi będących „tam”, „na ziemi”.

* * *

…………………………….
…………………………….
221. Porozrzucane podkłady. Kostka. Piasek. Kamienie. Wyboje.
– Co to takiego? Remont ulicy?
– Nie, to „Utwory Rozanowa”. A po żelaznych szynach z przekonaniem jedzie tramwaj.
(na Newskim Prospekcie, remont)

* * *

222. W Rosji jest wiele piękna: 17 października, konstytucja, śpiący Iwan Pawłowicz. A jednak najlepiej jest w pierwszy poniedziałek Wielkiego Postu kupować kiszonki u Zajcewa (róg Sadowej i Newskiego). Rydze, grzyby, coś w rodzaju jabłek, borówki – wyłożone na talerzykach (dla popróbowania). Ogromne cebule hiszpańskie. Różne rodzaje kapusty. Łańcuchy białych grzybów na framudze drzwi.
A nad drzwiami duża ikona Zbawiciela, płonie przed nią lampka. Oto prawosławie.

*

Sklepik nieduży. Całe wyposażenie drewniane. Po rosyjsku. Właściciel – poważny i zatroskany – pełen szacunku dla pracy i postu.

*

Wieczorem przyszli sekundanci i wezwali na pojedynek. Ledwo się wymówiłem.

*

W pierwszy poniedziałek Wielkiego Postu sklepy rybne i warzywnicze – pierwsze w handlu, pierwsze co do sensu, a nawet historii. Sklep z grzybami w ten poniedziałek jest równy najlepszym stronicom Kluczewskiego
(pierwszy dzień Wielkiego Postu)

* * *

223. Jubileusz (25-lecie) Koreckiego. Zaprosili. Nie poszedłem. Jubileusz się odbył. Opisali w „Nowom Wriemieni”.
Kto zna poetę Koreckiego? Nikt. Wydawcy i redaktorzy? Kto z nim współpracuje?
Oczywiście, panowie literaci idą „pozdrawiać” wszędzie tam, gdzie na stole postawiono łososia.
Biedni pisarze. Boję się, że kiedyś rząd domyśli się, żeby zamiast „wolności” postawić całe rzędy stołów z „łososiem z Morza Białego”. Otrzyma natychmiast „większość głosów”, odbędzie się „równe, tajne i powszechne głosowanie”. Pojedzą sobie. Podziękują. Nie wiem, czy po takim przyjęciu będzie wypadało o cokolwiek prosić. Tak, Iłowajski nie przewidział, że wielka stawka wolności w Rosji zależy od wielu przyczyn i od jeszcze jednej, maleńkiej: połowów łososia w Morzu Białym.

*

„Drogo, to oburzające”… W tym wypadku odwrotnie – „tanio i nikt się nie oburza”.
(marzec 1912)

* * *

224. Z każdej strony książki Weiningera rozlega się krzyk: „Kocham mężczyzn!” – „No, cóż? A więc jesteś sodomitą”. I można zamknąć książkę.
Cała książka spleciona z volo i scio: jego scio – genialne, w każdym bądź razie tam, gdzie analizuje naturę. Kobiecym okiem zauważył tysiące dotychczas niezauważalnych szczegółów; nawet zauważył, że „karmienie dziecka pobudza kobietę” (stąd więc wywodzi się wieczne „przekarmianie” dzieci przez karmicielki i matki, co powoduje choroby żołądka niemowląt, z którymi „nie można sobie dać rady”).
– „Fe, co za baba!” – „Jakbyś sam karmił niemowlę lub też chciał je nakarmić”.
„Kobieta jest nieskończenie wdzięczna mężczyźnie za stosunek i kiedy wlewa się w nią męskie nasienie, jest to kulminacyjny punkt jej istnienia”. Właśnie to zdanie Weininger powtarza w swojej książce, chce nauczyć nas tego zdania na pamięć. Można pogrozić palcem: – „Nie wydawaj tajemnicy, babo! Starannie ukrywaj swoje marzenia!!”. On tak pisze o wszystkich kobietach, jakby były one jego konkurentkami – z rozdrażnieniem. Kobiety są wielkoduszne. Każda ma swego męża i wcale nie pretenduje do polowań na ulicznych samców, pozostawia Weiningerowi dużo spodni do wyboru.
Zazdrość (mężczyzn) o kobiety zmusiła go do znienawidzenia „konkurentek”. Równocześnie pełno w nim tęsknot moralnych: w tej tęsknocie ujawnił głęboką moralność kobiet – którą neguje z zazdrości. Przeszedł na chrześcijaństwo, jak zresztą kobiety pierwsze przyjęły chrześcijaństwo (św. Olga, św. Klotylda, św. Berta). Natomiast nienawidzi Żydów i to znowu dlatego, że oni/one są jego „konkurentami” (kobieca natura Żydów – moja idée fixe).

* * *

225. Nasz Iwan Pawłowicz to kapłan z urodzenia, ale nie przyjmuje święceń. Dużo zajęć. Póki co, jest nauczycielem w seminarium.
Zawsze trochę drzemie. Jeśli pozwolić mu się wyspać – staje się wesoły. A jeśli rozbudzić, staje się rozdrażniony. Ale nie bardzo i na krótko.
Jego żona – po 8 latach małżeństwa – zaszła w ciążę. Iwan Pawłowicz strasznie się zawstydził i wysłał listy do wszystkich znajomych, żeby go nie odwiedzali. „Żona jest nieco chora, a kiedy wyzdrowieje, dam znać”.
Ona umarła, a on napisał w liście: „Daj jej, Boże, królestwo niebieskie. Tam jej lepiej”.
Tak kończą się nasze „święte historie”. Są bardzo krótkie.
(przypomniałem sobie przy herbacie)

* * *

226. Martwy kraj, martwy kraj, martwy kraj. Wszystko znieruchomiało, żadna myśl nie przychodzi do głowy.
(24 marca 1912, po kupnie 3 miejsc na cmentarzu Wołkowskim)

* * *

227. Nina R-wa ma przyjaciółkę: zajmuje się historią i kosmografią. Przystojna. Ładna. Odpowiedni wzrost. Zapytałem ją:
– Co w mężczyźnie jest najpiękniejsze?
Podniosła głowę w natchnieniu:
– Siła!
(wizyta w Moskwie)

* * *

228. Nigdy, nigdy kapłan nie ucieszy się z „owocu łona”.
Nigdy.

*

Nigdy ex cathedra, co najwyżej prywatnie.
A tymczasem numizmatyk B. miał monetę, na której zobaczyłem brązową Faustina jun., z rewersem (wyobrażenie na odwrotnej stronie monety), na którym kobieta trzyma na rękach dwoje niemowląt, a u jej nóg trzyma ją za suknię jeszcze dwoje małych dzieci. Wokół napis:
FECVNDITAS AVGVSTAE,
To znaczy:
PŁODNOŚĆ CESARZOWEJ.
Byłem tak porażony pięknem tego zdania, że natychmiast kupiłem monetę. Moneta, narzędzie wymiany, będąca w rękach wszystkich: handlarek, prostytutek, rzeźników, frantów, nad Tybrem i na Kapitolu – i nagle cesarzowa Faustyna (żona Marka Aureliusza), taka przystojna, taka królewska (portret na awersie monety), dosłownie wydaje brzemienne łono w ręce „dobrego ludu rzymskiego” i mówi:
„Cieszcie się, znowu urodziłam, teraz mam czworo dzieci”.
Wszystko to powiedziałem głośno i starzec B., chytry i mądry, natychmiast zawołał swoją żonę: weszła wspaniała dama, 20 lat młodsza od męża, a ja pokazuję jej monetę, zapomniawszy przy tym, jak się zdaje, że jest „damą”. A ona (Greczynka) natychmiast zrozumiała i zaczęła słuchać, a kiedy delikatnie powiedziałem, że „u pani na pewno nie ma czwórki dzieci” – żywo odpowiedziała:
– A właśnie, że mam równo tyle: marynarz, student, córka…
Zaraz też wyszła i przyprowadziła córkę, tak samo piękną, jak i ona. Córce nic nie powiedziałem (panna) i ona wkrótce wyszła.
Przychodzę po dwóch latach oddać B. dług (70 rubli) za monety. Postarzał się, żona też trochę się postarzała. Mówię do niej:
– Proszę namówić męża, który już jest stary, żeby wspomniał mnie w testamencie i podarował mi tetradrachmę Maronei z Dionizosem trzymającym dwie laski i grono winogron (25 rubli) oraz tetradrachmę Trypolisu (w Fenicji, Maronea jest we Frygii) z głową Dioskurów (około 100 rubli), a B. krzyczy:
– Ach, co też pan… Ja pana przeżyję!
– Skądże, przecież pan jest już zupełnie siwy. Ma pan ogromny majątek, po co komu te dwie monety, warte 125 rubli? Dzieciom nie są potrzebne, to nie ich specjalność. A co z córką?
– Wyszła za mąż!!
– Wyszła za mąż?!! To wspaniale! I…
– Jest już syn – powiedziała szczęśliwa babcia.
Ona była bardzo dobra. Wspaniała. Zupełnie, jak Faustyna. Ani odrobinki starości, „poddania się losowi”; B., chociaż siwy, pełen życia i żwawy jak czterdziestolatek. Jestem przekonany, że jest najbardziej „potrzebną” osobą w swoim ministerstwie.
Takiego „rozjeżdżania się karetami Dionizosa” (mit – jest na monetach), wolnego, bez tłuszczu, ale wesołego i kochającego – nie ma, nie było, nie będzie obok szat z szarfami, zbyt oficjalnych i uroczystych, aby zniżyć się do pieluszek, łóżka i sypialni.

*

Stąd takie niezrozumienie i wybuch gniewu, kiedy na zebraniach religijno-filozoficznych zaproponowałem, żeby nowożeńcy po ślubie pozostawali na pewien czas tam, gdzie odbył się ślub. Czytałem bowiem u Andrzeja Pieczerskiego, że po pięknej ceremonii postrzyżyn monastycznych dziewczyna spędza w molennie (cerkiew u staroobrzędowców) trzy doby, gdzie jej przynoszą jedzenie i picie. „Co należy się mnichom, to samo małżonkom, równa cześć i równy obrzęd” – taka była moja myśl. Powtórzyłem potem tę myśl – o spędzeniu przez nowożeńców w świętym miejscu trzech, siedmiu dni – na zebraniu i w czasopiśmie „Nowoje Wriemia”. Odosobnienie w miejscu modlitwy, przy migotających obrazach, nielicznych zapalonych świecach, bez ludzi, bez osób postronnych, bez ciekawskich oczu i uszu… jakie może to rodzić myśli i wrażenia! Religijne przeżycia zaczynałyby życie małżeńskie, właśnie tu, w domu modlitwy. Mimowolni pojawiałyby się pierwsze „znaki”, jak u vates w starożytności. Któż bardziej tego potrzebuje, niż ci, którzy z trwogą wstępują w nowe życie, w najważniejszy, najwartościowszy, najsłodszy, ale zarazem najniebezpieczniejszy związek. Antoni Chrapowicki przedstawił to zupełnie inaczej, niż ja w chwili jasnowidzenia. Wyobraziłem sobie noc, połowa cerkwi z otwartą kopułą, pod gwiazdami, rosną niewielkie drzewa i kwiaty, posadzone przy dróżkach, usunięto część podłogi i nasypano czarnej ziemi. Właśnie tu, pośród kwiatów i drzew, pod gwiazdami, pośród przyrody, a zarazem w świątyni młodożeńcy spędzają tydzień, dwa, trzy, cztery… To jakby letnia część świątyni, w odróżnieniu od zimowej, „ciepłej” (w Rosji na północy). Oczywiście, wszystko to można by realizować na południu, ale przecież pod władzą Rosji jest też południe. Co jeszcze? Nowożeńcy pozostają w świątyni tak długo, aż wyraźnie pojawią się oznaki brzemienności. Jest też basen. Przecież w świątyni starotestamentowej był basen dla obmyć kapłanów i arcykapłana – „kamienne morze” stojące na plecach dwunastu wyrzeźbionych byków. Dlaczego tego szczegółu kultu starotestamentowego nie wprowadzić do naszych cerkwi, w których jest starotestamentowa „zasłona”, czyta się „paremije”, czyli fragmenty Starego Testamentu. Przecież związek Kościoła ze Starym Testamentem nie został do końca zerwany. Również w Nowym Testamencie… Czyż nie czytamy na naszej liturgii: „Powiadam wam, że królestwo Boże podobne jest do komnaty weselnej…”. „Do komnaty weselnej”!! – oczywiście, nie chodzi w tym wypadku o tańczących gości, co nie różni się od wszelkich innych wieczorynek i nie ma żadnego odniesienia do małżeństwa, a chodzi o komnatę dla nowozaślubionych, w sensie ich sypialni. Czyż to, z czym Zbawiciel porównał samą istotę swojej nauki (królestwo Boże) – czyż samą istotę nauki należy uznać za brudną, niską i niegodną tego, żeby część cerkwi dostosować – upiększyć kwiatami i basenem – do tego obrazu w ustach Pana?! Umieścić w cerkwi komnatę weselną – taka była moja myśl. Słuszna jest uwaga Rcy, wielokrotnie powtórzona (a przecież jest on religijny i oddany prawosławiu, nawet swój pseudonim wziął od diakońskiego „rcem”), że ciasto jeszcze nie dojrzało (przypowieść ewangeliczna) i kwas (drożdże) nie opanował jeszcze całej mąki wsypanej do naczynia. Ta mąka, wsypana do naczynia, to całe nasze życie, cały nasz byt. Tego „bytu” jeszcze nie opanowały w pełni „drożdże”, „kwas” ewangeliczny, to znaczy słowo Boże, wszystkie przypowieści, obrazy, porównania!!! Pozwólcie: w cerkwi na cmentarzu smoleńskim, gdzie chowałem starszą Nadię, widziałem szyld: Kantor, a przecież tej nazwy nigdzie nie ma w Ewangelii! Pozwólcie, władyko Antoni, że zapytam, dlaczego „Kantor” jest lepszy i bardziej święty od „komnaty weselnej”, o której nie raz Zbawiciel mówił z miłością i szacunkiem? Jeśli „kantor” nie profanuje świątyni, to dlaczego miałyby ją sprofanować komnaty weselne? – oczywiście, nie jedna, a wiele, gdyż w okresie 2-3 miesięcy, do pojawienia się brzemienności tej młodej, powiedzmy Marii, ślub zawarłoby wiele jeszcze Liz i Katarzyn. Jest to dla nas „niestosowne”, bo jeszcze tego nie widzieliśmy i nie przywykliśmy do tego. Między „nie przywykliśmy” i „herezja” – jest jednak różnica. Przy tym żadnych „aktów” (jak zakłada władyka Antoni!!!) nikt nie będzie oglądał, gdyż po upadku wszystko to powinno odbywać się w tajemnicy, w ukryciu („skórzane przepaski”). Właśnie dla przypomnienia o tym wstrząsającym prawie poszczególne komnaty (w niszach ścian? – obok ścian? – z tyłu chóru) powinny mieć zasłony ze skór zwierzęcych, mając jedynie otwartą przestrzeń nad sobą, dla połączenia się z powietrzem świątyni. Jakże można było nie zrozumieć mojej myśli: przecież w tym wypadku wszystko jest religią, a więc powinno być subtelne i nie mącić spojrzenia oraz umysłu. Wszystko właśnie tak, jak w małżeństwie: gdy rodzina czysta i szlachetna, na przykład dom kapłana, nikt nikomu nie mąci spojrzeń i umysłów przez to, że w tych domach też się ludzie rozmnażają, a przy zamążpójściu córki (”wzięli zięcia”) będzie się też ona rozmnażała. Dlaczego nie do takiej rodziny, a do samotnego pokoju rektora-archimandryty musi być porównana nasza świątynia, w której żonatych ludzi jest oczywiście więcej, niż kawalerów lub wdowców!!!???!
Niezrozumiałe – w wypadku Chrapowiciego.
Natomiast moja myśl – całkowicie zrozumiała.

* * *

229. Na ziemi nie ma doskonałości…
Nie ma nawet doskonałego Kościoła…
(straszny list Albowa)

* * *

230. Miód i róże…
A w róży – niemowlę…
„Bóg posłał” – mówi świat.
„Nie – mówią starcy-mnisi – to od Złego”.
Ale świat już im nie wierzy.
(w klinice Hel. Pawł.)

* * *

231. W łzach chcę przekazać w sposób prosty, poniżając miłą sprawę: chociaż w sensie naporu – porównanie jest dokładne:
Usta pełne śliny – nie wolno wypluć. Można popaść pod osądzenie starców.
Człowiek je dni, tygodnie, miesiące: nie można „pójść, gdzie trzeba” – wszystko należy trzymać w sobie…
Piłeś, pijesz – nie wolno „pójść, gdzie trzeba”…
Oto – dziewictwo.
– Ja się duszę! Mnie rozsadza!
– Nie wolno!
Oto monastycyzm.
Cóż on takiego robi? Jak mógł otrzymać sankcję od ziemi, od kraju, od prawa jako wyjątkowe zjawisko, jako pewna norma i zasada, jako „wzorzec chrześcijańskiego życia”, jeśli jego istotą jest: nigdzie „nie chodź”, kiedy żołądek, kiszki, całe wnętrze jest napięte, a mózg zatruty mocznikiem, który wdziera się do krwi, kiedy żołądek jest zatruty ptomainami, kiedy zaczyna się obumieranie tkanek całego organizmu.
– Nie mogę!!!!
– Nie wolno!
– Umieram!!!!
– Umieraj!
Czyżby, czyżby to była prawda? Czyżby to była prawda religijna? Czyżby to była Boża prawda na ziemi?
Dziewczyny, dziewczyny, zostałyście posłane na świat brzuchami, a nie głową. Jesteście strażniczkami Drzewa Życia, a nie kamiennych wykopanych drzew, znajdowanych w kopalniach węgla.
Chrońcie Drzewo Życia – jesteście jego Aniołami „z obracającym się mieczem”. Nie opuszczajcie tego miecza.
(w klinice Hel. Pawł.)

* * *

232. Siedmiu starców, którzy nie podnoszą już głów, nie podnoszą rąk, w ogóle niczego „nie podnoszą” i ledwo poruszają szczęką, kiedy żują – patrzcie: oni już nie „pożądają kobiet” i są bezżenni.
Jakież zadowolenie dla ojczyzny i radość dla Niebios!
Wszyscy dziwią się starcom:
– Zaiste, oni nie pożądają, ani w sposób jawny, ani też w ukryciu.
Wszyscy ich wysławiają. Wywyższają ich. Odznaczyli ich. „Żywi bogowie na ziemi”.
Starcy żują kaszkę i uśmiechają się:
– My rzeczywiście nie pożądamy. Jesteśmy wiecznym przykładem dla 17-letnich dziewic i 23-letnich młodzieńców, którzy mogą brać z nas przykład, jak powstrzymać się od pożądliwości i nie wpaść w nierząd.
Jest tak wesoło, że planeta zatańczyła.
(w klinice Hel. Pawł.)

* * *

233. Jakże mógłbym umrzeć nie tak i nie tam, gdzie nasza mama.
I znowu stałem się prawosławnym.
(w klinice Hel. Pawł.)

* * *

234. W człowieku wszystko jest określone i wykończone, z wyjątkiem organów płciowych, które w porównaniu z innymi organami wydają się być jakimś wielokropkiem lub niejasnością… która spotyka i z którą wiąże się niejasność lub wielokropek innego organizmu. A wtedy – oba organy są oczywiste. Czyż to nie z tej niewykończoności ich wstrętny widok (na co wszyscy się skarżą): i – zachwyt w chwili, kiedy to, co niedopowiedziane – kończy się (akt w odczuciu)?

*

Jakby Bóg chciał stworzyć akt, ale nie spełnił swojej woli, a dał jedynie początek w mężczyźnie i początek w kobiecie. A oni sami dokończają tę wolę. Stąd jej słodycz i niezwyciężoność.
W „s” (utriusque sexus homines) wszystko jest dopełnione: oto dlaczego z „s” wiąże się tyle talentu.

* * *

235. Jedni są młodzi i potrzebują radości, inni są starzy i potrzebują spokoju, dziewczynom potrzebne jest zamęście, a żonatym – „druga młodość”… Wszyscy są w ruchu, wieczny szum.

*

Życie trwa z powodu „niestałej równowagi”. Gdyby równowaga wszędzie była stała, nie byłoby życia.
Niestała równowaga wywołuje jednak trwogę, „jest mi źle”, niebezpieczeństwo.
Świat jest w wiecznej trwodze i nią żyje.

*

Cóż to za bzdura to „Państwo słońca” i „Utopia”: ich istotą jest wieczne szczęście. To znaczy ostateczna „stała równowaga”. To nie jest przyszłość, to jest śmierć.
(odprowadzając Wierę na dworzec)

* * *

236. Socjalizm przeminie jak dysharmonia. Wszelka dysharmonia przeminie. A socjalizm to – burza, deszcz, huragan…
Wzejdzie słoneczko i wszystko osuszy. Wszelka dysharmonia przeminie. Będą mówić tak, jak o wyschłej rosie: „Czy to możliwe, że on (socjalizm) w ogóle był?”. „I uderzał w okna gradem: braterstwo, równość, wolność”?
– O, tak! A ilu ten grad zabił!!
– Zadziwiające. Dziwne zjawisko. Aż nie chce się wierzyć. Gdzie można poczytać o jego historii?

* * *

237. Dlaczego ciągle napadam na Dobczyńskich? Czyż oni nie chcieliby być takimi, jak Shakespeare? Przecież właśnie dlatego się złoszczę, że „nie są jak Shakespeare” – nie na ich temat, a na sposób, fason, styl. Skąd jednak „wziąć Shakespeare’ów” i czy z tego powodu inni mają nie żyć?…
Jakże wiele jest we mnie śmiercionośnych elementów.
I znowu – pustynia.
Każdy powinien żyć, Dobczyński też. Czyż to nie ja mówiłem, że jest też „idea włosa” (według Platona), idea – „nicości”, a nawet idea negacji i wady. Bóg mierzy nie tylko wiorstami, ale także milimetrami i „milimetr” jest tak samo potrzebny, jak i „wiorsta”. I wszyscy – żyją. „Potrząsają brzuszyskami”… A, niech tam. Moją sprawą jest zachwycać się, a nie nienawidzić.
Zachwycałem się w Moskwie, patrząc na parostatek. „Hulaka po ogródkach” (café de chante), położywszy obie ręce na plecach innego hulaki, mówi:
– Ja sam – i nikogo!
Potem jakieś szepty i znowu krzyk:
– Wyobraź sobie: ja sam i nikogo!
Opowiadał o tym, że „wczoraj przyszedł gdzieś tam i – nie spotkał nikogo ze „swoich”.
Był tak miły w swojej radości, że „oto teraz jedzie z przyjacielem”, że zapamiętałem to na dziesiątki lat. To, że wtedy go polubiłem, że mi się podobał – to moja dobroć. A „literatura” jest od Złego.
(pisząc artykuł o pożarach)

* * *

238. Człowiek rozproszony jest skoncentrowany. Ale nie na tym, czego oczekuje lub pragnie, a na czymś innym, swoim.

* * *

239. Zawsze miej skoncentrowane dążenia i nie oglądaj się na boki. Nie znaczy to – bądź ślepy. Oczyma patrz wszędzie, ale duszą nigdy nie patrz na wiele, a na jedno.

* * *

240. …a jednak tęsknisz za tym, żeby być znanym, uznanym, zdecydowanym. Jest ten robak, jak pot na nogach, woskowina w uszach. Wszystko zalewa. Wszystko wonieje. A ucho dobre. I noga dobra. Należy tego potwora wyraźnie wydzielić i powiedzieć: Pluń na niego.
Zdumiewające, ale w Nadzi Rom., Oldze Iw. (żona Rcy) i w „przyjacielu” nigdy nie było dążenia do tego, żeby być znanym, chociaż troszeczkę. „Wszystko jedno”. Ze względu na tę ich cechę (chociaż mieli wiele innych wspaniałych cech) patrzyłem na nich z jakimś lękiem zachwytu.

* * *

241. Kochać szczęśliwą i wielką ojczyznę – to nie jest coś wielkiego. Powinniśmy ją kochać wtedy, kiedy jest słaba, mała, poniżona, a w końcu głupia, a na dodatek kaleka. Właśnie, właśnie wtedy, gdy nasza „matka” jest pijana, kłamie i cała splamiona jest grzechem – wtedy nie powinniśmy od niej odejść… A to jeszcze nie jest ostatnia sprawa: kiedy w końcu ona umrze, wygłodzona przez Żydów, kiedy będzie wyglądać jak „szkielet”, wtedy ten będzie „Rosjaninem”, kto będzie przy niej płakał, nikomu nie potrzebnej i przez wszystkich oplutej. Niech tak będzie…
(porządkując bibliotekę)

*

Jakże zacmokali wargami „idealista” Boruch i „taka miła” Rebeka Ju-na, „przyjaciel naszego domu”, kiedy przeczytali „Ciemne oblicze”. Wtedy sobie powiedziałem: „W tył zwrot! Lękaj się!” (mój stosunek do Żydów).
Oni myśleli, że ich nie widzę: chociaż „wiecznie śpię”. Ja jednak spojrzałem. Boruch, zeskakując z sanek, ożywiony, wesoły, szczęśliwy zawołał, jakby przekazywał mi jakąś tajemniczą myśl:
– No, a jednak – on jest kłamcą.
Wystraszyłem się. A Rebeka powiedziała w pokoju Sz-y: „N-n-no… tak… Przeczytałam „Ciemne oblicze”. Z jakimś szczęściem na wargach. Dosłownie, jakby zjadła coś słodkiego.
Trzeba zobaczyć takie fizjologiczne rzeczy, aby zrozumieć to, czemu nie chcemy wierzyć w książkach, w historii, w opowiadaniach. Rzeczywiście, jest jakaś nienawiść między Nim i żydostwem. Kiedy się o tym myśli – staje się strasznie. Wtedy noumenalnie, a nie fenomenologicznie rozumiesz słowa „Ukrzyżuj Go”.
Czy Żydzi o tym myślą? Tłum? Nigdy się nie wypowiadają na ten temat.
(porządkując bibliotekę)

* * *

242. Tak… cała nasza historia jest nieco jak zapadły kąt, całe nasze życie też jest nieco jak zapadły kąt. I administracja, i citoyens.
(w wagonie)

* * *

243. Ileż męczącej pracy w doborze materiału (i „przypisów”) do „Problemu rodzinnego”. To są moje literackie „kopalnie”, przez które przeszedłem, żeby pomóc rodzinie. Jak „Zmierzch oświaty” – żeby pomóc dzieciom. Ileż miłości w każdej stronie. Ale już to może być przyczyną, żeby powiedzieć: „On nic nie czuje”, „niczego nie potrzebuje”.
(w wagonie, rozmyślając o swoich krytykach)

* * *

244. Jakie to przerażające, że człowiek (wieczny filolog) znalazł słowo na określenie tego zjawiska – „śmierć”. Czy to w ogóle można jakoś nazwać? Czy to ma jakąś nazwę? Nazwa jest przecież określeniem, mówi, że „coś wiemy”. A my przecież o tym nic nie wiemy. Mówiąc w rozmowie „śmierć” jak byśmy tańczyli w blamażu uważając to za kolację lub pytali „Ile jest godzin w misce zupy”? Cynizm. Bezsens.

* * *

245. Jaki mam stosunek do młodego pokolenia?
Żaden. Nie sądzę.
Myślę rzadko. Ale zawsze jest mi żal młodego pokolenia. Sieroty.

* * *

246. Miłość jest cierpieniem. Kto nie cierpi (nad innym), ten nie kocha (innego).

* * *

247. Literatura (druk) zaraziła człowieka miłością własną. Wszyscy zaczęli bać się literatury: wszyscy zaczęli czegoś od niej oczekiwać… „Ci oszuści jednak rozdają nagrody!” Stąd bierze się siła literatury.
Jej siła kończy się tam, gdzie człowiek przymyka na nią oczy. „Szósta władza” (Napoleon o druku) przemienia się nagle w szarą zniszczałą wioskę, gdy tylko odwrócicie się do niej plecami i patrzycie na rzecz, a nie na transparent z napisem: „Szósta władza”.

* * *

248. Rewolucja ma dwa wymiary – długość i szerokość, ale nie ma trzeciego – głębi. Z tego powodu nigdy nie będzie miała dojrzałego, smacznego owocu, nigdy się „nie spełni”…
Rewolucja będzie wszystko przemieniać w rozdrażnienie: nigdy jednak nie nadejdzie ten ostateczny moment, kiedy człowiek mówi: „Dosyć! Jestem szczęśliwy! Dzisiaj jest tak dobrze, że jutro jest już niepotrzebne”… Rewolucja zawsze będzie męką i będzie pokładać nadzieję wyłącznie w „jutrze”… Każde „jutro” oszuka ją i przemieni się w „pojutrze”. Perpetuum mobile, circulus vitiosus i nie z powodu nieskończoności – o, nie! – właśnie z powodu krótkości. „Pies na łańcuchu” uplecionym z własnych zgniłych uczuć. „Nora”, „długość łańcucha”, „powrót do nory”, trwożny, krótki sen.

*

W rewolucji nie ma radości. I nie będzie.
Radość – to zbyt królewskie uczucie i nigdy nie wpada w objęcia lokaja, jakim jest rewolucja.

*

Dwa wymiary: rewolucja nie jest większa od człowieka, jest mniejsza. Jest mechaniczna, materialistyczna. Nie jest to przypadek, nie jest to prosty związek z „teoriami naszego czasu”; to – los i wieczność. W istocie, podziemna rewolucja w duszach obywateli zaczęła się już wcześniej i wszystkich popchnęła do niesienia na swoich plecach Comte’a-Spencera i im podobnych.

* * *

249. Rewolucja składa się z dwóch warstw: niższa i autentyczna, jej arheus agens – gorycz, nienawiść, potrzeba, zawiść, rozpacz. To jest demokracja. Wierzchnia warstwa – złota: to sybaryci, zabezpieczeni i nic nierobiący, spacerujący, ale niepracujący. Zostali czymś urażeni na spacerach, albo po prostu byli zbyt dobrzy, miękcy, ustępliwi, cukierkowaci. A przy tym w swoim kręgu oni są „równi”, a niektórzy nawet poniżeni. Przechodząc w demokrację natychmiast stają się primi inter pares. Demokracja doskonale umie „całować w ramię”, zabiegać, schlebiać, chociaż dla „szczerości i umiłowania prawdy” obchodzi się po chamsku, kłóci się, napada, kpi z arystokraty i jego (teraz wczorajszego) arystokratyzmu. Demokracja też doskonale wie, „gdzie raki zimują”. To, że „Korolenko jest pierwszy wśród literatów swego czasu” (po Tołstoju), że Hercen jest arystokratą i milionerem, że hrabia Tołstoj jest właśnie „hrabią”, a książę Kropotkin był „księciem”, a w końcu, że Sibiriakow ma kopalnie złota – o tym ona doskonale pamięta pomimo całego „socjalizmu”, uczciwie się prowadzi w obecności „tego wszystkiego” i bierze „pod uwagę”. Bierze pod uwagę nie tylko jako wygodę, ale także jako honor. W socjalizmie lokaj wcale nie został zlikwidowany, a starannie ukryty. Do Hercena wszyscy leźli i do Sybiriakowa też leźli, do Szaliapina lezą nawet po kilka rubli, które on daje różnym kółkom w postaci „zbiórki na pierwszym spektaklu” (na swoich tourne: słyszałem o tym od socjaldemokraty, który o wszystkim wie w swojej partii i bardzo się dziwił). Kropotkin nie podpisuje się po prostu „Kropotkin”, „socjalista Kropotkin”, „obywatel Kropotkin”, a „książę Kropotkin”. Nie zapomina się nawet o tym, że Ławrow był profesorem. Nic, jednym słowem, nie omija się z honoru, ze sławy: lubią słodycz, jak i wszyscy „śmiertelnicy”. Równocześnie pogardzają „epoletami” i „rangami” dawnego reżymu…
Mamy więc dwie warstwy: ruchoma – to czarna gromada na dołach, „my chcemy” i – „my nie sprzeciwiamy się”, plastyczna i pasywna. Wierzchnia warstwa – to pobożne Katyliny: „My wspaniałomyślnie spalimy dom, w którym sami żyjemy i w którym żyli nasi przodkowie”. Czarna gromada, oczywiście, zamieszka w domach tych przodków: ale skoro jest to czarna gromada, nie tylko z powodu biedy, ale także z istoty buntu i nienawiści (dwa wymiary, bez trzeciego), to w „nowych domach” nie poczuje ona żadnej radości. Zupełnie, jak Nikita i Akulina „w nowych rzeczach” (z „Władzy ciemności”):
– Och, zgaście światło! Nie chcę herbaty, zabierajcie wódkę!
Rezultatem rewolucji, jeśli ona się uda, będzie wielkie volo:
– Zasnąć!
Samobójstwa – era samobójstw…
W tym wypadku Kropotkin z astronomią i fizyką oraz z „przyjaźnią” (także miłość własna) niewiele może pomóc.

* * *

250. Istnieje charyzmat słuchania głosów i charyzmat widzenia twarzy. Przy ich pomocy przenikamy w duszę człowieka.
Nie każdy umie słuchać człowieka. Ktoś słucha słów, rozumie ich sens i logicznie na nie odpowiada. Nie może jednak uchwycić „półtonów”, odcieni dźwięków w „pół-tonach” – a przecież właśnie w „półtonach” wypowiada się dusza.
Głosu należy też słuchać podczas czytania. Dlatego nie każdy, kto „czyta Puszkina”, ma cokolwiek wspólnego z Puszkinem, a jedynie ten, kto wsłuchuje się w głos mówiącego Puszkina, odgaduje intonację, jaką miał żywy Puszkin. Kto „nie słucha żywego Puszkina” w przerzucanych kartkach, ten właściwie go nie czyta, czyta kogoś innego, który „miał taki sam talent i wykształcenie, jak Puszkin”, i pisał o tych samych tematach” – ale nie czyta samego Puszkina.
Stąd tak obce i głuche są „akademickie” wydania Puszkina, zawalone górą „przypisów”, a u Wiengierowa jeszcze z topornymi obrazkami i wszelkim uczonym jarmarkiem. Jakby na Puszkina wysypali śmieci z kosza; on cały w kurzu, brudzie, śmieciach. Zniknęła – w samej postaci i formie wydania – główna cecha jego duszy: zdumiewająca prostota i krótkość opisu. Oczywiście, najlepsze wydania, a nawet jedyne, które można wziąć do ręki bez uczucia obrzydzenia – stare wydania, na grubym papierze, każdy wiersz zaczyna się od nowej strony (wydanie Żukowskiego). Albo – poszczególne wiersze, wydrukowane za życia poety. Albo – jego wiersze i fragmenty dramatyczne w „Siewiernych Cwietach”. Mam „Borysa Godunowa” z 1831 r. i 2 książeczki „Siewiernych Cwietow” z Puszkinem, a także wydanie Żukowskiego. Za 30 lat te wydania będą cenne jak złoto, a mistrzowie będą powtarzać (oczywiście, bez ingerencji cenzury) papier, krój czcionki, rozkład utworów, ortografię, format i oprawę.
W takim wydaniu możemy osiągnąć słuchanie Puszkina. Nie sięganie przez druk do głosu sprawiło, że obojętnie kto „wydaje” i „studiuje” Puszkina oraz pisze do niego komentarze. Nie można się nie zdziwić, do jakiego stopnia obecnie „wydawcy klasyków” nie mają nic wspólnego z wydawanymi poetami lub prozaikami. „Powinni wydawać Boncz-Brujewicza, a wydają Puszkina”. Uniwersalnie oczytany „towarzysz”, w demokratycznej koszuli, uchwycił Puszkina „jakim on jest” w szynelu, z bobrowym kołnierzem oraz z francuskim kapeluszem i poniósł, podniósłszy wysoko ponad głowę (z szacunku) – jak niedźwiedź Tatianę w znanym śnie.
Ile ma wspólnego niedźwiedź z Tatianą, tyle samo wspólnego mają obecni komentatorzy z Puszkinem.
Do tajemniczego i trudnego dzieła „wydawniczego” mają zastosowanie słowa Archimedesa:
Noli tangere meos circulos.

* * *

251. Dusza oziębła…
Strasznie, kiedy nastąpi oziębnięcie duszy.

* * *

252. Czy jest możliwe, że pozytywista zapłacze?
Wyobrażenie sobie czegoś podobnego jest równie dziwne, jak i to, że „krowa jechała wierzchem na kirasjerze”.
A to kończy moje rozmowy z pozytywistą. Rozstaję się z nim wiecznym rozstaniem.

*

Pozytywizm w tajemnicy swojej duszy lub, ściślej, w swojej bezduszności:

Niech pozbawione czucia ciało
Dokładnie i równo się rozłoży.

Pozytywizm to filozoficzne mauzoleum nad umierającą ludzkością.
Nie chcę! Nie chcę! Pogardzam, nienawidzę, boję się!!!

* * *

253. Ludzie więdną jak kwiaty.

*

Jesień – nic nie ma. Jakże straszne jest to: „nic nie ma”. Jakże straszna jest jesień.
(jadąc dorożką)

* * *

254. Bóg prasuje człowieka ciężkim żelazkiem.
…………………………………………………………….…..……………
……………………………………………..…………………….…………
………………………………………..………………………………….…
…………………………………………………………………………...…
I wyrównuje duchowe zmarszczki.
……………………………………………….………………………..……
……………………………………………………….……………..………
……………………………………………………………..……….………
Oto dlaczego powiadają: Bój się Boga i nie grzesz.
(jadąc w nocy dorożką)

* * *

255. Wielki jest garb ludzkości, wielki jest garb ludzkości, wielki jest garb ludzkości…
Idzie, kuśtyka, z gołą głową, z tym ogromnym garbem na plecach (cierpienia, cierpliwość) wielki starzec; jego skóra poczerniała, nogi ma poranione…

*

Dlaczego młodzież tańczy na jego garbie? „My jesteśmy ostatnimi”, „my” jesteśmy wszystkim, wszystko – „nam”.
No, to tańczcie, panowie.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

256. Na „tamtym świecie” będziemy niemowami.
Zachwyt napełni nasze dusze.
Zachwyt zawsze jest niemy.

* * *

257. Ciągle czekam, kiedy Grzegorz Spirydonowicz P-w napisze swoją autobiografię. Przecież jest on godnym uwagi człowiekiem.

*

Oczywiście, Korolenko jest jeszcze bardziej godnym uwagi człowiekiem: opublikował tom opisu swojego życia pod wspaniałą woalką: „Historia mego współczesnego”. Dlaczego coś podobnego nie mógłby napisać G. S. P-w? Nie jeden Kutuzow miał swego Michajłowskiego-Danilewskiego: mógłby mieć także Barklaya de Tolly. Dlaczego „nasi rówieśnicy” nie znaleźli sobie dowódcy i biografa – można powiedzieć: wsadzić sobie za pazuchę „Michajłowskiego-Danilewskiego” i podyktować mu te wszystkie słowa.
– Ja nie potrzebuję Tytusa Liwiusza – mówią współcześni Aleksandrowie Macedońscy – piszę dość dobrze i sam opiszą moją wyprawę do Indii.

* * *

258. Grupa klechów zjada jesiotra. Wchodzi filozof:
– No, cóż, panowie… to jest ojcowie duchowni… wszędzie w świecie zimno… Zmarzłem… i przyszedłem ogrzać się u was… Bóg z wami: przebaczam wam waszą okamieniałość, całą waszą głupotę, nie zwracam uwagi na jesiotra… Wszystko to ludzkie słabości, być może, czasowe. Jesteście faryzeuszami, ale… siedzicie jednak „na katedrze Mojżeszowej”, nie ma na całym świecie takiej katedry, jak wasza. Był ktoś, kto zwrócił uwagę na wasz faryzeizm, zrzucił was i wraz z wami samą „katedrę”… Ja na odwrót: ze względu na znaczenie „katedry”, której niczym nie da się zastąpić, nie zwracam na was uwagi i składam moją głowę u podnóżka „katedry”…

* * *

259. Jeśli Fiłosofow przejdzie po mokrym trotuarze, to potem kaszle przez tydzień. Nie rozumiem, jak on może być przyjacielem robotników?
A więc Antychryst nazwie się „przyjacielem Chrystusa”, Żyd przyjacielem chrześcijanina, papież przyjacielem Antychrysta, a Proudhon przyjacielem Rothschilda. Co z tego wyjdzie? Świat się rozpadnie, straci granice, związki, gdyż straci siłę odpychania. Jest ona konieczna: same związki istnieją dzięki sile odpychania. Świat zresztą nic nie straci, gdyż oni wszyscy, od Fiłosofowa do papieża, jedynie nadadzą sobie nazwy, a wszystko pozostanie tak, jak jest: papież – wróg Antychrysta, a Antychryst – jego wróg; Fiłosofow – wróg plebsu, a plebs – wróg Fiłosofowa. A mówić możecie, co się wam podoba.
Oto zaiste mowy, w których „nuda i tłamszenie ducha” (Eklezjastes).

*

Nasze przekonania – to wcale nie nasz język, a nasze buty.
Znoszone buty, łapcie, smarowane, „od Wejsa”. Tak siebie klasyfikujcie.

* * *

260. Rosyjski „marzyciel” istnieje po to, żeby rozmawiać. To w jakich celach on nie istnieje? Czyż w tym wypadku nie chodzi przypadkiem o pracę?
(jadąc do sklepu)

* * *

261. Prawie nie spotyka się Żyda, który nie miałby jakiegoś talentu. Ale nie szukajcie wśród nich geniusza. Przecież Spinoza, którym oni tak się chwalą, był naśladowcą Kartezjusza. A geniusz nie może być naśladowcą.
Jedno i drugie – talent i nie więcej niż talent – wynika z ich związku z Bogiem. „Ze względu na ten związek” nikt nie jest pozbawiony pewnego talentu jako oddalonego lub ścisłego odblasku Boga. Jednak z drugiej strony, wszystko należy do Boga. Żydzi są silni dzięki swemu Bogu i pozbawieni przez Niego sił. Oni dosłownie miotają się: wielki jest Bóg, ale Żyd, nawet prorok, nawet Mojżesz nie wyjawiają osobistego i wolnego „ja”, co często jest cechą innych narodów. Przy Kancie, Kartezjuszu i Leibnizu wszyscy myśliciele żydowscy – to po prostu „zegarmistrzowie-czyściciele”. Przy blasku Shakespeare’a kim są pisarze żydowscy od Heinego do Ajzmana? W ich wolności nigdy nie pojawi się wspaniałość Bakunina. „Szerokość” i „dal”, i – Żyd: to nie do pogodzenia. Oni wszyscy „chodzą na palcach” przed Bogiem. Z jednej strony ich to chroni, ale z drugiej – ogranicza.

* * *

262. O Rylejewie, który – „bez względu na pogodę – codziennie rano szedł pieszo i modlił się przy grobie cesarza Aleksandra II”, którego był adiutantem. Był przeciętnym człowiekiem – nawet miał Francuzkę z baletu, z którą przeżył całe życie. Cóż zmuszało go do chodzenia na grób? Kto go zmuszał? Przecież my nawet na groby swoich rodziców, swoich dzieci (nasza Nadzia jest pochowana na cmentarzu smoleńskim), nie chodzimy przez całe życie codziennie, nie chodzimy nawet w każdą niedzielę, a nawet – niestety! – co miesiąc! Kiedy usłyszałem tę opowieść (Masłowa?) w naszej redakcji, byłem porażony i już wiele lat nie mogę jej zapomnieć, ciągle ją sobie przypominam. „Zmarły padyszach jest mniej warty od żywego psa”, przeczytałem w arabskich bajkach, a przecież w sensie powodzenia, wygód zmarły „Wyzwoliciel” nie był już jemu (Rylejewowi) przydatny. Cóż więc za uczucie żywił Rylejew do cesarza? Oczywiście, było to przywiązanie, pamięć, wdzięczność. Przypuśćmy, że ½ to szlachetność Rylejewa († około 1903 r. i z powodu jego śmierci rozmawialiśmy w redakcji); a ½ zależy wyraźnie od cesarza. Jaki stąd wniosek? Władcy nie są jedynie „formą wielkości”, istotą „w mundurze i w todze”, ale jest w nich coś głęboko ludzkiego i wzniosłego, o czym nie wiemy z tego powodu, że jesteśmy daleko od władców – i poza „mundurem” nic nam nie jest pokazywane. Wszystkie opowieści, na przykład o Napoleonie III – są antypatyczne (to znaczy sam Napoleon jest w nich antypatyczny). Ale on nie był „władcą z urodzenia” – i instynkt „gorliwca” przyczepił się do otrzymanej władzy, zdarł z niej całą wielkość, czar i prawdę. „Chciał się urządzić” – z cesarzową i dziećmi. „Władca z urodzenia” nie ma takiej potrzeby: zawsze „przywiązany”, nie kwestionowany, ma to szczęście, które było właściwe „temu pierwszemu szczęśliwcowi”, który miał na imię Adam. Obok niego zawsze rosną rajskie jabłuszka, których nawet sam nie musi zrywać. Jest to psychika całkowicie różna od naszej. Wszyscy są w nim zakochani, wszystko ma, a co zechce – to ma. Cóż można mu życzyć? Zgodnie z naturalną psychologią – szczęścia ludziom, szczęścia wszystkim. Kiedy my „świętujemy”, kiedy udała się nam „miłość” – to z wszystkimi wokół dzielimy się szczęściem, nie licząc – komu, nie licząc – ile. Dlatego psychologia człowieka „urodzonego” to naturalna dobroć, ale dobroć ta nagle przepada, kiedy on zaprzecza. Dlatego nie zaprzeczanie władcy jest istotą królestwa, regni et regis. Zdumiewające, ale wszyscy okrutni władcy Rosji byli „w stanie sporu”: Iwan Groźny z bojarami i pretendentami, Anna Ioannowna z Radą Najwyższą i poza tym z powodu niejasności swoich praw, Katarzyna II (wypadek z Nowikowem i inne) także z powodu okoliczności „wstąpienia na tron”. Wszystko to natychmiast mąci istotę i zniekształca całą postać. Właśnie dlatego „kochanie władcy” (prosto i jasno) jest istotą sprawy w monarchii i „pierwszym obowiązkiem obywatela”. Nie z fałszu i padania na kolana, ale z tego powodu, że w innym wypadku zniszczone zostanie wszystko: „obiad nie ugotowany”, „wiśnie zwarzył mróz”, „pola pobite gradem”. Jest to zasada ogólnoświatowa i ogólnoludzka, na co wskazuje fakt, że ludzie „w opozycji” i dążący do zniszczenia władzy, to znaczy sami pretendujący do niej, rwący się do władzy – godzą się ze wszystkim, ale odnoszą się z podejrzliwością do wszelkiego sprzeciwu wobec siebie, sporu ze sobą, a kpin nie mogą znieść. To oni odrzucili Strachowa (krytyka), a Niezłobina-Djakonowa przeklęli z taką złością, która w „losie literackim” równa się „zesłaniu na katorgę”. „Nie wolno znieważać wielkości opozycji, ani też jej prawdy”, na tym ½ wieku bazuje w Rosji los literatury, a wokół niej rozwija się karierowiczostwo i hazard. „Wszyscy biorą rangi i ordery po prostu z wiernopoddańczych uczuć”, także opozycja, a jej fałsz jest po prostu chamski. Pełni „uczuć wiernopoddańczych”, z żądzą i zapałem, byli Pisariew, Zajcew i Błagoswietow; ten ostatni w życiu był niesłychanym sługusem, miał Murzyna przy drzwiach swego gabinetu, tonął w rozkoszach, jego bliscy (jak opowiadają) tonęli w „amorach” i pieniądzach, kiedy w jego czasopiśmie publikowano „dziarskie” artykuły w duchu: „wszystko rozkradniemy”, „Puszkin to g…”. Czyż nie jest to sługus, a skoro raz „zasalutował” i stoi „na froncie” przed opozycją – to wszystko trzeba mu „wybaczyć”, zapomnieć, a on sam powinien dostać „nagrodę”, rentę i rangę. Co to jest? Czyż nie jest to „nadworny urzędnik”, gotowy dla wykorzystania przez przyszłą i oczekiwaną władzę, dla les rois w łachmanach? Odkryjmy istotę sprawy: „nie budźcie nas ze snu”, „pozwólcie nam uważać się za prawych, wiecznie prawych, prawych we wszystkich wypadkach – a zalejemy was szczęściem”… „Przyznajcie, że jesteśmy półbogami – a będziemy lepsi nawet od samego Boga!!” To jest element chłystowski, element „żywych chrystusów” i „żywych bogurodzic”, jak Katarzyna Breszkowska lub Zofia Pietrowska… „Joannici”, wszyscy „joannici” przy „batiuszce Janie Kronsztadzkim”, którym w tym wypadku był Żelabow. Kiedy raz napisałem w prasie, że Żelabow był głupi, to nawet dobry Struwe rzucił się na mnie z niesłychaną nienawiścią, chociaż Wiergieżskiej mówił o rewolucjonistach takie rzeczy, na które ja bym sobie nigdy nie pozwolił. „Myśl sobie, co chcesz, ale na placu okaż gorliwość” („Hura!!!”): i Struwe nakrzyczał na mnie, zażądał wyrzucenia mnie z prasy, po prostu za słowa, że Żelabow był głupi. „Jego Wysokość zawsze jest mądry” – w odniesieniu do Ludwika XIV, lub wymarzonego, oczekiwanego i przedwcześnie wysławianego Cromwella. Patrzysz na to i widzisz: przecież to ogólnoświatowa psychologia, ogólnoświatowa potrzeba, ogólnoświatowe centrum, że człowiek tylko w szczęściu i samozapomnieniu – jest autentycznie dobry, „czyni miłosierdzie i sprawiedliwość”. No, dobrze: to dlaczego czekać na jutro, czyż nie lepiej pokłonić się dniu wczorajszemu? Dlaczego rąbać toporem i strugać kukłę – pozornie „kukłę”, a dla wierzącego serca ikonę – dlaczego nie postawić „na honorowym miejscu” tę, którą mamy w swoim domu, od urodzenia?
Zwłaszcza my, ludzie niższych warstw, którzy nie uczestniczymy we władzy i nie chcemy uczestniczyć, którzy lubimy wiersze i gwiazdy, mikroskop i numizmatykę – powinniśmy „wszystko zostawić tak, jak jest” i nie stawać w opozycji” do le roi á present w interesach le roi future, „Żełabowa Nr 1”.
„Nam wszystko jedno”… Uspokójmy się i róbmy swoje. Oto dlaczego od „14 grudnia 1825 r. do dzisiaj” cała historia Rosji jest odchyleniem i po prostu dokonuje się nie wiadomo po co. „Zaszliśmy nie do tego zaułka” i żadnego „domu nie znaleźliśmy”. „Trzeba zawrócić”, „nie trafiliśmy na przyjęcie”.

* * *

263. Nie wyobrażajcie sobie, że jesteście „bardziej moralni” ode mnie. Nie jesteście ani moralni, ani niemoralni. Jesteście po prostu zrobionymi rzeczami. Magazyn zrobionych rzeczy. Wezmę pałkę i porozbijam te rzeczy.
Porcelanowa filiżanka jest moralna czy niemoralna? Można powiedzieć, że jest ona czysta, że jest dobrze wykonana, namalowano na niej ładne „kwiatki”, to wszystko. A mnie bardziej podoba się Azor w budzie. Chociaż jest on brudny, w śmieciach – ja jednak będę się nim bawił. A z wami nie mam co robić.
(po otrzymaniu listu od G-na, że Sto-r przestał u mnie bywać
z powodu mojej „niemoralności” – w ideach? w artykułach?)

* * *

264. …Pokazywał daczę. Przechodzę przez sypialnię i widzę podwójne łóżko. Mówię:
– Czy… żyjecie?
– Do końca życia! – zdecydowanie odpowiedział duchowny.
Jego córka już od czterech lat jest zamężna, a wyszła za mąż po skończeniu studiów.

*

On bardzo lubił ryby (morskie). Pewnego razu rozpętała się burza, a on wypłynął gdzieś na 10 wiorst. Żona biega nad brzegiem i krzyczy:
– Płyńcie ratować księdza! Ratujcie księdza!
Finowie nie ruszają się. Boją się (rybacy).
– Dam dziesięć rubli!!!
Rybacy weszli do ogromnej łodzi i popłynęli w morze. Pod wieczór przywieźli księdza. Żona dała rubla i nie chciała z nimi rozmawiać. Wyzywali się.
A ona sama bardzo lubiła grzyby. Idąc zbierać grzyby zawiązywała na głowie chustkę jak chłopka. Już o 10 rano wracała z pełnym koszem grzybów.
Zapytasz:
– Gdzie znaleźliście grzyby?
– Tam – nieokreślenie machnie ręką.
Nigdy nie powie, gdzie znalazła grzyby.

*

Pewnego dnia padał deszcz. Biegłem do domu. Był wieczór. Patrzę, pod parasolem ktoś stoi. Stoi i patrzy na morze. Pierzyna deszczu. „Na co on patrzy? Czeka na kogoś?”
Przy herbacie opowiedziałem o tym księdzu. Zaśmiał się:
– To mój ojciec. Przyjechał do nas z Wiatki. Nigdy nie widział morza. Strasznie kocha wodę. Jak zobaczy morze, nie może się oderwać. Też jest księdzem. Ma 74 lata.

*

On i „pęcherzyki puszczał”. Jak ten. Chyba pamiętał z Iłowiajskiego, i mówi:
– Poprosiłem, żeby pożyczyli mi Wiklifa. Będę kontynuował dysertację rozpoczętą w Akademii Teologicznej, ale wtedy tej dysertacji nie skończyłem. Teraz mam dużo czasu, to dokończę. Przysłali dziewięć tomów. Zimą zacznę pisać.
Był „profesorem teologii” w wyższej (technicznej) uczelni w Petersburgu. Na jego wykłady nie przychodził ani jeden człowiek, a on był miłosierny do studentów i też nie przychodził na wykłady. Pensja, honor i mieszkanie. Tak się to wszystkim spodobało, że zaproszono go na także na kursy (żeńskie). Na kursach też miał wykłady, to znaczy otrzymywał pensję.
Jego dacza jest warta dziesięć tysięcy, z działką. Wspaniały sad. Dwa domy, w jednym mieszka „sam”, drugi wynajmuje. Chodziłem do niego do łaźni parowej. Łaźnie niezbyt wygodna. Krótkie półki (do leżenia), niedostosowane.
Po co jemu ten „Wiklif” – śmiałem się w duszy. Przypomniałem sobie Juliusza Cezara: „Zamiast być drugim w Rzymie, wolę być pierwszym na wsi”. Ksiądz wśród uczonych profesorów (wyższa szkoła) też chce być uczonym teologiem, szczególnie zainteresowanym reformacją w Anglii.

* * *

265. Nie mam najmniejszej ochoty kłócić się ze Spencerem. Pragnę jedynie wczepić się w jego bokobrody i wyrwać z nich ½ włosów.
Zdumiewające, że widząc na scenie „starych urzędników z czasów Mikołaja” (u Ostrowskiego i innych), Rosjanie nie zauważyli, że Spencer jest podobny do nich wszystkich. A jego „Syntetyczna filozofia” przypomina departament akuratnie podzielony na „oddziały” i „kierowników”. A on sam był tylko dyrektorem departamentu, z pretensjami do rewolucji.
W VII klasie gimnazjum czytałem jego dzieło „O wychowaniu umysłowym i moralnym”, i jeszcze jakimś, i ja (gimnazjalista!!) byłem porażony głupotą autora – nie głupotą poszczególnych myśli, a – tonu, można powiedzieć – samej duszy autora. Autor od pierwszej strony jakby wygłaszał wykład jakiejś głupiej, wyobrażonej sobie przez niego mamuśce, chociaż jestem przekonany, że wszystkie angielskie lady są znacznie mądrzejsze od niego. Tę mamuśkę on obdarzył wszystkimi głupimi cechami, jakie tylko sobie wyobraził, to znaczy, jakie ma on sam, ale jakich nie mają Angielki. Owej wymyślonej mamuśce czyta pouczenia, podniósłszy do góry wskazujący palec. Mnie (gimnazjalistę!) przez cały czas dręczył problem: „Jak on śmiał! Jak on śmiał!” W tym czasie jeszcze nic nie wiedząc, kątem oka i na koniec zdrowym rozsądkiem (gimnazjalisty!) widziałem, czułem, wiedziałem, że zmęczone i wyczerpane matki jednak troszczą się o swoje dzieci, podczas gdy ten bałwan o nic się nie troszczył – matki znają przecież, widzą swoje dziecko, podczas gdy Spencer (oczywiście, kawaler!) znał dzieci jedynie z „British Illustration” i swoje „Wychowanie umysłowe” pisał „z głowy”, a przy tym wcale nie była to głowa genialna. Na przykład: „Nie należy dzieci powstrzymywać, gdyż jeśli nie będą powstrzymywane, dojdą do następstw swoich niesłusznych myśli i swoich szkodliwych pragnień, a wtedy, czując błąd tych myśli i ból wywołany ich szkodliwością – zawrócą, co będzie doskonałym wychowaniem”. I nawet daje przykład wyobrażonej sobie głupiej mamuśce: „Jeśli, na przykład, dziecko chce zbliżyć się do ognia, to niech sobie opali palec”… Nic bardziej skomplikowanego, niż ten przykład, nie przychodziło do jego końskiej głowy. A tu 8-letni chłopiec zaczyna zajmować się onanizmem, przypadkowo doświadczywszy przez dotyk jego przyjemności. Co powinna zrobić „mamuśka”? Czy powinna czekać, kiedy syn w wieku 20 lat „rozczaruje się”? Spencer nic nie słyszał o zgubnych nawykach dzieci!! Oczywiście, dzieci w „British Illustration” nie zajmują się onanizmem, ale matki o tym wiedzą, dręczą się tym i nie wiedzą, jak sobie z tym poradzić. Moje ulubione zajęciem od 6 do 8 lat było następujące: podchodziłem do dopalającego się pieca, gdy ½ drew jest jeszcze rozpalona do czerwoności, wyciągałem zza pasa koszulę i urządzałem „żagiel”. Wierzchni skraj koszuli brałem w zęby, a palcami rąk silnie dociskałem niższe brzegi żagla do pieca, zakrywając szczelnie otwór w piecu. Gorące powietrze natychmiast napływało do koszuli i wydymało ją. Jeszcze teraz widzę: rozpalony żagiel opada na piersi i brzuch – gorąco uderza w moje ciało. Piękno tego zjawiska mnie pociągało. Nie przyszło mi do głowy, że może buchnąć płomień i właściwie stoję na granicy śmierci. Byłem przekonany, że wszystko zapala się od ognia, a nie od żaru, że koszulę można zapalić nie inaczej, jak „podpaliwszy ją zapaloną zapałką”: „Jest tylko jeden sposób zapalenia czegokolwiek”. Lubiłem to robić, kiedy byłem sam w pokoju, prawie kontemplując to, co robię. Z niecierpliwości również przy mamie robiłem „żagiel”. Mama, zawsze zmęczona i niezauważająca nas, nic mi nie powiedziała o niebezpieczeństwie. Według Spencera „nie należało nic wyjaśniać”, dopóki się nie spalę. Mama jednak nic nie napisała, a Spencer napisał 10 tomów. Cóż innego można zrobić z takim głupcem, jak nie wytargać go za bokobrody?!!
(po porannej lekturze gazet)

*

To po prostu pospolitość!
Tak wyraził się Tołstoj, w przekazanej przez kogoś „rozmowie”, na temat „Ożenku” Gogola.

*

Już cały rok noszę w sobie te słowa i myślę: Jakie to genialne! Nie tylko słuszne, ale także precyzyjne, pozostaje jedynie postawić „kropkę” i nic już nie dodawać.
Cały Gogol, cały – poza „Tarasem” i historiami ukraińskimi – jest pospolitość pod względem treści. Gogol jest geniuszem formy, „jak” układa utwór i jak opowiada.
Chciał ukazać „pospolitość pospolitego człowieka”. Załóżmy. Chociaż to bardzo dziwny temat. Można zająć się czymś bardziej interesującym. Czy naprawdę w świecie nie ma nic bardziej interesującego? A jego zajęła i to na wiele lat, na całe życie, jedynie pospolitość.
Zadziwiające powołanie.
Wstrząsnęła mną pewna opowieść Riepina, którą mi przekazał, jeśli nie z drugich rąk, to z trzecich rąk. Załóżmy, że z drugich (to znaczy usłyszał go od człowieka, który znał Gogola, być może bywał jego gościem), a wtedy dosłownie przekazał to:
– „Spośród nas, młodzieży, która nic jeszcze nie zrobiła i w niczym się nie przejawiła, Gogol był w Rzymie nie tylko najstarszym, ale także najbardziej szanowanym ze względu na sławę, która otaczała jego nazwisko. Z tego powodu nasza mała kolonia, mała grupka, zbierała się u niego raz w tygodniu (załóżmy, że w niedzielę). Jednak te zebrania, szacunek żywiony przez nas do Gogola, były dość ciężkie. Gogol przyjmował nas nadzwyczaj majestatycznie i pobłażliwie, podawał herbatę i jakieś zakąski. Jednak nic „nie wchodziło” do gardła na skutek jego lodowatego, powściągliwego, tłamszącego stosunku do nas. Odbywała się nieprzyjemna ceremonia picia herbaty przez drobnych urzędników u wysoko postawionego dygnitarza, a przy tym jego stosunek do nas, chełpliwy i milczący, był taki, że w następną niedzielę czuliśmy się zobowiązani znowu przyjść, znowu pić tę słabą i zimną herbatę, znowu oddać cześć tej sławie rozumu i słowa – i odejść”.
Nie pamiętam dosłownie słów Riepina, ale sens zapamiętałem. Kiedy Riepin mówił (idąc, na daczy – wiał wiatr) i coraz ściślej przyciskał do ciała swój lekki burnus, ja zastygałem ze strachu, gdyż poczułem, że przede mną wyrasta z ziemi największa tajemnica Gogola. On był formalnym, powściągliwym, tryumfalny jak „arcykapłan” martwoty, odprawiający „nabożeństwo” z dikirionami i trikirionami: kłaniał się, wygłaszał takie i takie „słowa” swojej wielkiej, ale w treści pustej i bezsensownej sztuki. Nie zdecyduję się, żeby nie wypowiedzieć ostatniego słowa: idiota. On był także samo niewzruszony i stały, „nieodchylający się w żadną stronę”, jak człowiek pozbawiony wewnątrz siebie wszelkiego rozumu i wszelkiego sensu. „Piszę” i „sic”. Wspaniale. Ale jaka myśl? Idiota wytrzeszcza oczy i nic nie rozumie. „Słowa” natomiast są wspaniałe. „Słowa” takie, jak u nikogo drugiego. On doskonale wie, że „jak u nikogo”, zachwycony bezsensownym zachwytem i pełen bezsensownej pychy.
– Tfu, diabeł! – Zgiń!…
Manekin mruga oczyma… Zimnymi, szklanymi oczyma. Nie rozumie, że za słowem coś powinno być – za słowem powinno coś się kryć: pożar lub powódź, przerażenie lub radość. On tego nie rozumie – daje ostatni szlif słowu i roznosi ostatnie szklanki ohydnej zimnej herbaty swoim „czcicielom”, którzy w jego głupiej, pospolitej głowie wydają się być jego podwładnymi w kwestii słowa, zobowiązanymi do zaśpiewania kantaty ku czci dyrektora departamentu… to znaczy twórcy „martwych dusz”.
– Tfu, diabeł! Tfu, jakiż ty diabeł!! Przeklęty czarownik z czarnym piętnem w duszy, cały martwy i lodowaty, cały szklany i przezroczysty… w którym nic nie ma!
Nic!!!
Nihilizm!
– Zgiń, nieczysty!
Starczą twarzą śmieje się z grobu:
– Przecież mnie nie ma i nie było! Ja się tylko pokazałem…
– Wilkołak przeklęty! Zgiń! Zgiń! Zgiń! Z nami moc krzyża! Czym się przed tobą obronimy?
„Wiarą” – podpowiada serce. W kim zakiełkowało ziarnko „wiary” – wiary w ludzką duszę, wiary w swoją ziemię, wiary w jej przyszłość – dla takiego człowieka Gogola zaprawdę nie było.
Nigdy bardziej dziwny człowiek… podobieństwo człowieka… nie pojawił się na naszej ziemi.

* * *

266. Pogaństwo jest porankiem, chrześcijaństwo – wieczorem.
Każdej poszczególnej rzeczy i całego świata.

*

Czyż nigdy nie nadejdzie poranek, czy to naprawdę jest ostatni wieczór?…

* * *

267. Rydel – żelazny. Tylko nim można zebrać chwasty.
Oto podstawa kar i więzień.
Gdy nie kocha się człowieka, nie współczuje się człowiekowi, nie broni się go – można odrzucić ten żelazny rydel.
We wszystkich religiach istnieje wyobrażenie i oczekiwanie raju i piekła, to znaczy wewnętrzny głos całej ludzkości, głos religijny. „Chuligaństwa”, „zarzynania” i „okradania” – nie broni także Niebo.
Bronią wyłącznie „nowi chrześcijanie” i socjaldemokraci, póki sami są karani i nie mają co jeść. Proszę poczekać: zasiądą przy stole, a wtedy nakażą odprowadzić do więzienia każdego, kto im przeszkodzi w położeniu nóg na stole.

* * *

268. Z 4 milionami majątku siedział z rozciętym gardłem w wygodnym fotelu.
Było tak: wszedłem, zapytałem Wasyla, „czy można” i po otrzymaniu zgody wszedłem do gabinetu. Nie. Podszedłem do biurka. Nie. Przejrzałem 2-3 książki, zerknąłem na papiery, odwróciłem się do tyłu i zacząłem powoli wychodzić…
Na mnie patrzyły oczy: z boku płonącego kominka za parawanem stał fotel, a w nim siedział on, taki niezauważalny…
Gdyby wypowiedział jedno słowo, jakąś myśl, pragnienie – jutro usłyszałaby o tym cała Rosja. Wszyscy zwróciliby uwagę na to słowo, wzięliby je pod uwagę.
Ale on od trzech lat nie wypowiadał już żadnych słów. 78 lat.
Pocałowałem jego głowę, tę siwą, miłą (dla mnie) głowę… W oku, w ruchu głowy – ta sama dobroć i łaskawość, talent (zadziwiające!), które widziałem w nim 12 lat. Miał (na pewno) swoje wady: nie było w nim jednak żadnego braku talentu, nawet w poruszeniu głową. Przecież on był młody, zawsze młody; teraz, umierając, był tak samo młody i naturalny, jak zawsze.
Wziął arkusz papieru i napisał kulfonami:
– Przecież ja tylko zabawiam się, lecząc się. Dobrze wiem, że wkrótce umrę.
Wszyscy umrzemy. Ale dopóki nam „nie przetną gardła” – wygłaszamy słowa, piszemy, „staramy się”.
On był zupełnie spokojny. Nie miał żadnych bólów. Gdyby je miał – wtedy by krzyczał. O, wtedy byłby to zupełnie inny widok. A on umiera bez bólu, wygląda bardzo spokojnie.
Znowu wziął arkusz i napisał:
– Tołstoj na moim miejscu ciągle by pisał, a ja nie mogę.
Zapytał o ostatnie utwory Tołstoja. Powiedziałem, że są słabe. On napisał:
– Nawet Chadżi-Murat. Cóż to jest warte w porównaniu z „Córką kapitana”? G…
To jego ulubione słowo. Lubił mocne rosyjskie słowa, ale w chwilach łaskawości wypowiadał je z obronnym uśmiechem dziecka. „Skarbnica narodowa”.
On był przecież nacjonalistą, ale nie w obecnym sensie „partyjnym”. Nie zapominał o swoim Woroneżu, skąd wyjechał jako nauczyciel szkoły powiatowej, pełen talentów, wesołości i nadziei: pojechał „w Rosję”, kochając jej sławę, chcąc jej pomagać. Póki co, jego artykuły pisane pod pseudonimem „Nieznajomy” nie są interesujące: czyż mamy mało liberalnych prześmiewców? To, co w nim jest wzruszające i piękne, ujawniło się wtedy, gdy jak średniowieczny rycerz zawinął w węzełek swoją „popularność” i zaniósł do kapliczki przydrożnej, pomodlił się przed ikoną i – wyszedł z zupełnie nowymi uczuciami. „Nie powinienem żyć dla swego imienia, a dla Rosji”. Właśnie tak żył. Dokładnie pamiętam poszczególne słowa, wypowiedziane na swój temat przy mnie, z których jasno wynikał właśnie taki sens.
(o A. S. Suworinie – w maju 1912 r.)

* * *

269. Rosjanie, jak wiadomo, potrafią się we wszystko wcielać. Pewnego razu wcielili się w Dumasa-fils. Pojechał w uczuciem autentycznego Francuza badać Rosję i dziwne obyczaje rosyjskie. Kiedy na granicy zapytano go o nazwisko, skromnie odpowiedział:
– Boborykin.

* * *

270. Najważniejsze w Boborykinie jest to, że on w niczym nie napotyka przeszkód…
Nie mogę sobie wyobrazić Boborykina w „trudnościach”.
Wszystkim ludziom jest trudno, tylko Boborykinowi jest ciągle łatwo; myślę, że bardzo trudno przygotowywane rzeczy on przygotowuje łatwo.

* * *

271. Niosę literaturę jak swoją trumnę, niosę literaturę jak swój ból, niosę literaturę jak swoją odrazę.

* * *

272. Żadnej tragedii w duszy… Matka i syn utonęli. Można by zwariować i zapomnieć, gdzie stoi kałamarz. A on jedynie napisał „tragiczny list” do Proudhona.
(o Hercenie)

*

Proudhon był dla niego „znanym cudzoziemcem”, jak dla całej nieszczęsnej Rosji, która bez „cudzoziemców” po prostu dusi się.
„Zbytnio jest zasnute wszystko, co rosyjskie. Dajcie jakąś dziurkę w niebie”. – W samej rzeczy, „tęsknota za cudzoziemcem” czyż nie jest owocem niezwykłego wpływu ogromu własnej ziemi i nawet cywilizacji, „wszystkiego” – na maleńką duszę każdego człowieka.
– Tonę, szybko dać Niemca!
Bardzo naturalne. „Cudzoziemiec” jest naszym protestem, jest naszym westchnieniem, jest „swoją twarzą” w każdym, którą chce się zachować w niezmierzonej Rosji.
– Na Boga! Bockla!! Szybko!!!
To tak, jak „dajcie powąchać amoniaku” podczas omdlenia.
(w konnym tramwaju)

* * *

273. Cała jego natura jest pełzająca. On pełza, jak korzenie drzewa w ziemi.
(o Fl-m)

*

Powietrze – to żywioł najbardziej mu obcy. Myślę, że on nie mógłby biec. Potknie się i upadnie. Wszystko – do ziemi i w ziemię.
(na liście otrzymanym od Ust-go)

* * *

274. Nie przypadkiem już w gimnazjum nie mogłem rozwiązać zadania „z kupcami” lub „z kranami” (reguła trzech) – dalej nie mogę ich rozwiązać.
Co to za „warunki” i trzeba je gdzieś „wstawić”… „No, do diabła z nimi!!” – i ze wstrętem zamykałem książkę.
„Jutro odpiszę od kolegi” lub „kolega podpowie”. Zawsze podpowiadali.
Dobrzy gimnazjaliści. Nigdy ich nie zapomnę. Jeślibym miał coś zostawić z „Imperium Rosyjskiego” – to tylko gimnazjalistów. Na nich nawet „Sąd Ostateczny” połamie sobie zęby. Palą – i tyle, ale na koszt „pokojówek”. Najbardziej sprawiedliwe rzeczy na świecie.
(z „pokojówkami” – różne o nich chodzą słuchy)

* * *

275. Ja jedynie śmieję się lub płaczę, Czy rozmyślam w sensie właściwym?
– Nigdy!

* * *

276. Wytargać pisarzy za włosy to bardzo właściwa rzecz.

*

Oni są jak dzieci, ale są bardziej cwani i mają już ze 40 lat.

*

Klechy w Średniowieczu dobrze im się dali we znaki. I słusznie.
Centrum – to życie, jego matecznik… A pisarze to złote rybki lub – płoć, bawiąca się przy brzegu. Nie należy „przenosić” matecznika w zależności od ruchu ogonów złotych rybek.
(rano, po lekturze gazet)

* * *

277. Czego chciał, tym się zakrztusił. Kiedy nasza prosta Ruś pokochała go prostą i piękną miłością za „Wojnę i pokój” – on powiedział: „Mało. Chcę być Buddą i Schopenhauerem”. Jednak zamiast „Buddy i Schopenhauera” otrzymano jedynie 42 zdjęcia, na których jest on sfotografowany w ¾, ½, en face, z profilu i, jak się zdaje „od nóg” – siedząc, stojąc, leżąc, w koszuli, w kaftanie i jeszcze w czymś, za pługiem i jadąc wierzchem, w czapce, kapeluszu i „po prostu tak”… No, diabeł potrafi śmiać się z tych, którzy jemu (sława) sprzedają swoją duszę.
„Jaką fotografię wybrać?? – mówią dwie kursantki i student. Kupują trzy i płacą za nie 15 kopiejek.
Sic transit gloria mundi.

* * *

278. Sława – to nie tylko wielkość: sława to początek upadku wielkości…
Popatrzcie na Kościoły, na królestwa i królów.
(na wizytówce)

* * *

279. Wśród eserów są niegłupi jeunes premiers; wtedy oni bardzo dobrze się urządzają.
(2 takie wypadki)

* * *

280. Jeśli mąż płacze nad zmarłą żoną, to zapytajcie w tajemnicy lokaja: „Czy przypadkiem nie znał Zamysłowskiego?” Gdy lokaj powie: „Tak, u nas bywał także Zamysłowski” – idźcie na posterunek policji i poinformujcie, że ten pan urządził w swoim domu parodię pogrzebu, a de facto zbierają się u niego przestępcy, z którymi opracował plan napadu na mieszkanie burmistrza. Natomiast rzekomo zmarła „żyje” z całą tą szajką.
Czy nie do tego tonu i ducha sprowadza się „szlachetny kierunek” w naszej prasie? Mówiąc inaczej: jedynie takie informacje są u nas „godne szacunku, wzniosłe i idealne”.
Tak… noli tangere nostros circulos.
(po przeczytaniu opinii Harrisa o „Odosobnionym”)

* * *

281. Jest to człowiek dość oczytany: okazuje się, że poprawnie wymawia tak trudne wyrażenie, jak „przewartościowanie wszystkich wartości”. Z tego powodu redaktorzy wszystkich czasopism i gazet chcą z nim współpracować.

* * *

282. Śmiech niczego nie może zabić. Śmiech może jedynie przytłoczyć.
Ale cierpliwość zwycięży wszelki śmiech.
(lata sześćdziesiąte i później)

* * *

283. To jest jakiś wywołujący wrażenie Boborykin poezji.
Tak, zna wszystkie języki, opanował wszystkie rytmy, można powiedzieć, że „w tej materii” nie odczuwa żadnych przeszkód dla pióra, myśli i wyobraźni: na podstawie tych cech wydaje się być nieskończony.
A dusza? On jej nie ma: to wieszak, na którym powieszono szaty hinduskie, meksykańskie, egipskie, rosyjskie, hiszpańskie. Najlepiej, gdyby powiesił też cygańskie, ale tych właśnie nie ma. Cała ta tryumfalna parada mundurów odbywa się przed czytelnikiem, który myśli: „Co za bogactwo!” A w istocie pod tym wszystkim – po prostu żelazny gwóźdź, dzieło kowala Iwanowa, prosty, gruby, elementarny.
A jego sumienie? Nawet nie próbuj stawiać tego problemu.
(w sądzie okręgowym, czekając na sekretarza, o poecie B-te)

* * *

284. Technika połączyła się z duszą i dała jej nieograniczone możliwości. Ale równocześnie stłamsiła duszę. Powstała „dusza techniczna”, ma jedynie mechanizm twórczości, ale nie ma natchnienia twórczości.
(o druku i Gutenbergu, w sądzie)

* * *

285. Smutek – to mój wieczny gość. Jak ja lubię tego gościa!
Przychodzi w ubraniu niezbyt bogatym i niezbyt biednym. Chudziutki. Myślę, że jest podobny do mojej mamy. Nic nie mówi, albo bardzo mało. Jedynie obecność. Nie jest ani rozdrażniony, ani zmartwiony. Co ja opisuję: czy są po temu odpowiednie słowa? Smutek jest nieskończony.
Smutek – to nieskończoność!

*

On przychodzi wieczorem, o zmroku, bezszelestnie, niezauważalnie. On już „jest tutaj”, kiedy myślisz, że go nie ma. Teraz, nie sprzeciwiając się, nie kwestionując, przyczepia do wszystkiego, o czym tylko pomyślicie, swój osad: ten „osad” – jest nieskończony.
Smutek – to wymówka, skarga i niewystarczalność. Myślę, że on podszedł do człowieka w tej wieczornej godzinie, kiedy Adam „skosztował” i został wypędzony z raju. Od tamtego czasu jest on zawsze blisko nas. Zawsze „gdzieś tutaj”, ale pokazuje się wieczorem.
(sąd okręgowy, czekając na sekretarza)

* * *

286. Problem „Żyda” jest nieskończony: można o nim mówić i napisać więcej, niż o okresie dzielnicowym w historii Rosji.
Jest tu i „tak”, i „nie”.
(sąd okręgowy, na wizytówce)

* * *

287. Istota naszych czasów – wszystko przemieniają w szablon, schemat i frazes. Przemówili wielcy mężowie. Był Schopenhauer: i „pesymizm” stał się frazesem. Był Nietzsche: i jego „Antychryst” przemówił tysiącem końskich gardzieli. Chwała Bogu, że w tych czasach przestano czytać Ewangelie: z Ewangeliami zdarzyłoby się to samo.
Z tych hołobli nie da się wyskoczyć.
– Chce pan odnieść sukces?
– Tak.
– Już, zaraz. Przygotujemy panu szablon.
– A ja chcę serca. Myślałem o duszy.
– Proszę wybaczyć. Mamy tylko szablon.
– To nie trzeba… Nie, lepiej już pójdę. Zabiorę ze sobą swoją biedę.
(na wizytówce Makarewskiego)

* * *

288. Skąd w ludziach tak dużo żeliwa? Ten metal w nich przeważa.
– Dlaczego człowiek nie jest stworzony ze złota?
„Złoto jest dla aniołów”.
A jednak złote nici przenikają żeliwo. Z jaką męką! Ale za to, jaki potem zachwyt!
(po rozmowie z duchownym)

* * *

289. Każdy autentycznie odnosi się jedynie do samego siebie. Nawet racjonalista jest nieco fałszywy w stosunku do socjalizmu, a to dlatego, że socjalizm jest dla niego – przedmiotem. Jedynie w tym wypadku, gdy przedmiot i podmiot jest jednością, znika fałsz.

*

Pod tym względem jakąś daleką, chociaż i zamgloną gwiazdą jest egoizm – „ja” dla „ja”… moje „ja” dla „mnie”. To smutne, to suche, to dziwne. Ale to jest – prawda.

* * *

290. Siła Żydów tkwi w niezwykle starej krwi…
Nie jest to krew zgrzybiała: ona dobrze „wystała się” i ciągle była polerowana (walka, wysiłek, spryt). Oto dlaczego nigdy nie usłyszymy od Żyda: „Jaki ja jestem zmęczony” oraz „Odpocząłbym”.

* * *

291. Broń swojej miłości paznokciami, broń swojej miłości zębami. Broń jej wbrew rozumowi, broń jej wbrew władzy.
Bądź silny w miłości – a Bóg ciebie pobłogosławi.
Bowiem miłość jest korzeniem życia… A Bóg jest życiem.
(jadąc do Wołkowa)

* * *

292. Życie rosyjskie jest brudne i słabe, ale za to – jakie miłe!

*

Boisz się stracić coś ostatniego, inaczej „naplułbyś na wszystko”. Boisz się stracić coś jedynego, co się nie powtórzy.

*

Powtórzy się jako coś lepszego, ale nie takie samo. A chcesz właśnie „takiego samego”…
(jadąc do Wołkowa)

* * *

293. „Współczesność” dusi jedynie pustego człowieka. Dlatego skargi na współczesność są – puste.

* * *

294. Nie, mój grzech nie jest przeciwko Kościołowi, mój grzech nie jest też przeciwko Bogu – nie cieszcie się, klechy!

*

Mój grzech – przeciwko człowiekowi.

*

Nie tęsknię za „moralnością”. Wszystko to są bzdury. Nie mam już 12 lat. A to mnie wcale nie boli.

* * *

295. – Teraz! Teraz! – i ze szczęśliwą, dziecięcą twarzą zaczęła zakładać palto, wkładając chorą rękę w rękaw, jak w mieszek…
Gdy weszła Eug. Iw., ona była już w swoim szarym kostiumie angielskim.
Pojechaliśmy do Lid. Er. – Patrzyłem na schody: pierwszy wjazd daleko. Chromając ona szła, jak na wspaniały bal. „Tak daleko!” – obietnica wyzdrowienia…
Niestety…

*

Wróciła cała jak zmierzch… (zmęczona).
(21 kwietnia 1912 r.)

* * *

296. A jednak właśnie miłość mnie nie oszukiwała. Rozczarowałem się do wiary, do cywilizacji, do literatury. Rozczarowałem do ludzi. Ale tych dwoje ludzi, którzy mnie kochali – do nich nigdy się nie rozczarowałem. Wcale nie dlatego, że było mi dobrze z powodu ich miłości, wcale nie: jednak pragnienie zobaczenia w człowieku czegoś idealnego, prawdziwego – jest wieczne. W tych dwóch przywiązanych do mnie ludziach („przyjacielu” i Julii) zobaczyłem prawdę, w której nie było „księżyca w ostatniej kwadrze” – a na ich świetlistych obliczach nigdy nie zauważyłem ani jednej „zmarszczki” moralnej.
Gdybym sam był taki – moje życie byłoby wspaniałe i byłbym doskonale szczęśliwy, bez konstytucji, bez literatury i bez pięknej twarzy.

*

Widzieć to, co najlepsze, co najpiękniejsze i wiedzieć, że jest to do ciebie przywiązane – to los bogów. Tylko dwa razy w życiu – ostatni raz 20 lat temu – miałem „podobieństwo życia Bożego”.

*

Myśląc niekiedy o Fl., znaczę znakiem krzyża jego plecy z A. – i z bólem myślę o sobie: „Oto on potrafił zachować…”.

* * *

297. Wszystkie szkoły żeńskie w najlepszym wypadku kształcą na mniszki, a w najgorszym na prostytutki.
Pojęcia „żona” i „matka” nikomu nie przychodzą do głowy.

* * *

298. Być może, nasz naród jest zły, ale to nasz, nasz naród, a to decyduje o wszystkim.

*

Gdzie można uciec od „swego”? Poza „swoim” – obce. To słowo decyduje o wszystkim. Popróbujcie żyć „w obcym kraju”, popróbujcie żyć „z obcymi ludźmi”. „Lepiej jeść kromkę chleba w swoim domu, niż pierogi – z obcych rąk”.

* * *

299. Więcej miłości, więcej miłości, dajcie miłość! Duszę się w zimnie.
O, jak wszędzie jest zimno!

* * *

300. Moja księga przychodów i rozchodów jest warta „Listów Turgieniewa do Viardot”… To coś zupełnie innego, ale to taka sama oś świata i w istocie taka sama poezja.
Ileż wysiłków! Ostrożności! Lęku, żeby nie przekroczyć „limitu”! Ileż zadowolenia, kiedy „na pierwszego” udało się związać koniec z końcem.

* * *

301. Za każdym razem, kiedy do „kanonów” przyłącza się w kapłanie osobista gorliwość – powstaje coś strasznego (obłudnik, Torquemada); jedynie wtedy, gdy „opuści ręce” – jest dobrze. Dlaczego? Z jakiego powodu?

* * *

302. Po prostu zupełnie nie znoszę śmierci.
Czyż nie jest to dziwne, przeżyć całe życie tak, jakby ona nie istniała? A przecież to coś zwykłego i stałego. Tymczasem odnoszę się do niej tak, jakby nikt i nic nie powinno umrzeć. Jakby nie było śmierci.
Coś, co jest normalne, co jest „zawsze”, a ja tego nie widzę.
Oczywiście, widziałem ją, ale to znaczy, że nie patrzyłem na umierających. A czyż to nie oznacza, że ja ich nie kochałem?
Jakiż ze mnie „głupi człowiek”, głupi i straszny. W tym momencie nienawidzę siebie, jestem wrogiem samego siebie.

* * *

303. Nigdy nie byłem bezpośrednio złączony z Kościołem (w dzieciństwie, w młodości, w wieku dojrzałym)… Zawsze byłem w Kościele obserwatorem, stałem – chciałem się pomodlić, ale już nie modliłem się, oceniałem, w dojrzałym wieku bardzo zachwycałem się Kościołem… Ale to zupełnie nie to samo, co na przykład w „przyjacielu”, w jej matce: „przyszedłem” i „modlę się”, „to – moje”, „tutaj – my wszyscy”, „to – nasze”. Dzięki temu także w Kościele byłem „cudzoziemcem” – „zachwyconym Anarchistą”, jak w polityce, niestety, jak – we wszystkim.
Ta straszna pustynia mnie męczy: nigdzie nie jestem „swój”; na ziemi nie ma miejsca, gdzie poczułbym: „moje”, „mnie dane”, „wrodzone”.
Całe moje życie jest poszukiwaniem: „gdzie jest to moje?” Tylko w „przyjacielu” mignęło to, co „moje”. To coś „w losie”, „w gwiazdach”, to znaczy spotkanie i przywiązanie. To, co jest żywe i idealne, żyjące, a nie żeby „na skutek tego, co żywe (co się spodobało) – idealizować”. Taki związek jest opatrznościowy. Coś Bóg mi w tym wypadku „wskazał”, do czegoś „doprowadził”.
(pisząc artykuł o zjeździe strażaków)

* * *

304. Niepotrzebnie znieważałem Kuskową…
Wszystko jest takie piękne…

*

Ona stara się o to, co jest jej powierzone. A czyż i ja nie staram się o to, co jest mi powierzone?
(likwidując komary)

* * *

305. Połączenie chytrości z dzikością (naiwnością) – to moja zadziwiająca cecha. A także z nieudolnością w szczegółach, w tym, co bliskie – połączenie dalekowzroczności, wyrachowania i doświadczenia w tym, co dalekie, co „ostateczne”.
„Drżące drzewo” napisałam jako pierwszy rozdział książki „Ciemne oblicze”. Zostało ono wydrukowane wiele lat przed „Ciemnym obliczem”, a wtedy nikt nie domyślał się sensu i tendencji tego artykułu.
A we wstępie do „Ludzi księżycowej poświaty” jest już całe „Odosobnione”.
(w klo…)

* * *

306. Nie jestem wrogiem moralności, po prostu „nie przychodzi mi to do głowy”. Albo „odkleja się”, kiedy (na czyjeś żądanie) stawiam problem. „Zasady postępowania” nie mają chemicznego pokrewieństwa z moją duszą, a w takim wypadku nic nie da się zrobić. Następnie, ludzie z „zasadami postępowania” zawsze byli mi wstrętni: jako sztuczni, jako nierozumni, w których w ogóle nie ma nic ciekawego. „On dał ci jakiś szpargał, przeczytaj i będziesz o nim wiedział wszystko”. Czyż nie na tym polega mój zachwyt nad „przyjacielem”, że gdy zobaczy się wspaniale „moralnego” człowieka, któremu jego „moralność” nawet nie przychodzi do głowy, gdyż jest on takim „od Boga”, „od rodziców” i wieczności, który nie ma dwojących się myśli, który nie ma ukrytych myśli, który nigdy do nikogo nie miał czuł zła – to porzucasz sztukę, „wytworność”, z rąk wypada „Krytyka czystego rozumu”, cicho odchodzisz na bok, aby on ciebie nie widział – śledzisz i śledzisz go, jako coś najwspanialsze, co w ogóle można zobaczyć na ziemi.
Piękny człowiek – właśnie w tym sensie: „dobry”, „łaskawy” – jest najlepszy na ziemi. Zaiste świat został stworzony po to, aby zobaczyć tego człowieka.
Po cóż zresztą rozważać? Oto przykład. Zmierzchało. Wszyscy w domu są zmęczeni, jak psy. Ja zajmuję się porządkowaniem biblioteki, a Nadia (chuda, blada pokojówka, z mężem i dzieckiem) myje okna. „Kuśtyka” moja W. – idzie do okna – chwyta prawą ręką (zdrową) szyję Nadi, przyciąga jej głowę i całuje jak swoje dziecko. Nadia przestraszyła się: „Co pani robi?” W. zapłakała i mówi: „Bóg nam ciebie posłał. Zdrowie masz słabe, w rodzinie nieszczęście (mąż chory, leży na wsi, nie ma pracy, dziecko ma przepuklinę), a ty pracujesz i nas nie opuszczasz”. Odeszła. Nie czeka na odpowiedź i na wrażenie.
Jest taki rodzaj pracy i służby, w których nie ma pana i sługi, wszyscy wykonują swoją pracę, zaprowadzają harmonię, bo ona jest potrzebna. Skrzynka, gwoździe i narzędzia: narzędzia przepadłyby bez skrzynki, a skrzynki nie można by zbić bez gwoździ i narzędzi, ale „gwoździe” nie są najważniejsze, gdyż wszystko – „dla narzędzi”, a z drugiej strony „skrzynka wszystko zawiera” i „jest ważna”. Rozumiał to Puszkin, kiedy nie stawiał się ani troszeczkę wyżej od „kapitana Mironowa” (twierdza Biełogorska); kapitanowi było dobrze przy Puszkinie, a Puszkinowi było dobrze z kapitanem.
Jakże to wszystko jest zrozumiałe teraz, kiedy wszystko rozrywa złość.

* * *

307. W płci – siła, płeć jest siłą. Żydzi są zjednoczeni z tą siłą, a chrześcijanie są od niej oddzieleni. Oto dlaczego Żydzi pokonują chrześcijan.
Walka dotyczy istoty, a nie pozorów – i to w takiej głębi, że można dostać zawrotu głowy.

*

Dalsza rezygnacja chrześcijaństwa z płci będzie miała jako swój skutek wzrost tryumfów Żydów. Oto dlaczego „we właściwym czasie” zacząłem głosić płeć. Chrześcijaństwo powinno chociaż częściowo stać się falliczne (dzieci, rozwód, to znaczy uporządkowanie rodziny i „pogrubienie jej warstwy”, zwiększenie ilości rodzin).

*

Niestety, wykształceni Żydzi tego nie rozumieją, a wykształconym chrześcijanom „nic do tego”.

* * *

308. – Po co mam iść na „świeże powietrze”, skoro „świeże powietrze” samo idzie do mnie? Po to jest wiatr, żeby człowiek się nie niepokoił.
(na: „Pójdź na spacer, na świeże powietrze”)

* * *

309. Kiedy życie przestaje być miłe, to po co żyć?
– Popełnisz wielki grzech, jeśli sam spowodujesz śmierć.
– Diabły! Czy zajrzeliście w mój smutek, aby mnie pouczać, kiedy jest już za późno? Co ja mam z wami wspólnego? Co wy macie ze mną wspólnego? Czy umrę, czy nie umrę – to moja sprawa. Wam nic do tej sprawy.
Trzeba było mówić do żywego człowieka. Wtedy wszyscy milczeli. Nad martwym wasze mowy nie są potrzebne.
(przygotowując skręty)

* * *

310. Śmierć jest tym, że po niej nic nie jest już interesujące.

*

Ale śmierć nastąpi dla wszystkiego.

*

Czy mam powiedzieć, że – nicość nie jest interesująca?

_______

Być może, bibliografia Turgieniewa jest teraz dla niego samego interesująca? Brrr…

* * *

311. Czyż „religia Tołstoja” nie jest „tam i siam” tulskiego arystokraty, który dobrze żył, którego bardzo sławiono – i który nad niczym autentycznie nie bolał?
Autentycznie, gorąco i osobiście. W chłodzie Tołstoja – jego śmiertelny udział.
(czytając Piercowa w almanachu ku czci Tołstoja)

* * *

312. Jak patrzę na swój „prawie rewolucyjny” entuzjazm lat 190…, nie, 1897-1906?
– Był słuszny.
To, co jest wstrętne w człowieku, zaczyna się od samozadowolenia.
A wtedy samozadowoleni byli urzędnicy.
Potem tacy stali się rewolucjoniści. Wtedy ich znienawidziłem.

* * *

313. Przeczytałem swój dawny artykuł o Leontiewie (w almanachu ku jego czci). Nie spodobał mi się. Jest w nim tajemnica trywialności, polegająca na tym, że mówiąc o innym, a przy tym kochanym człowieku, powinienem mówić tylko o nim, a nie także „o sobie”. A ja mówiłem. To takie dziecinne, mówi o mojej niechęci do zmarłego, podczas gdy go lubiłem i lubię. Jestem – jak wdowa, która „mimo wszystko popatrzyła w lustro”.
Boże, zachowaj we mnie cnotę literacką: nie patrzeć w lustro.
Znaczący pisarze tylko tym różnią się od marnych: patrząc w lustro – nie patrzą w lustro.
Sołowjow nie miał siły, aby usunąć lustro. Leontiew nie widział lustra.

* * *

314. Ja nic nie wiem wobec całego świata: stąd stały niepokój.

*

Abraham nic nie wiedział wobec Boga, a ja wobec przyrody. Oto cała różnica.
Ale ja wiem wszystko, co jemu zostało objawione.

* * *

315. Pisarz powinien koniecznie stłamsić w sobie pisarza („pisarstwo”, „literaturę”). Dopiero, gdy to osiągnie, stanie się pisarzem: nie „czynił”, a „uczynił”.

* * *

316. Co najbardziej porażało mnie w życiu? W całym życiu.
Brak szlachetności.
I – szlachetność.
A także to, że szlachetność zawsze jest poniżana.
Świństwo prawie zawsze tryumfuje. Świństwo, które obraża.

* * *

317. …zresztą, kiedy mnie krytykują (Lewin i inni) – to słusznie (krytykanctwo natomiast jest głupotą). Tylko niech nie zarzucają mi cynizmu: byłoby mi trudno się do niego przyznać, tej wady we mnie nie ma. Jakiż cynizm może być w łagodnej istocie? Prawie zawsze smutnej. Nie, to niemożliwe.
We mnie nie ma jasności, autentycznie aktywnej dobroci i otwartości. Moja dusza jest jak plątanina, nie umiem wyciągnąć nogi…
Stąd moja głęboka bezsiła. (Wszystko to, to znaczy plątanina, ma swój wyraz w moim stylu).

* * *

318. Francuzi nie są zdolni ani do republiki, ani do monarchii. Nie mają normalnych uczuć monarchicznych, ani też normalnych uczuć republikańskich. Nie są zdolni do miłości, przywiązania, zaufania, ubóstwiania. Jaka wtedy może być monarchia? A republika… jacyż to republikanie – ci kieszeniowy, ci portmonetkarze, obok których – każdego – stoi liczydło i stróż, który się nazywa citoyen? Jest to przecież pilnowanie własnych kieszeni.
Dlaczego więc ona (Francja) istnieje? Wcale nie dzięki „ustrojowi republikańskiemu”. Dzielnica z dzielnicą, miasto z miastem, departament z departamentem. Dlaczego to wszystko ma się nie trzymać, jeśli nikt ich nie niszczy, nie rozbija, nie bije? Suchy las może stać bardzo długo.
Co za ohyda… nie, co za zgroza, te ich małe opowiadanka… W ubiegłym roku czytałem felieton w czasopiśmie „Utro Rossii”. Felieton tkwił w mojej wyobraźni jak koszmar. Oto temat: trzy siostry – prostytutki. Matka i ojciec – szwajcar domu. Trzecia, najmłodsza siostra, zakochała się w studencie, przeniosła się do niego na strych i przez to (w tym ironia autora) zbezcześciła ojca, matkę, siostry. Ona – „zginęła”.
Dopiero po przeczytaniu opowieści do końca i jeszcze powtórnym jej przerzuceniu – domyślisz się, w czym rzecz, to znaczy, że dziewczyny są prostytutkami. Wieczorem zjawiały się one we wspaniałej café i siadały tak, żeby być widoczne w odpowiednim oświetleniu. Wspaniale ubrane, można je uznać za „damy” – póki nie doczytasz do końca. Potem możesz się jedynie wszystkiego domyślać: najwięcej z losu trzeciej siostry i ironicznego tonu autora. Ojciec i matka, wieczorem i rano, w swoim przytulnym mieszkanku popijają wonną kawę, a następnie wypijają po kieliszku dobrego wina. Córki odnoszą się do nich z szacunkiem, kochają ich – i „zarabiają” na kawę i wino.
Dzieci szanują rodziców, a rodzice kochają swoje dzieci. Starzec i staruszka. I trzy piękności. Muszę przyznać, że znam (przyszło mi słyszeć o tych dziewczynach, które widziałem) dwa podobne przypadki w Petersburgu. Właśnie – matka, wskazawszy na siedzącą w kolasce kokotę, powiedziała do swojej szesnastoletniej córki: „O, mogłabyś się i ty tak urządzić, duszko, jak ta (kokota), powinnaś sobie znaleźć kogoś odpowiedniego”.
No, to mamy – fakt. Chamstwo rodziny, trywialność tonu. Płeć córki została wykreślona przez megierę, która sama nie ma płci, a to „coś w rodzaju płci” uważa za „możliwość zarobkowania”. Zresztą, racjonalizuję i rozważam. To, co widziałem, było po prostu brudną myjką, brudnym i nieposprzątanym pokojem. W końcu, w dzieciństwie (nic nie rozumiejąc – jeszcze przed wstąpieniem do gimnazjum) własnymi oczyma widziałem gorszą historię. Oficer żegnał się z młodą kobietą, gdy woźnica zastukał w okno: „Jest tu Anna Iwanowna? Wzywają do hotelu”.
Tak, widziałem, słyszałem. Jednak tego podłego, już autorskiego, już citoyen – „pili kawę i lubili wino, gdyż córki dobrze zarabiały”, tego lokaja-literata, sprowadzającego całe zdarzenie w istocie do spraw bytowych, a być może także do ukrytej psychologii i poczuciu na języku smacznego wina – nie spotykałem… Nawet to, co było „złe” tutaj – w istocie było lepsze. Rzecz wcale nie w otrzymywanej „monecie”, nie w „kawie”, a w czymś innym: w przesadnym zdeprawowaniu starych już rodziców lub alfonsa-kochanka. Tutaj jest kwadrat czadu, a „moneta” – to tylko dodatek. Ten kwadrat czadu jest jednak fenomenem przyrody, nad którym możemy się zamyślić, który możemy badać, ale u tego Francuza nie ma o czym rozmyślać, ani też badać. Francuz przeanalizował księgę buchalteryjną i łaskotanie podniebiennych nerwów. W tym wypadku upadłym jest – literat. O, on upadł znacznie bardziej, niż szwajcar i jego żona, niż siostry-kokotki. Kokotki są rozwinięte, jak na kokotki przystało, oczytane jak kokotki, religijne jak kokotki, to wszystko. Maleńkie zwierzątko, mające maleńką paszę. Ale literat, ale literatura, poniżająca się do tego tryumfalnie-jadowitego:

Oto – lew, a oto – człowiek

– po Wolterze, Rousseau, po Pascalu, Montaigne’u, po Guizocie, Thierrym, Aragonie…

* * *

319. W „ustroju społecznym” jeden wiezie, a dziewięciu próżnuje…
Można pomyśleć: Czyż „problem społeczny” nie jest kwestią dziewięciu darmozjadów na dziesięciu obywateli, a wcale nie dotyczy zabrania wszystkiego nielicznym i podzielenia między wszystkich? Po podziale na plecach jednego pracującego będzie siedzieć 14 darmozjadów i w końcu go udusi. Natomiast ich w żaden sposób nie da się „zlikwidować” lub zmusić do pracy, gdyż mają „większość głosów”, a poza tym mają ogromne pięści.

* * *

320. Miłość jest podobna do pragnienia. Ona jest pragnieniem duszy ciała (to znaczy duszy, której przejawem jest ciało). Miłość zawsze odnosi się do tego, czego „mi szczególnie brakuje”, czego pragnę.

*

Miłość jest udręką, ona dręczy i zabija, kiedy nie jest zaspokojona.

*

Dlatego też miłość sycąc się zawsze odradza. Miłość jest odrodzeniem.

*

Miłość jest wzajemnym pożeraniem, pochłanianiem. Miłość zawsze jest wymianą – duszy-ciała. Dlatego też, kiedy nie ma już nic do wymiany, miłość gaśnie. Zawsze gaśnie z jednej przyczyny: braku materiału do wymiany, ustaniu wymiany, wzajemnej sytości, podobieństwa-tożsamości kiedyś zakochanych i różnych.
Zęby (różnica) ścierają się, wygładzają, nie zaczepiają jeden o drugi. „Walec” zatrzymuje się, „praca” ustaje: dlatego, że zniknęła maszyna jako harmonia „przeciwieństw”.
Taka miłość, która umarła w naturalny sposób, nigdy się nie odrodzi…
Stąd też jeszcze przed jej (całkowitym) skończeniem się, wybuchają zdrady jako ostatnia nadzieja miłości: nic tak nie oddala (tworzy różnicę) zakochanych, jak zdrada któregoś z nich. Ostatni, jeszcze nie starty ząbek, rośnie, a o niego zaczepia się przeciwstawny mu ząb. Ruch znowu jest możliwy, ale ku komuś innemu. Dzięki temu zdrada jest samowyleczeniem miłości, „reperacją” miłości, „zapłatą” za coś znoszonego i starego. Często „nadpęknięta” miłość rozpala się z powodu zdrady możliwym jeszcze płomieniem i tworzy znośne szczęście do końca życia. Tymczasem bez tej „zdrady” zakochani lub rodzina rozeszliby się, stali sobie obojętni, ostatecznie umarli.

* * *

321. …Rosjanie przypominają jakichś Arabów wędrujących po swojej ziemi…
I to „przy świetle gwiazd śpiewających pieśni” (literatura). Ale cała rzecz nie jest w rękach Rosjan.

* * *

322. Poczmistrz, otwierający i czytający prywatne listy („Rewizor”), był człowiekiem z dobrym smakiem literackim.
Pewnego razu, 25 lat temu, przypadkowo poszedłem na strych. Stara walizka. Podniosłem wieko i zobaczyłem, że jest po brzegi wypełniona starymi listami (w kopertach). Po zejściu na dół zapytałem:
– Co to za listy?
– Moje (stare listy do mnie) – odpowiedziała kobieta-lekarz, słynna działaczka lat sześćdziesiątych.
Cała walizka!
Gdy nieraz czytałem listy służącej, byłem zdumiony pięknem języka ludu, duszy ludu, jego światopoglądu i bytu. Myślałem wtedy: „Tak – to jest literatura, najpiękniejsza literatura”.
Natomiast listy pisarzy są nudne, bez światła. Pisarze, jak skąpcy, „kwiatki” wybierają do druku, a wszystkie ich listy są wyliniałe, mętne, bez polotu. Nie należy ich publikować. Tymczasem korespondencja osób prywatnych jest wspaniała.
Każdy wiek (w prywatnych listach) mówi swoim językiem. Każda warstwa. Każdy człowiek.
Zamiast „bzdury w powieściach”, wyrzucić z czasopism tę najnowszą beletrystykę i zamiast niej…
Drukować to, co istotne: naukę, filozofię.
A niekiedy, najlepiej w poszczególnych książkach, wydrukować walizkę starych listów. Cwietkow i Gerszenzon wiele by stąd wyłudzili. „Zaczytywaliby się nimi w zamyśleniu” czytelnicy, nieliczni poważni ludzie…

* * *

323. Przyjemnie jest stać „ponad moralnością” i na prośby kredytorów – machnąć po napoleońsku i hardo odpowiedzieć: „Nie płacę”. Jednak jest strasznie, kiedy mnie nie płacą, a mam swoich dłużników wśród „bliźnich”. Czekam. Nie wiem, jak rozwiązać ten problem: mam dłużnika w sklepie. Czy nie zwrócić się z tym do policjanta – czasem tak myślę.
(filozofia Nietzschego)

* * *

324. Tak, jestem podstępny, jak Cesare Borgia: sam diabeł wie, co mówię o swoich przyjaciołach. Lubię tę czarną zdradę, w której błyszczą oczy demonów. Jednak jest mi strasznie nieprzyjemnie, że właścicielka mojego mieszkania rozpuszcza plotkę, że żyję z pokojówką – i stróże „tak za pan-brat” patrzą na mnie, jak gdybym nie był już „panem”.

*

Jestem panem. Chcę, aby mnie uważano za pana.

*

Do „niewoli według Nietzschego” można dojść jedynie „jako pan”. A jak ja mogę być panem, jeśli nie zwracają mi długów, na schodach mówią o mnie podłości, na ulicy ktoś zajechał mi nawet w mordę, a gdy chciałem zawołać policjanta, to zawołał pijackim głosem:
– Podły człowieku, nie znasz nowej moralności, według której dać bliźniemu w ucho nie tylko nie jest złem, ale nawet jest cnotą.
Rozumiem, że to tak właśnie jest, ale jeśli ja daję w ucho. Ale kiedy mi dają?…
(też filozofia)

* * *

325. Rcy jest po prostu bez rąk i bez nóg. Tylko głowa i brzuch.

*

Patrzy, myśli i je.
Od czasu do czasu musi „pracować”. Biedny. Gdy pracował w kontroli, to pokazał mi pod marynarką wspaniałe cienkie papieroski.
– Z Hiszpanii. Od przyjaciela. Kontrabanda.
Potem nigdzie takich już nie widziałem.
Na obiedzie z Szarapowem i z jeszcze jakimś parowozikiem usłyszałem od niego wspaniałe wyrażenie: „Gama smakowa” (o kolejności potraw).

*

Jednak siedząc i nie ruszając się wszystko wspaniale obmyśla, nie myli się w rachunkach i planach. On jest naturalnym i wspaniałym dyrektorem-wychowawcą – z 3-4 podręcznymi „subiektami” – liceum, wydziału prawa, czego kto chce. A zmuszony jest „sprawdzać sprawozdawczość” w departamencie kolei żelaznych. Dlatego z konieczności zajmuje się cienkimi papieroskami.
Słyszałem od niego wspaniałe wyrażenia. Cały nastroszony i jakoś tak uderzając palcem w powietrze, pewnego razu powiedział z przenikliwością:
„Takt jest rozumem serca”. Jakież to delikatne i subtelne.
I jeszcze:
„Tak, on nie może wykładać. W ogóle nic nie może. U nas jego i takich jak on przeganiają. W Oksfordzie natomiast zatrzymują. Grzebie w książkach. Szuka, znajduje, wącha. Jest – uznanym uczonym, uczonym według natchnienia, a nie według dyplomu. Dla młodych ludzi w szkole podstawowej i na ulicy dobrze jest ciągle widzieć obok siebie postać tego zgarbionego nad książkami człowieka, gdyż sama jej obecność więcej ich uczy, niż lekcje młodego i wspaniałego erudyty”.
Przecież to jest – kanon dla uniwersytetów, ale jego istnienia nie domyślił się żaden z rosyjskich ministrów oświaty.

* * *

326. Są słowa niepasujące do czasu. Do ich autorów należą Nowikow i Radiszczew. Oni mówili prawdę, niezwykłą prawdę o człowieku. Gdyby jednak ta „prawda” rozeszła się w setkach tysięcy ulotek, broszur, książek i czasopism po całej ziemi rosyjskiej – dopełzłaby do Penzy, do Tambowa, Tuły, ogarnęłaby Moskwę i Petersburg, to mieszkańcy tych miast nie mieliby ducha, aby pokonać Napoleona.
Najprawdopodobniej wezwaliby „zdolnych cudzoziemców” do zdobycia Rosji, jak miał na to ochotę Smierdiakow i jak ideowo nawoływał do tego „Sowriemiennik”, a Karamzin nie napisałby swojej „Historii”. Oto dlaczego Radiszczew i Nowikow, chociaż mówili „prawdę”, to jednak – niepotrzebną, w tamtym czasie – niepotrzebną. Odsunięto więc ich i nie dano im satysfakcji. Nie dotyczy to ich myśli, a jej rozpowszechnienia. Boleśnie byłoby Gutenbergowi wynaleźć swoją maszynkę. Od tamtego czasu zaczęło się „ograniczenie wolności myśli”, które w istocie polega na „nie chcemy słuchać”.

* * *

327. Nacjonalność dla każdego narodu jest jego fatum, jego losem, a ten los może być czarny. Los w jego mocy.

*

„Nie da się uciec od losu” – z „pęt narodu” także nie uciekniesz.

* * *

328. – Posiedźcie, Fiodorze Edwardowiczu.
– Nie mogę. Czeka na mnie Byzow.
– Kto to jest, ten „Byzow”?
– Kolega. Z uniwersytetu.
– No i co?
– Szedłem do pana, ale wstąpiłem do niego i powiedziałem: „Chodźmy razem, jest mi smutno”. On teraz czeka na mnie przy bramie.
Od tego czasu nie mogę sobie „Szperka” wyobrazić bez „Byzowa”. Szperk zawsze „z Byzowem”. Kim jest „Byzow” i jak on wygląda – nie wiem, nigdy go nie widziałem. Nie jestem przekonany, czy mógłbym się tak przywiązać do Szperka, gdyby on nie był „z Byzowem” i wiecznie ciągał go ze sobą.
Szperk nauczył się jeszcze chodzić do filozofa… zapomniałem nazwisko. Ten filozof wydał (pod pseudonimem) książkę „Kryształy ludzkiego ducha”, która ze względu na swoją wielkość, a więc chyba także i głębię, powinna doprowadzić do zawrotu głowy. Radłow i Wwiedienski, oczywiście, nie czytali tej książki. Zapomniałem nazwisko. Pseudonim: Ledniew… Mieszkał za Ochtą, miał tam swój domek z ogródkiem, a sam był maklerem na giełdzie, maklerem-filozofem. Miał zamężną już córkę, był to już człowiek w dojrzałym wieku.
Moja żona („przyjaciel”) i ten makler spowodowali przejście Szperka na prawosławie. Szperk w zadziwiający sposób przywiązał się do tego filozofa – po prostu i szlachetnie, i – jak pies. Uważał maklera za najmądrzejszego człowieka w Rosji – „gdzie do niego Wwiedienskiemu i Radłowowi!” Był to rzeczywiście wspaniały człowiek, bardzo oczytany i ciągle rozmyślający. Ciągle zarzucał Szperkowi, że ten wydaje „broszury” – to znaczy „rozmienia się na drobne”.
Na miłość Szperka do tego filozofa można było patrzeć wyłącznie ze zdziwieniem i wzruszeniem.
Przypomniałem sobie nazwisko filozofa – Swieczyn.

* * *

329. – Jakiż pan jest okrutny!
– Co się stało, nianiu?…
– Pan zasnął.
„Boże! Boże! Zasnąłem!!!”
A Szperk ciągle tym samym melodyjnym tonem, wnikającym w duszę, czytał „Dusza moja” (swój poemat napisany białym wierszem).
– Proszę czytać, Fiodorze Edwardowiczu, a ja poleżę – powiedziałem. W jego lekturze wszystko było zrozumiałe, jak i w rozmowach z nim. Jednak, gdy sam czytam jego utwory, już wydrukowane – nic nie rozumiem.
Wstałem. On się uśmiechnął. Nigdy się na mnie nie złościł, wiedział, że nigdy nie zechcę go znieważyć. I poszliśmy pić herbatę.
(w Petersburgu, na ulicy Pawłowskiej)

* * *

330. Popatrzcie na roślinę. „Komórka do komórki”, „protoplazma” i wszystko tego typu. Zrozumiałe, racjonalne i fizjologiczne.
„W pełni naukowe”.
Jednak w roślinie, „jak ona rośnie”, jest jeszcze artyzm. W grzybie jeden, w brzozie inny, ale i w grzybie, i w brzozie – artyzm.
Czyż „jeleń na rykowisku” nie jest dziełem sztuki? Czyż nie jest on wcześniej obrazem, niż można go uznać za obraz? Skąd to?!
Boże, skąd?
Boże – od Ciebie.

* * *

331. Pogaństwo sprasowane „do niemożliwości”, do utraty wszystkich form, rzeźb – to judaizm. Potem prasowanie dalej kontynuowano: teraz pozostał jedynie zapach, materii nie ma, została przemieniona w „O”: to – chrześcijaństwo. W ten sposób wszystkie religie można rozpatrywać jako „jeden rozwój”, bez sprzeczności, jako stopniowe prasowanie materii do płaszczyzny „metalu” i do „tylko zapach pozostał”.
Można tak?

* * *

332. Po święceniach, założywszy „szaty niezniszczalności” – ogląda się na boki i zaczyna myśleć o dochodach.
(los biskupa rosyjskiego, ale nie wszystkich)

* * *

333. Był to człowiek bardzo ofiarny i nie żył ze swoją żoną. Z żoną żyli inni. Najpierw sekretarz, potem syn przyjaciela (S.), a potem każdy, kto się trafił. On płakał.

*

Pewnego razu jedziemy gdzieś dorożką. On mówi:
– Żeby dobrze żyć, trzeba mieć pieniądze.
– Jak?
– Pan potrzebuje?
– Tak.
– Wspaniale. Bierzemy weksel, ja i Rcy podpisujemy, pan jedzie do banku i oblicza…
– Jak to?
– Tak, oblicza. Panu nie wydadzą pełnej sumy, a trochę potrącą. Weksel zostanie w banku. Oczywiście, pan sam go wykupi, gdy będą pieniądze. Teraz wcale nie trzeba mieć pieniędzy, a jedynie być przekonanym, że potem się je dostanie i na to „potem się je dostanie” pan – żyje.
Wspaniałe „teraz”!
– To jakaś bajka.
– Tak! A potem można „przepisać” weksel, na jeszcze dalszą „przyszłość”. Ja żyję już tak od wielu lat i nie mam żadnych potrzeb.
(morze życia)

* * *

334. O moje „nie chce mi się” rozbija się wszelka napaść.
Jestem prawie zupełnie pozbawiony pragnień. „Chce mi się” bardzo rzadko. Ale moje „nie chce mi się” jest prawdziwym pragnieniem.
Z tego powodu ja tak mało jestem zaangażowany w sprawy „świata”.
Jakbym dosłownie toczył się gdzie na bok i dotoczył się do kanału”. Wyglądam z niego – ale jedynie z zainteresowaniem, ale nie z „chcę”.
(nocą w łóżku)

* * *

335. To, w co nigdy bym nie uwierzył i w co uwierzyć nie można – istnieje w rzeczywistości: że wszystkie nasze błędy, grzechy, złe myśli, złe relacje, a przy tym od samego dzieciństwa, w młodości i później, mają swoje odpowiedniki w wieku dojrzałym, a zwłaszcza w starości. W ten sposób życie (nasza biografia) jest organizmem, a wcale nie są to „poszczególne czyny”.
Życie (biografia) jest organiczne: któż mógłby w to uwierzyć? Zawsze uważamy, że jest ono „łańcuchem poszczególnych czynów”, który „mogę zmienić, kiedy tylko zechcę” (to znaczy, że takie jest życie).
Jak odczuwałem swoich bliskich? Wcale. Ojca nie widziałem i dlatego zupełnie go „nie czuję” i nigdy o nim nie myślę („wspominać” go nie mogę, z tego powodu, że go nie pamiętam). Jednak i mamę zacząłem rozumieć dopiero wtedy, „kiedy już wszystko się skończyło”, i to w jakiś bolesny sposób, a w ciągu jej życia wcale jej nie rozumiałem i nie lubiłem; jako dzieci do tego stopnia byliśmy bezsensowni i nic nie rozumieliśmy, że pewnego razu chcieliśmy (rozważaliśmy to, siedząc „na brewionach” – u sąsiada rąbano drewno) złożyć na nią skargę na policji. Dopiero, kiedy wszystko się skończyło i sam stałem się dojrzały, a przede wszystkim – kiedy sam odczułem pierwsze bóle (biografia), „przywołałem jej cień z grobu” i strasznie się z nią związałem. Czarnowłosa, drobna, „ze szlacheckiego rodu Szyszkinów” (bardzo była z tego dumna) – ciągle rozdrażniona, zawsze smutna, jakaś zmęczona, strasznie zmęczona (dopiero później się tego domyśliłem), w istocie bardzo dużo pracowała, a w ostatnich dwóch latach życia chorowała. Prawda, ona z nami o niczym nie rozmawiała i nie bawiła się: po prostu nie miała na to czasu – to po pierwsze; a po drugie – ona fizycznie odczuwała naszą obcość i prawie wrogość; w naturalny sposób „przestała z nami rozmawiać”, „z takimi głupcami”. Dopiero później (z listów) dowiedziałem się, że ona ciągle o nas myślała i troszczyła się, a jedynie „nie rozmawiała z głupcami”, którzy „nic nie rozumieli”. Myśmy, oczywiście, „nic nie rozumieli” ze swoją „policją”. Ciągle pamiętam: jej nocne modlitwy (po ciemku) i gruby „akatystnik” z brązowo-żółtymi plamami (po rozlanej oliwie), jak jej czytałem (mając 7, 8, a nawet 5 lat) „Szkołę pobożności”, z czego pamiętam historię „O Guryju, Samonie (?) i Abidzie”. Te historie bardzo mi się podobały, krótkie i zrozumiałe. Mama też je lubiła.
Na nasz „niespokojny dom” dobrze wpłynęłaby zapalona lampka oliwna. Ale jej nie było (nie było pieniędzy ani na oliwę, ani na samą lampkę).
Cały dom był jakiś – o!-o!-o! – ciemny i zły. A my wszyscy byliśmy nieszczęśliwi. Ale to, że „byliśmy nieszczęśliwi” – zrozumiałem później. Wtedy miałem jedynie „złościć się na wszystkich”.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

336. Do czasu poznania domu „babci” (skąd wziąłem sobie drugą żonę) w ogóle nie widziałem w życiu harmonii, szlachetności, dobroci. Świat nie był dla mnie Kosmosem ( – upiększam), a Bałaganem, a w minutach rozpaczy po prostu Dziurą. Nie mogłem zrozumieć, po co żyją wszyscy ludzie i po co ja żyję, czym jest i po co życie? – takie przeklęte, głupie i zupełnie nikomu niepotrzebne. Myśleć, myśleć i myśleć (filozofować, „O rozumieniu”) – tego zawsze pragnąłem, to „szło”: ale to, co się dzieje w dziedzinie rzeczywistości lub ogólnie „życia” – to chaos, męką i przekleństwo.
Nagle spotkałem ten domek o 4 oknach, niedaleko cerkwi Wwiedienskoj (w Jelcu), gdzie wszystko było szlachetne.
Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem szlachetnych ludzi i szlachetne życie.
Życie było bardzo biedne i ludzie bardzo biedni. Ale nie było żadnej tęsknoty, brudu, nawet skarg nie było. Było coś „błogosławionego” w samym domu, w jego drewnianych ścianach, w okienku w sieni, wychodzącym „Na Sosnę” (część miasta). W głupiej i tłustej Marii (służącej), którą tolerowano, chociaż ona była głupia – i nikt jej nie obrażał.
W ogóle nikt nikogo nie obrażał w tym błogosławionym domu. W nim nie było żadnej złości, bez której nie mogę sobie wyobrazić ani jednego domu rosyjskiego. Nie było też żadnej zazdrości, że „ktoś inny żyje lepiej”, „szczęśliwiej od nas” – co znowu występuje w każdym domu rosyjskim.
Byłem zdziwiony. Moja „nowa filozofia”, już nie „rozumienia”, a „życia” – zaczęła się od wielkiego zdziwienia…
„Jak mogą istnieć sądy ogólne a priori”: od tego pytania zaczęła się filozofia Kanta. Moja nowa „filozofia” życia zaczęła się nie od pytania, a raczej od patrzenia i zdziwienia: Jak może istnieć życie szlachetne i w zależności tylko od tego – szczęśliwe; jak ludziom może wszystkiego brakować, „sandacza na obiad”, „opału po 11 każdego miesiąca” i równocześnie ludzie mogą żyć szlachetnie i szczęśliwie, żyć z ciężkimi, smutnymi, nieskończenie smutnymi wspomnieniami i być szczęśliwymi z tego tylko powodu, że przeciwko nikomu nie grzeszą (nie zazdroszczą) i wobec nikogo nie mają winy.
Ani wnuczka (7 lat) „Saniusza”, ani młoda kobieta (27 lat) – jej matka, ani matka tej kobiety – babcia (55 lat).
I wszystkie je pokochałem. Zmęczyłem się już pisaniem. Ale od tego zaczęło się moje nowe życie.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

337. Być może, nawet nie ma idei nieśmiertelności duszy, ale jest poczucie nieśmiertelności duszy i wypływa ono z miłości. Dlatego odrzucałem lub „nie interesowałem się” nieśmiertelnością duszy, gdyż mało kochałem swoją mamę; współczułem jej – ale to coś innego, niż miłość, lub nie zupełnie to samo… gdybym ją gorąco kochał, gdyby mi było boleśnie i strasznie, że „jej nie ma”, to wtedy jest i „nieśmiertelność duszy”, „życie wieczne”, „życie pozagrobowe”. Ale, być może, jest to „hipoteza miłości”? Jaka tam „hipoteza”, kiedy ja „jem chleb” i umrę bez „jem”. To po prostu „jedzenie”, jak „obrót ziemi wokół słońca” i wszystko inne w kosmosie. Tak z wielkiej tęsknoty kosmicznej (gdyż jest to tęsknota kosmologiczna) przy rozłące i śmierci – wynika, że „spotkamy się za grobem”. To tak, jak „woda płynie”, „ogień pali” i „chleb syci”: tak „dusza nie umiera” w śmierci ciała, a jedynie następuje jej rozdarcie z ciałem, jej oddzielenie się od ciała. Dlaczego tak powinno być – nie można udowodnić, po prostu widzimy wszystko i wiemy wszystko, co – jest. Do liczby tych wiecznych „jest”, na których „stoi świat”, należy także wieczność „ja”, mojego „bólu”, mojej „radości”. Idea ta, lub ściślej, wiążące nas wszystkich żywych uczucie, tak szlachetne, wzniosłe, łagodne, że czymże przy nim jest „Rada Państwa” lub „strajk lenskich”, lub końskie „proponuję wszystkim wstać” (na wiadomość o śmierci)… A tymczasem tę ideę i to uczucie odrzuca nasz świat. Nie chce jej, nie zna jej, śmieje się z niej. Czy to nie znaczy, że „nasz świat” (i jego pojęcia) jest czymś do tego stopnia przemijającym i chwiejnym, do tego stopnia nikomu niepotrzebnym – niepotrzebnym następującemu po nas pokoleniu – że aż strasznie o tym pomyśleć. Turniury.
– Kobiety nosiły turniury.
– A? Co takiego?
– Turniury, mówię.
– No i co? Teraz ich nie widzimy.
– W tym rzecz, że „nie widzimy”. Tak więc „nie zobaczymy” jutro całego „naszego czasu”, z parlamentami, Darwinem i strajkami. Być może przez taki szczegół, że naszemu pokoleniu nie była potrzebna „nieśmiertelność duszy”.
Tkliwa idea nieśmiertelności przeżyje żelazne idei. Popękają szyny. Połamią się maszyny. Ale to, że człowiek „płacze” przy groźbie „wiecznego rozstania” – to nigdy nie ulegnie złamaniu, zniszczeniu.
Wierzcie, ludzie, w tkliwe idee. Porzućcie żelazo; ono jest pajęczyną. Prawdziwym żelazem są łzy, jęki i tęsknota. A tym prawdziwym, co nigdy nie ulegnie zniszczeniu, jest tylko – szlachetność.

*

Tym żyjcie.
(21 kwietnia)

* * *

338. Jest coś dziwnego w moim stylu. A z „czymś dziwnym” – nic nie jest wieczne. Czy to znaczy, że jestem przemijający?
To, co dziwne, zawiera się w jakimś samozadowoleniu. Niekiedy nawet w zachwycie nad samym sobą. Jak bym miał brzuch z oliwy i sam go namaścił. Co prawda, dzięki temu po prostu lecę – a to jest jakość. Ale w locie nie ma łagodnego wędrowania, co jest lepsze.
Mój ideał – łagodny, szlachetny, czysty. Jakże jestem od niego daleki!
Kiedy masz taką świadomość, to myślisz: jakże trudna jest literatura! Zaiste, tylko ten jest pisarzem, kto ma czystą duszę i przeżył szlachetne życie. Zupełnie nie można „zrobić z siebie” pisarza. Należy się nim urodzić, a wtedy będzie się miało „udaną biografię”.
Puszkin był – czysty. Jakże „zestarzał się” mój artykuł (przez 17 lat) w „Russkom Wiestnikie” (z ingerencjami cenzury), którym wszyscy się zachwycali. Jest on spieszny, kaleki, napuszony. Wcale bym go nie opublikował, gdybym go dokładnie przeczytał, ale „dałem do druku” – i poszedł! W „Córce kapitana” nie zestarzało się ani jedno zdanie, a ma już 80 lat!
W czym tajemnica? W niezwykłej pełni ducha Puszkina. A mój duch wcale nie ma pełni.
Jestem cały żałosny i w drgawkach. Jestem cały roztrzepany:

Ostania chmura przemijającej burzy…

Sam sobie jestem winien, że jestem roztrzepany i „odtaczam górki”.
Kiedy ma się tego świadomość (to znaczy swojej nicości), wtedy czujesz się nieszczęśliwy.
Dobrze jest zaglądać do dawnych utworów (ja – nigdy). Nagle poznaje się swoje możliwości. „Teraz – wszystko jest upojne” i jest to, być może, fatum. Przeminą lata, obejrzysz się i powiesz: „Fałsz! Fałsz!”
Smutno i straszno.
(przy korekcie książki o monarchii)

Kiedy poczujesz swoją bezsiłę w literaturze, nagle zaczynasz szanować literaturę: „Jakie to trudne!” Nie mogę!” Gdzie „ja nie mogę” – tam zdziwienie i potem zachwyt (że ktoś inny mógł).
To mój rzadki gość, bardzo rzadki.

* * *

339. Istnieją przecież maleńcy pisarze, ale absolutnie czyści.
Jacy oni są szczęśliwi!

* * *

340. Człowiek osiąga autentyczną powagę dopiero wtedy, gdy umiera.
……………………………………………..……………………………
………………………………………………………..…………………
……………………………………………………..……………………
…………………………………………………………..………………
…………………………………………………..………………………
……………………………………………………..……………………
Czyżby całe życie było lekkomyślne?
Całe.

* * *

341. Rosjanom nie udają się pomniki (Gogola), a to dlatego, że jedynym normalnym pomnikiem jest – kaplica, a w niej płonąca lampka oliwna „za duszę sługi Bożego Mikołaja” (Gogola).
Sympatyczna Nadzieja Roman (Szczerbina) na krótko przed swoją śmiercią mówiła do męża: „Postaw mi tylko drewniany krzyż”. To znaczy, nawet nie kamienny. W międzyczasie uszyła swojej mamie zimowy płaszcz z białą jedwabną podszewką. Mama była chora umysłowo (nieco) z powodu rodzinnych nieszczęść i miała swoje przyzwyczajenia: teatr, piękne stroje, chociaż żyła w biedzie. Pieniądze na płaszcz zbierała córka dając lekcje rysunków.
Tych kilka słów, które powiedziała przed śmiercią, jest ważniejszych i wartościowszych od wszystkich „dzieł” na temat religii.
Jakaż ona była sympatyczne! Znała moje „ukierunkowanie” (negatywne) i nigdy mnie nie osądziła.
(Sama lubiła sztukę antyczną i woziła męża „po obcych krajach”).
Czy wiecie, państwo, że z domu nazywała się Miller (jej ojciec był naczelnikiem w banku). Jej siostra została mniszką.

*

A my, Rosjanie, porzucamy wiarę i monastery.

* * *

342. Tak, ta dziwna zasłona, zamykająca jedno pomieszczenie od innych – nie ściana, nie krata – a zasłona kolorowa i haftowana, a w końcu – z zakładkami, jakby ze zmarszczkami – gdzie nie wolno było wchodzić, gdzie wchodzący jeden raz w roku nie wnosił światła, nie mógł mieć przy sobie świecy lub latarni, co byłoby czymś naturalnym, żeby się tam nie potknąć i wykonać wszystko, co trzeba – ta zasłona w najwyższym stopniu po prostu przypomina kolorową suknię, której „brzegu”, oczywiście, „nikt nie podnosi”.
Czy odpowiada temu układ pozostałych pomieszczeń i przedmioty tam postawione?
(Arka Mojżesza)

* * *

343. Trzeba, żeby nad kimś bolało serce. Jakie to dziwne, ale bez tego życie jest puste.
(w klo…)

* * *

344. Od dzieciństwa nie lubiłem czytać Ewangelii. Nie pociągała mnie. Czytałem – ucząc się – ale nic szczególnego w niej nie znajdowałem. Cuda (wszystkie „zwycięstwa” nad naturą) mnie nie porażały, a nawet nie zajmowałem się nimi. Słowa, mowy – uważałem je za zwykłe, poza jakąś zagadką samej postaci, wiedzy na temat przyszłości (zniszczenie świątyni i Jerozolimy), elementu wieszczego. Przeciwnie, nie mogłem się nasycić Starym Testamentem: wszystko w nim wydawało mi się prawdą, czymś niezwykle ciepłym, jakby w słowach i linijkach płynęła krew, a przy tym moja własna! Opowieść o wdowie z Sarepty wydawała mi się „bardziej chrześcijańska, niż całe chrześcijaństwo”.
Była w tym jakaś wrodzona niedyspozycja i nie jest niemożliwym, żeby ona wiązała się z moim wczesnym zainteresowaniem się rodzeniem. Istnieje jakiś brak odpowiedniości między chrześcijaństwem i „otwartym łonem” (Dostojewski).
(jednakoż nigdy nie mogłem bez łez
słuchać na Liturgii śpiewu
„Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie”.
Wydawało mi się to wezwaniem,
ale odnoszącym się do czegoś innego.
Do Przyszłości, a zarazem do czegoś Porzuconego)

* * *

345. Co to było u mnie w młodości (po 26 roku życia), przeczucie, czy też pragnienie: że opiekuję się chorą. Półmrok, a ja chodzę między jej łóżkiem i biurkiem. Zawsze wieczorem.
Tak też się stało.

* * *

346. Porównywałem portrety J. S. Milla i Pogodina. Cóż za wspaniała twarz tego drugiego i jakaż uboga mimika u pierwszego!
A jednak literatura rosyjska jest niesprawiedliwie pełna kolorów. Co za charaktery, co za cudaki! Co za miłe głupstwa! Czy przypadkiem kiedyś znowu nie pokocham literatury? Na razie nienawidzę.
(oglądając fotografie)

* * *

347. „Najwspanialsza knajpa” mimo wszystko jest knajpą. Nie będę się kłócił – nie jestem złośliwy; nie będę się kłócił – jest w niej coś pociągającego, „przebaczającego”. Jednak rzecz w tym, że jest to po prostu knajpa. Dlatego rosyjskie powiedzenie, że u nas „wszystko takie szczere”, wcale nie świadczy o usypiskach złota naszego ducha i życia. No, spróbujmy odmienić: praesens – knajpa, perfectum – knajpa, futurum – knajpa: ciągle wychodzi ta sama knajpa, w której się udusisz.
(rozmyślając o C-wie, który powiedział, że nasze
duchowieństwo jakim jest, takim i siebie pokazuje –
co mnie poraziło i zaciekawiło)

* * *

348. Czego właściwie wrogiem jestem w literaturze?
Tego, czego wrogiem jestem w człowieku: samozadowolenia.
Zadowolony z siebie Hercen jest mi tak samo wstrętny, jak pułkownik Skałozub. Szczęśliwy z powodu sukcesów – w literaturze, małżeństwie, pracy – Gribojedow, z mojego punktu widzenia też jest pułkownikiem Skałozubem. Skałozub nie jest wstrętny z tego powodu, że był żołnierzem (był nim też Rylejew), a z tego, że „jest szczęśliwy”. Przez to jest podobny do Gribojedowa i Hercena.
(idąc do lekarza)

* * *

349. Wydaje się, że istota literatury jest fałszywa i to nie dlatego, iż „teraz ci literaci” są głupi, ale cała ta dziedzina jest głupia, a przy tym w swojej istocie, w „ziarnie, z którego wyrosła”.
– Napiszę coś i wszyscy przeczytają…
Dlaczego „ja” i dlaczego „oni mają czytać”? Tu chodzi o to, że „ja jestem mądrzejszy od innych”, „inni są gorsi ode mnie” – a to jest grzechem.

* * *

350. Zupełnie nie zauważono, co jest nowego w „Odosobnionym”. Porównywano ze „Spowiedzią” Rousseau, podczas gdy ja się wcale nie spowiadam.
Nowy – ton, znowu – manuskryptów „sprzed Gutenberga”, dla siebie. Przecież w Średniowieczu nie pisano dla publiki, gdyż „nie publikowano”. Literatura średniowieczna pod wieloma względami była piękna, wzruszająca, wzruszająca i głęboko owocna w swojej niewidzialności. Nowa literatura w pewnym stopniu zginęła z powodu swojej niepotrzebnej widoczności; po wynalezieniu druku nikt nie potrafił i nie miał sił przezwyciężyć Gutenberga.
Moje prawie tajemnicze rzeczywiste odosobnienie pokonało go. Strachow mówił mi: „Proszę sobie zawsze wyobrażać czytelnika i pisać tak, żeby wszystko dla niego było zupełnie jasne”. Jednak, gdy starałem się wyobrazić sobie czytelnika, to nigdy nie mogłem. Nie mogłem sobie wyobrazić ani jednej twarzy czytelnika, nie zarysowywał mi się ani jeden rozum, oceniający moje utwory. Zawsze pisałem sam i w istocie dla siebie. Nawet kiedy pisałem szyderczo, to dosłownie rzucałem się w przepaść, a „tam rozlegał się śmiech”, gdzieś daleko pod ziemią, ale wokół nikogo nie było. Artykuły „postępowe” lubiłem pisać w korytarzu redakcji naszej gazety: goście, rozmowy z nimi członków redakcji, kroki chodzących, szum – i ja „Z powodu ostatniego przemówienia G. w Dumie”. Niekiedy pisałem w sali, w której pracowali redaktorzy. Pewnego razu powiedziałem: „Ciszej, panowie, piszę artykuł w stylu czarnej sotni” (warcaby, rozmowy, śmiechy). Śmiech stał się jeszcze głośniejszy. I było tak samo głucho, jak poprzednio.
Zdumiewa wrażenie wywoływane przez tekst już napisany: „To nie moje!”. Dlatego nigdy nie mogło mnie obrazić napisane słowo, niekiedy mówiłem ze śmiechem: „Ten głupiec R-w zawsze kłamie”. Jednak raz Afońka i Szperk przyszli do mnie i poprosili o przeczytanie napisanego już tekstu. Zdenerwowałem się, przestraszyłem, że będą naciskać. Byłem zadowolony, gdy wniesiono samowar i zaproszono na herbatę (dobra W.). Kiedyś w redakcji „Mir Iskusstwa” – Mereżkowski, Fiłosofow, Diagilew, Protek., Nowel… Mereżkowski powiedział: „Przeczytamy Notatkę o Puszkinie W. W-wa” (w korektorskiej wersji gazety). Znowu się przestraszyłem i poprosiłem, żeby nie czytać. Kiedy na zebraniach religijno-filozoficznych czytano moje wykłady (z rękopisu i mając słuchaczy przed oczyma),– byłem tak stłamszony, rozbity, że nic nie słyszałem (ze wstydu).
W przeciwieństwie do tego niepokoju wobec rękopisu (jego czytania), w stosunku do słowa wydrukowanego byłem zupełnie obojętny, co by ktoś nie powiedział, dobrze, głupio, śmiesznie, źle; bez względu na to, jak mnie wyzywano – „dokładnie jakby to nie mnie, a kogoś innego wyzywali”.
W ten sposób „rękopiśmienność” duszy – wrodzona i stała – wcale nie jest samowolą i jakimś wynalazkiem, to ona nadała ton mojemu „O”, jak myślę zupełnie nowy w ciągu całych wieków istnienia druku. Można opowiadać o sobie bardzo haniebne rzeczy – a jednak to, co opowiedziane, będzie „drukiem”; można na swój temat wymyślać rzeczy „przerażające” – a będzie to „literatura”. Nie należało publikować. A ja, który zresztą mało opublikowałem, zrobiłem jeszcze krok do wnętrza, zszedłem stopień poniżej zwykłego „druku” (chałat, spodnie) – i ocknąłem się jako „nagi w łaźni”, co dla mnie nie było wcale trudne. Tylko dla mnie i tylko dla mnie jednego. Nikt nie zrobi już nic więcej, chyba że pojawi się ktoś taki sam. Myślę, że się nie pojawi, gdyż ludzie są indywidualni (niepowtarzalni nie tylko w rysach twarzy, ale także w „charakterze pisma”).
W tym wypadku nie chodzi o jakość, siłę i talent, a o sui generis generatio.
Ostatecznie jest to tajemnica (granicząca z szaleństwem), że ja rozmawiam sam ze sobą: na tyle stale, z uwagą i żądzą, że poza tym w ogóle nic nie słyszę. „Wicher wokół” dmucha na mnie i wokół mnie, nic nie widać, nikt mnie nie widzi, „świat mnie nie zna”. W samej rzeczy, dymiący węgiel (często w dzieciństwie wyjmowałem z pieca) – jest do mnie podobny: wcale go nie widać, nie widać szczypiec, którymi trzymam węgiel.
Pan Bóg trzyma mnie szczypcami. „Pan Bóg nieźle przeze mnie nadymił w świecie”.

Być może.
(w nocy)

* * *

351. Nie wychodźcie, dziewczyny, za mąż ani za pisarzy, ani za uczonych.
Pisarstwo i uczoność to – egoizm.
Nie będziecie w takim mieć „przyjaciela”, chociażby tak sam siebie nazywał.
Wychodźcie za mąż za przeciętnych mężczyzn, za urzędników, kupców, a najlepiej za rzemieślników. Nie ma nic świętszego od rzemiosła.
Taki będzie waszym przyjacielem.

* * *

352. Każdy w życiu przeżywa swój „Wielki Tydzień”. To – prawda.
(z listu Wołżskiego)

* * *

353. Czy rodzenie dzieci nie jest także opowiadaniem światu o sobie?…

*

Milczący ludzie i narody pozbawione literatury nie mają dla świata innych słów, poza swoimi dziećmi.

*

Gdy młoda matka bierze na ręce swoje nowonarodzone dziecko, to może powiedzieć: „Oto moje prorocze słowo”.

* * *

354. Na mnie nawet błoto jest piękne, gdyż to jestem – ja.
(na plik złośliwych recenzji o „Odos.”)

* * *

355. Mama zawsze brała mnie ze sobą, gdy jeździła „po rentę”… Miało to miejsce dwa razy w roku i tylko wtedy mama jeździła dorożką. Trudno wyobrazić sobie mój zachwyt. Wchodziłem do dorożki wcześniej niż mama, a ledwo ona usiadła wskakiwałem na siedzenie i wołałem:
– Jedź! Jedź!
– Ruszaj! – mówiła mama.
Dopiero wtedy woźnica ruszał.

*

To były szczęśliwe dni, kiedy wykupywano wszystko od kredytorów, a jeszcze kupowaliśmy („na przyszłość”) głowę cukru. Renta wynosiła 150 rubli (300 rubli na rok). Jakaż to nieostrożność lub raczej niedbalstwo: gdybyśmy otrzymywali miesięcznie 25 rubli, to mając swój domek i krowę, moglibyśmy żyć. Tymczasem dochodziło do tego, że żywiliśmy się tylko pieczoną cebulą (ze swojego ogrodu) i chlebem. Zwykle 150 rubli „gdzieś przepadało” i 3-4 miesiące byliśmy bez pieniędzy.
Pamiętam jak dzisiaj: w domu była tylko kopiejka i „wszyscy” mówią: „Idź, Wasia, kup ½ funta chleba”. Było mi wstyd iść z kopiejką, ale milczałem i nie szedłem – w końcu poszedłem. Wszedłem do piekarni i powiedziałem obojętnemu chłopcu-sprzedawcy (17 lat): „Poproszę chleba za kopiejkę”. On nic nie powiedział (mógłby się roześmiać), a ja byłem taki zadowolony.
Druga mama (Al. Adr. Rudniewa) miała rentę po diakonie i otrzymywała, jeśli dobrze pamiętam, 60 rubli rocznie, podzielonych na 4 kwartały, ale nie pamiętam – chociaż było to dla mnie niezauważalne – z jaką ulgą zawsze szła po te pieniądze. Ich budżet zawierał się w granicach 3-5-8 rubli i była to olbrzymia pomoc!
Wydaje mi się, że dawne renty, chociaż małe, miały więcej sensu, niż obecne, bardzo „powiększone”, które przewyższają przeciętne w przybliżeniu 5 razy. Człowiek powinien zawsze pracować, zawsze być „pożytecznym dla innych” aż do grobu: renta w żadnym wypadku nie powinna dawać pełnego zabezpieczenia, powodować, że człowiek „nic nie robi”. To nie są procenty z banku, z których można „bezpiecznie żyć”, ale – pomoc.
Ale za to te małe renty, po 120 rubli na rok, powinny być dawane wszystkim. 120 rubli, albo 300 rubli na rok, to 3 000 – na dziesięciu, 30 000 – na stu, 300 000 – na tysiąc, 3 000 000 – na dziesięć tysięcy i 30 000 000 – na sto tysięcy ludzi. W Rosji „za pożyczki” płaci się rocznie coś około 300 milionów i gdyby 1/10 tych wpłat przeznaczyć na renty, to w Rosji mogłoby otrzymać pomoc około ½ miliona ludzi i żyć wspaniałym życiem!
Na pamiątkę cudnego opowiadania Biblii, założyłbym „Fundusz Wdowy z Sarepty”. A tych, którzy mieliby otrzymywać renty wskazywaliby w ½ kapłani i w ½ lekarze.

* * *

356. Perypetie moich stosunków z M. – to cała „historia”, a przy tym zupełnie niezrozumiała nawet dla mnie. Z jakiegoś powodu (zupełnie niezrozumiałe, z jakiego) on mnie ciągle lubił, a kiedy ja robiłem mu wszelkie możliwe świństwa, strasznie znieważające (były po temu przyczyny) – które każdego by zbuntowały, zadręczyły, zezłościły, których ja sam nikomu sam bym nie darował, on ciągle w zadziwiający sposób mnie lubił. Kiedyś przyszedłem na zebranie religijno-filozoficzne i usiadłem (plecami do publiczności) przy stole (z obowiązku członka Towarzystwa). Wszyscy się już zebrali. „Wczoraj” był opublikowany mój artykuł przeciwko niemu, który wszyscy, oczywiście, przeczytali. Nagle wchodzi M. ze swoją „Ziną”. Nisko nachylam się nad papierami: niezręczna sytuacja. Pomyślałem sobie: udawajmy, że się nie zauważamy. Nagle on siada z mojej lewej strony i spokojnie, ale głośno wita się ze mną, wyciąga rękę. Zaraz też, bez żadnych kłótni, bez afiszowania się, mówi o mnie niezwykle pozytywnie. Nie wierzyłem własnym uszom. To samo zdarzyło się z Błokiem, gdy opublikowałem negatywny artykuł o nim – z daleka mi się ukłonił, a potem podszedł i wyciągnął rękę. Jest to coś zupełnie dla mnie niezrozumiałe. M. zawsze lubił Warię, szanował i wewnętrznie, duchowo był jej bliski (czułem to). A ja urządzałem im przeróżne „świństwa” (w chwilach rozdrażnienia, któremu zawsze się poddaję). Chociaż później M. i F. poszli do redakcji „Russkogo Słowa” i powiedzieli: „My albo on (Barbarzyńca) współpracujemy z gazetą”, nic mi to nie zaszkodziło, gdyż wtedy stałem już dobrze finansowo (35 000) – należy to rozumieć jako „konsekwentność stylu” (tym samym i „społeczeństwo”), z czym nie łączyła się dusza. Rzadko w życiu spotyka się miłość i autentyczne przywiązanie. Jego imię, duch i los (M.) – niech będą błogosławione. Daj także, Boże, zdrowie (tego najbardziej on potrzebuje) jego „Z”.
11 lipca 1912.
(Mereżkowski i Fiłosofow)

* * *

357. Co się dzieje? Czy naprawdę „będą mnie czytać”? (powodzenie „Odosobnionego”).
Tylko ci, którzy „ze mną” będą czytani, niech pozostaną w pamięci i mają jakieś „powodzenie” (być może, niepotrzebne) – Strachow, Leontiew, Goworucha (niewydajny), być może, Fl. i Rcy.
„Mnie samego” – nie potrzeba, być może, nie należy.
11 czerwca 1912 r.

* * *

358. Czy jednak dla siebie chciałbym mieć jakieś wpływy?
Psychologiczny. Wkręcenia się myśli w duszę człowieka – i sypkości, spulchnienia ich własnej duszy (to znaczy: czytelnika). Nie chciałbym jednak wpływać na „myśli”, na „przekonania” – nawet o tym nie myślę. W tym wypadku jest mi „wszystko jedno”. Sam zmieniałem „przekonania”, jak rękawiczki, znacznie bardziej interesowałem się kaloszami (czy są mocne), niż przekonaniami (swoimi i obcych).
11 czerwca 1912 r.

* * *

359. Czy to będzie dobre, że będę miał wpływ? Myślę – tak. Czy to jest iluzja, że „ludzie, którzy mnie rozumieją”, wydają się być najlepszymi i najbardziej interesującymi. Dobrze wiem, że to nie z miłości własnej. Dawałem tym ludziom swoją miłość widząc, że doskonale rozumieją człowieka, świat, krowy, gwiazdy, wszystko (opowieści Cw-a o męczących się ptakach i chorych psach, o kapłanie w Syberii i o trądzie – umarł wraz z żoną, która go pielęgnowała). Taki człowiek jest „moim bratem”, jest „lepszy, niż ja”. Tymczasem Struwe tyle mi mówił o „partiach” i że „bez partyjności nie ma polityki”, a ja byłem jak kamień i on był dla mnie jak kamień. W ten sposób mój wpływ polegałby na „poszerzaniu” duszy człowieka, żeby dusza „wszystkim oddychała”, „wszystko w sobie gromadziła”. Dusza byłaby łagodniejsza, gdyby miała większe ucho, większe nozdrza. Chcę, żeby ludzie „wąchali wszystkie kwiatki”…
Więcej – w istocie, nie chcę:

To ona skruszy królestwa,
Wszystkim grozi światom –

(o śmierci). Jeśli tak, to co pozostaje człowiekowi, co pozostaje biednemu człowiekowi, jak tylko wąchać w polu kwiaty.

*

Powąchał. Umarł. I – mogiła.
11 czerwca 1912 r.

* * *

360. Oczywiście, ceniłem rozum (bez niego jest smutno), ale w żadnym wypadku nie zachwycałem się nim.
Z rozumem jest – interesująco, to jest jasne. Ale żeby się z jakichś powodów zaraz zachwycać (to zupełnie inna kategoria).
Czym Bóg nas pociąga? Przecież – nie umysłem, nie „mądrością”. Więc – czym?
Zawsze zachwycałem się duszą. Patrzyłem i zapominałem o Bożym świecie (jak przy słuchaniu muzyki)… Dusza – jest czarująca (to zupełnie inna kategoria). Czyż więc Bóg nie pociąga świat ową „czarownością”? Być może. On pociąga duszą, a nie mądrością. Bóg jest – duszą świata, a nie – rozumem świata (ogromna różnica).
11 czerwca 1912.

* * *

361. Iluż w lenistwie miotających się inteligentów „bełkocze głupstwa”: a w aptekach (po 2 na każdej ulicy) zasiedli jasnowidzący Żydzi i ani jednego Rosjanina nie dopuszczają, żeby był chociaż subiektem. Dzisiaj nakrzyczałem w jednej aptece: „Wszystko, Żydzi, wzięliście w swoje ręce”. Młoda Żydówka, siedząca przy kasie, odpowiedziała: „Niech więc Rosjanie wchodzą z nami we współpracę”.
– Przecież ten handel daje 100 % zysku! – powiedziałem, powtarzając słowa jednego Rosjanina „sadownika” (spotkałem go w łaźni).
– Nie, tylko 50 % zysku.

Pięćdziesiąt procent zysku!!

* * *

362. Rosyjski leniwiec wącha powietrze, czy nie pachnie gdzieś „opozycją”. Gdy znajdzie taką, natychmiast do niej przystaje, a wtedy uspokaja się, znajduje usprawiedliwienie swego istnienia w świecie, znajduje sens, znajduje dla siebie „Królestwo Niebieskie”. Jakże w Rosji ma nie być opozycji, jeśli ona wszystkich uspokaja oraz rozwiązuje tysiące i miliony problemów osobistych.
Złe byłoby istnienie, a z „opozycją” – jest życiowe comme il faut.

* * *

363. Przyszedł cuchnący „raznoczyniec”. Przyszedł ze swoją nienawiścią, przyszedł ze swoją zazdrością, przyszedł ze swoim brudem. Brud, nienawiść i zazdrość mają swoją siłę, co otoczyło go aureolą „mrocznego demona negacji”, ale pod demonem ukrywał się po prostu lokaj. Nie był on czarny, ale brudny. I zniszczył kulturę szlachecką od Dierżawina do Puszkina. Kulturę i literaturę…
(„raznoczyńcy” w literaturze i zachwyt
nad nimi raznoczyńca – Michajłowskiego)

* * *

364. Jakże mogłem mówić („Odosobnione”) o swojej wielkości, o swoim znaczeniu – gdy obok mnie był chory?
Jak starczyło odwagi, jak śmiałem? Cóż za lekkomyślność.

* * *

365. Czy podobały mi się kobiety jako ciała?
No, poza mistyką… in concreto? Oto „ta” i „tamta”, koło ramion?
O, właśnie tak – „koło ramion”, i tylko! Zawsze chciałem je uszczypnąć (nigdy nie szczypałem). Od dzieciństwa. Zawsze zachwycałem się – policzki, szyja. Najbardziej piersi.
Gdy się jednak odwróciłem, nie pamiętałem nawet przez minutę.
Zawsze pamiętałem ducha i w nim cierpienie (całe lata pamiętałem o tym, co widziałem przez chwilę).

*

To, co drapieżne („drapieżna kobieta”), nie zajmowało mnie nawet przez chwilę. W samym ciele lubiłem jego dobroć. A raczej jego – solidność.

*

Wzruszały i pociągały, raczej oczarowywały – piersi i brzemienne łono. Ciągle chciałem widzieć cały świat brzemiennym.

*

Wydaje mi się, że kobiety czuły to „koło ramion”. Był „wieczór sołogubowski”, z tancerkami („12 przewidzeń”?). Tłumy ludzi. Siedziałem w 16 rzędzie i skorzystałem z okazji, że ktoś nie zajął miejsca w 3 rzędzie, więc przed ostatnim aktem przesiadłem się. Obok siedziała dama w wieku 45 lat. Ponieważ wszystko wcale nie składało się z „przewidzeń”, a z obnażonych „aż potąd” aktorek, to w antrakcie powiedziałem po części do sąsiadki, a po części „w powietrze”:
– Tak, śmieją się z tego i żartują sobie. A przecież jakże to wszystko jest ważne dla zdrowia! Żeby wszystko żyło – nie było negowane – i żeby wszystko, co tego dotyczy, dokonało się we właściwym czasie, naturalnie i dobrze.
Sąsiadka zrozumiała uwagę i poważnie powiedziała:
– O, tak!
– Jak rozkwitają młode matki! Jakże wyrabia się ich charakter, dusza! Zamążpójście jest jak drugie narodziny, jak poprawienie pierwszych narodzin! Czego nie dopełnili rodzice, to dopełni mąż. To on doskonali dziewczynę, po prostu dlatego, że jest mężem.
– O, tak! Tak! Tak! – powiedziała ona i w jej głosie zabrzmiało coś bardzo osobistego.
Chwilę pomilczała, a potem dodała:
– Mam zamężną córkę…
– Czy ona ma dziecko?
– Tak. Od kilku miesięcy. Ale jeszcze przed urodzeniem dziecka, gdy tylko została żoną, cała rozkwitła. Była chudziutka i blada, na wszystko narzekała, ciągle niedomagała. Małżeństwo wszystko to usunęło, jak ręką odjął. Ona odmłodniała, rozkwitła.
– Pani wspomniała o dziecku. Czy sama karmi?
– O, tak! Tak! Tak! Sama karmi.
Kim byłem dla tej kobiety? „Sąsiadem z prawej strony w 3 rzędzie krzeseł, gdzie z reguły siedzą sztywniacy. Jednak zainteresowanie „łonem” od razu likwiduje wszystkie przegrody, sprawia, że ludzie stają się przyjaciółmi. Ta niezwykła rola społeczna łona jest zdumiewająca, wzruszająca, szlachetna i wzniosła. Z „łona” wywodzi się nie mniej idei, niż z głowy (dość pustej), a przy tym idei najbardziej wzniosłych i gorących. Idei najważniejszych, tworzących życie. To samo było u Tołstojów. Zofia Andriejewna nie była zadowolona, że przyjechaliśmy (nie pytając jej o to; ona była bardzo władcza). Zaczęliśmy rozmawiać (o jej liście otwartym do L. Andriejewa) i już po ½ godziny znajomości ona opowiadała o swoich porodach, ilości ciąż, o karmieniu piersią. Była w tym opowiadaniu wspaniała i zachwycałem się nią. Opowiadała bezpośrednio i śmiało.
Ona jest bardzo szlachetna i heroiczna.
Mój stosunek do kobiet (i dziewcząt) jest taki: zawsze rozmawiam o ich Losie, zawsze gorąco, zawsze prowadzę je niewidzialnie za rękę (nić rozmowy) do tematu ciąży i karmienia dzieci, w czym postrzegam najwyższy idealizm ich istnienia.
Spotkawszy (także w teatrze) poetę S. z żoną – obydwoje niezauważalnie wypięknieli – mówię:
– Przedtem obydwoje chodziliście „do góry nogami” (byli dekadentami), a teraz poszliście „drogą Rozanowa”…
– Jaką drogą?
– Najzwyklejszą. Niedługo obydwoje przekształcicie się w Piotra Piotrowicza Pietucha. On poprzednio był cały ciemny, a wy – chudzi i załamani. Teraz on ma wesołą twarz, pełną światła, a u pani oto jak rozrósł się biust.
Obydwoje siedzieli nieco ociężali. „Zupełnie przeciętni”.
Obydwoje zaśmiali się i było im wesoło.
– Kiedy rozeszła się pogłoska o waszym ślubie, wielu ludzi było przerażonych. Mówili, że pan jest tak okrutny i lubieżny w swoich wierszach, że u pana wszędzie czort trzęsie się w stępie.
Nie zapomnę jej łagodnej odpowiedzi, pełnej natchnienia:
– Nie ma na całym świecie, nie ma lepszego człowieka od mojego męża!! On jest taki dobry, łaskawy, pełen zrozumienia! – ona cała aż zajaśniała. Miała już o tym wiedzę i doświadczenie.
Zaiste, był to cud i cud ten sprawił pojawienie się „zwykłej drogi”. Kobieta, chociaż trochę rozumna, wyrównuje „krzywizny męża”, niezauważalnie prowadzi go w małżeństwie do ideału. Prowadzi go przez swoje natchnione wypowiedzi i łaskę dawaną w nocy. „No! No!” – wszystko „idzie pomaleńku!”, ku lepszemu, ku normie.
Płeć jest górą pełną światła: jest to góra wysoka, bardzo wysoka, skąd jaśnieje światło, jego promienie, i rozprzestrzenia się na całą ziemię, wszystkiemu nadaje nowy, szlachetny sens.
Uwierzcie tej „górze”. Ona po prostu stoi na czterech drewnianych nogach (żelazo i wszelkie materiały są w tym wypadku niedopuszczalne, jak i „wiążące” gwoździe).
Widziałem. Świadczę. Będę tego bronił.

* * *

366. Puszkin i Lermontow zakończyli całą wspaniałą epokę w historii Rosji, od Piotra Wielkiego do nich.
Pod względem mistrzostwa słowa Tołstoj nie wiele ustępuje Puszkinowi, Lermontowowi i Gogolowi; on nie ma utworów takiego „tłoczenia”, jak „Pieśń o kupcu Kałasznikowie” – takiej różnorodności echa, jak Puszkin, takiej diabelskiej mocy, jak „Martwe dusze”… Puszkin nawet we fragmentach, w szczegółach, a w końcu w wykreślonych zdaniach – nic płaskiego lub głupiego… A u głupiego Tołstoja mnóstwo – płaskich miejsc…
Oto w czym on ich wszystkich przewyższa: w szlachetności i powadze całego życia, nie w tym, „co on zrobił”, a w tym, „co on chciał”.
Puszkin i Lermontow „nic szczególnego nie chcieli”. Chociaż jest to dziwne w wypadku takich geniuszy, ale – „nie chcieli”. Właśnie – wszystko kończyli. Właśnie – zachód i wieczór całej cywilizacji. Wieczorem w ogóle nic się nie chce, „chce się” – rano.
Rosyjskie morze jest gładkie, jak szkło. Wszystko – „odbicia” i „echa”. Echo „wspomnień”… We wszystkim wspaniały „styl Rastrellego”: w pałacach, w wydarzeniach, świętach, goryczy… Ermitaż, Dierżawin i Żukowski, Biblioteka Publiczna i Karamzin… W „stylu Rastrellego” nawet opozycja to – dekabryści.
Cicha, spokojna, głęboka noc.

Powietrze przejrzyste, niebo błyszczy…

Nagle diabeł zamieszał kijem i z dna wypłynęły mętne prądy, błotne pęcherze… To przyszedł Gogol. Za Gogolem inni. Tęsknota. Zdziwienie. Złość, dużo złości. „Zbędni ludzie”. Ludzie pełni tęsknoty. Ludzie głupi.
Wszyscy osobno. „Ciągnijcie naszą monarchię w różne strony” – „Hej, Wańka, czego stoisz? Ciągnij! Drugiej takiej chwili nie będzie”.
Gorzałka. Trepak. Przysiad. Tak, to już nie jest „dworski menuet”, to są „obyczaje ulicy Rastierjajewej”…
Tołstoj podniósł głowę w tej mgle” „Do ideału!”
Jako pisarz jest on gorszy od Puszkina, Lermontowa, Gogola. Ale jako człowiek, jako szlachetny człowiek, jest od nich lepszy… On nawet nie jest zbyt mądrym człowiekiem, ale w Rosji nikt tak jak on nie był ukierunkowany ku szlachetnym i wielkim ideałom.
W tym jego przewaga nad całą literaturą.
A przy tym jako natura on nie był tak szlachetny jak Puszkin. Natura – to jedno, a zamiary, „o czym marzy się nocą” – to drugie. A „o czym marzy się nocą” – u Tołstoja szlachetniejsze, niż u wszystkich innych.

* * *

367. Jej cała radość – w radości innych.
(na słowa: „Szura, jak się zdaje, jest zadowolona”,
gdy szedłem spać. Nasza Mama)

* * *

368. Szacunek dla starszych powinien być bogobojny, a nie nierozumny.
(staroobrzędowcom i kanonistom)

* * *

369. – Co właściwie jest „kanoniczne”?
– Jeśli kto szanuje i kocha Kościół, to dla niego kanoniczne jest to, że teraz skłania się do pobożności Kościoła, do jego prawdy, do jego piękna, jego organizacji. Do pokoju, zdrowia i sprawiedliwego życia wiernych. Natomiast dla złych, niegodnych i pozbawionych sumienia, którzy nie kochają Kościoła i nie strzegą go, „kanoniczne” jest to, co „powiedzieli tacy, jak my, będący w równej z nami randze”. Dla nich:
– Nie Kościół, ale – my.
Złym bezbożnikom należy nałożyć uzdę.
(Hermogenom i Chrapowickim – 26 czerwca 1912 r.)

* * *

370. Będzie więcej nauki, więcej filologii, nawet będzie więcej porządku, ale złotego wieku nie będzie.
Nie będzie też natchnienia.
Gdyż potężne drzewa wyrastają ze starych gruntów.
(o reformacji rosyjskiej)

* * *

371. Głosik miała cichutki-cichutki, słabiutki-słabiutki: jak przyciśnięty ptaszek. Zaśpiewawszy tylko kilka dźwięków, 1-2 zwrotki pieśni, zawsze się roześmieje, jakby dziwiła się czemuś niemożliwemu.
(kiedy mama w hamaku zaśpiewała pieśń,
a ja pisząc artykuł przy oknie – usłyszałem)

* * *

372. W moim myśleniu zawsze było jakieś osłupienie.

*

Nigdy się nie domyślałem, nie szukałem, nie podglądałem, nie wyobrażałem sobie. Te zwykłe zdolności są całkowicie nieobecne w mojej istocie.

*

Nagle coś mnie jednak porażało. Myśl lub przedmiot. Lub: „A gdyby tak (skąd-to) porzucić świat?”. „Porażony”, wybałuszałem oczy: patrzyłem na ten przedmiot, na tę myśl, lub „stąd-to” – niekiedy całe lata, przeważnie całe lata.
W stosunku do przedmiotów, myśli i „stąd-to” występowało u mnie zaczarowanie. Mogę powiedzieć i to bez żadnego błędu, że przeżyłem życie w jakimś zaczarowaniu.
Było to życie i bardzo szczęśliwe, i bardzo smutne.

*
*
*

W istocie w ogóle nie zmieniłem się od czasów Kostromy (lat 13). Ta sama obojętność zarówno w stosunku do „dobrze”, jak i w stosunku do „głupio”. Te same czyny z motywu „ciekawe” i „chcę”. Ten sam chłód, lub raczej obojętność w stosunku do otaczającego świata. Ten sam, prawie stały smutek, skądś wypływająca troska, która tylko szuka „zaczepu” lub „powodu”, żeby przemienić się w straszny ból wewnętrzny, do łez… Ta sama łagodność, poszukująca „zaczepu”.
Mój podstawowy stosunek do świata, to łagodność i smutek.
Jest mi smutno, że wszystko jest niedoskonałe: ale wcale nie w tym sensie, że rzeczy nie wypełniają jakiegoś przykazania, czego od nich oczekujemy (nawet do głowy mi to nie przychodziło), ale samym rzeczom jest jakoś niedobrze, one nie są zadowolone, jest im smutno. To, że rzeczom jest „smutno”, to moje ciągłe cierpienie w całym życiu. Przez to „cierpienie” przechodzi łagodność. Rzeczy wydają mi się obrażone, sieroce, ktoś mało je kocha, ktoś mało je ceni. Wszystkie rzeczy w najwyższym stopniu zasługują na „łagodność”, żadna myśl w świecie nie wydaje mi się głupia. Wszystkiego bym dotykał, wszystko gładził „z włosem” (nigdy „pod włos”). Dlatego też przez pewne „wychowanie” (przywykanie) mogłem dochodzić do zakochania się w okropnych lub wstrętnych rzeczach, jeśli tylko patrzyłem na nie pod „sympatycznym kątem”, z jakąś „sympatyczną tendencją”. Niekiedy wydaje mi się, że wiecznie z ludźmi „kradłem Bogu”… nie to złote jabłuszka, nie to szczęście, oto zmniejszenie smutku, oto zmniejszenie woli, oto straszna śmiertelność i „koniec ludzi”, wszystko „kończy się” i nic nie jest „wieczne”. Wykradam Bogu jakąś inną prawdę rzeczy niż ta, która rzuca się w oczy, co nie jest jednak (w żadnym wypadku!) buntem przeciwko Bogu… Chwieją się mgły (duszy i świata), a mnie to „kradzenie z ludźmi” wydaje się być czymś pozostającym pod tajemniczą opieką Boga, gdyż Bóg chce, żeby „świat został rozkradziony”, tylko prawo jest surowe (Fatum, ). Walka z Fatum ciągle trwała w mojej duszy: właśnie nad tym płakałem i bolałem – to znaczy nad Fatum i .

* * *

373. Różnica między mamą i jej matką („babcia” A. A. R.) była jak między kolumną jońską i dorycką. Zauważałem, że mama jest bardziej ludzka, miękka, cieplejsza. Bardziej różnorodna i przenikliwa. A babcia – bardziej twarda, spokojna, społeczna. Dla babci istniała „ulica”, „okolica”, „nasza parafia”, ona wszystkim się interesowała i w myślach wszystkim „ściągała lejce”. Dla mamy „ulica” w ogóle nie istniała, był jedynie „swój dom”: dzieci, mąż. Prawie nie było „przyjaciół” i „znajomych”. Ale ten „swój dom” wybuchnął jaskrawo i gorąco. Babcia mogła przeżyć całe życie bez osobistej miłości, jedynie troszcząc się o innych: mama zupełnie tego nie mogła i już mając 14 lat „zaufała temu człowiekowi” i tego zaufania nic i nikt nie mogło złamać (u 14-letniej dziewczynki!), wyrwać. Tego babcia nie mogłaby i nie chciała. Dla niej „ulica” i autorytet ulicy był znaczny (dla mamy zupełnie bez znaczenia).
Tak i wyszło: z „kolumny doryckiej”, prostej, wiecznej – rozwinęła się pełna niepokoju i niespokojna „kolumna jońska”. Obie dobrze poznałem (w 1890 r., ale przygotowywałem się do tego w latach 1886-1890).

* * *

374. W koszuli, stulając poły szarego (ciemnoszarego) chałatu, Tania szybkimi kroczkami podchodzi do biurka. Nie zdążyłem podnieść głowy znad papierów, jak jej rączki owinęły się wokół mojej szyi, pocałowała mnie w głowę i powiedziała:
– Dobranoc, tatusiu… Jak ja lubię słuchać zza ściany, jak ty grzebiesz w papierach, zupełnie jak myszka…
Śmieje się, w oczach zawsze błyszczą łzy wzruszenia. Łza zawsze może spłynąć z jej oka, jak u naszej mamy.
Jej dusza, twarz i figura podobne są do mamy, tylko zminiaturyzowane.
Podnoszę głowę i całuję śmiejący się policzek. Ona zawsze się śmieje. A mówiąc dokładniej ciągle jest między uśmiechem i łzą.
Cała czysta, jak Anioł niebieski, nie ma u niej żadnej mętnej wody. Jak i nie ma w niej łobuzerstwa. Łobuzerstwa nie ma w niej dlatego, że wiemy z mamą, iż wiele po cichutku płakała, bardzo ograniczała swoje potrzeby, wiele nad sobą pracowała i siebie wychowywała. Nikomu o tym nie mówiła.
Trzy (4?5?) lata temu spacerowałem z Konoplancewem wysokim brzegiem morza. Tuż u nóg ciemniał szczyt sosnowego lasu, który oddzielał obryw „równiny kraju” od brzegu morskiego. Było to koło Tursewa, za Teriokami. Mówię do niego, że dziwię się, iż Bielinski dopiero na krótko przed śmiercią ocenił jako najlepszy wiersz Puszkina – „Kiedy dla śmiertelników ucichną dnia gwary”. Konoplancew zainteresował się tym i ja od razu chciałem mu wyrecytować chociaż drugą lub trzecią zwrotkę, ale nie mogłem sobie przypomnieć. Milcząca cały czas Tania cicho powiedziała do mnie:
– Ja, tato, pamiętam.
– Ty?? – odwróciłem się ze zdziwieniem.
– Tak. Ja też lubię ten wiersz.
I cicho, trochę zawstydzona, zaczęła recytować w odpowiedzi na moje słowa: „Mów! Mów!!”:

Kiedy dla śmiertelników ucichną dnia gwary,
I noc, współprzejrzystą szatę
Rozciągając nad głuchej stolicy obszary,
Spuszcza sen, trudów zapłatę:
Wtenczas mnie samotnemu rozmyślań godziny
W ciszy leniwo się wleką… –

czułem, że słowa, jak „obszary” i „rozmyślań godziny” – są mętne dla biednej dziewczynki: jeśli w jakiejś niezrozumiałej trwodze zapamiętała dość trudne i długie zwrotki, to – pociągnięta tajemną męką, ukrytą w wierszu, jakiegoś współczucia, dzieląc z kimś duszę w tych zwrotkach. Wzruszyłem się, słuchając tego wiersza. Konoplancew milczał. Tania dalej recytowała. Jakby już nie współczuła przyjacielowi, a użalała się nad samą sobą:

Wtenczas mnie ukąszenia serdecznej gadziny
Bezczynnemu srożej pieką.
Mary wrą…

Ona przerwała, skłoniła nisko głowę i zaczęła mówić ciszej:

w myśli, którą tęsknota przytłacza,
I trosk oblegają roje;
Wtenczas i Przypomnienie w milczeniu roztacza
Przede mną swe długie zwoje.

Nieśmiało, po dziecinnemu:

Ze wstrętem i z przestrachem czytam własne dzieje,
Sam na siebie pomsty wzywam
I serdecznie żałuję, i gorzkie łzy leję,
Lecz smutnych rysów nie zmywam.

Znowu przerwała.

Widzę w straceńczych uczt uciechach i w próżniactwie,
W szale swobody, w zgiełku świata,
W niewoli, w doli złej, na stepach i w tułactwie –
Swe dawno utracone lata.
Znów słyszę druhów mych zdradzieckie pozdrowienie,
Caprydy, Bakcha igrzysk głosy –

powiedziała „Caprydy”… Czułem, że nie rozumiała wielu słów…

I w serce moje znów wsączają zimne lśnienie
Zniewagi nieodpartej ciosy.
I bez pociechy już…

Teraz prawie szeptała. Ledwo słyszałem słowa:

– i w oczach mych przytomnie
Wstają dwie mary upragnione,
Młodzieńcze cienie dwa, przez los przysłane do mnie
Anioły dwa – w me dni minione.

Metalicznie i chłodno, jak coś obcego:

I obaj strzegą mnie… i wznoszą nad mą głową
Swych mściwych mieczów błyskawice.

I znowu ze współczuciem:

I obaj cicho mi tłumaczą martwą mową
Szczęścia i grobu tajemnice.

W całym moim życiu rodzinnym (20 lat) nie przeżywałem takiego wzruszenia, jak wtedy, gdy słuchałem Tani, „która pęta się gdzieś koło nóg”, recytującej wiersz, tak bardzo mnie (wiele lat) zdumiewający. Tak, ale to – mnie zdumiewający. A ją??!! Z jej „Katakumbami” Eugenii Tur, i – nie dalej? Dlaczego „nie dalej”? Okazało się, że ona pobiegła znacznie „dalej”, niż się wydawało nam z mamą. Nie powiedziała ani słowa. Dopiero na przypadkowe pytanie w odpowiedzi wyrecytowała ten wiersz jak „wykutą lekcję” (nigdy tego wiersza nie przerabiano w szkole), nagle zdradziła tajemnicę jakże bardzo przekraczającą wszystkie te lekcje, klasy, nauczycieli.
– Dobrze, Taniu. Jak zapamiętałaś ten wiersz?
– Bardzo lubię ten wiersz.
– Z „Caprydą” – zamiast „Cyprydą”!?

*

Przeczytałem mamie ten tekst (korekta).
– Nie podoba mi się, że ty wszystko to zapisujesz. O tym powinniśmy wiedzieć tylko ty i ja. Ale żeby wiedział o tym rynek – to nie dobrze. Lepiej byś opisał, jak ją wytargałeś za ucho.
Ale to było inne wydarzenie, na Imatrze. Kiedyś opowiem o nim w innym miejscu.

* * *

375. Niemilknący szum w duszy.
(moja psychologia)

Za dnia, kiedy obudzę się w nocy,– i, co jest dziwne, niekiedy dalej twa sen (trzy razy „rozwiązały” się we śnie wątpliwości, zajmujące ten dzień i poprzednie dni).

* * *

376. Nie ustrzeże mąż – nie ustrzeże ojciec.
(los dziewczyn)

* * *

377. „Ekspres” – przeczytałem nad adresem, niosąc list Nadzi do kuchni (skąd zabierze go listonosz). Gdzie to ten „Puszek” (przezwisko) pisze swoje listy jako „ekspresowe”? Wcześniej krzyczała: „Tato! Mój list – polecony” (to znaczy: wysłać jako polecony). W końcu zdenerwowałem się z powodu wydatków i pytam: „Dlaczego polecony?” – „Szybciej dojdzie!” – „Przeciwnie, polecony idzie wolniej, ale za to na pewno dojdzie”.
Od tego czasu nie pisze „Polecony”, ale za to pisze: „Ekspres”. Gdzie ona tak się spieszy – mając 11, 12, 13 lat?
Najważniejsze listy są niezwykłe. Broń Boże, żeby dotknąć pocztówki. Oczy błyszczą, wargi drżą, pryska ślina, Puszek krzyczy do ojca lub matki:
– To niemoralne czytać cudze listy!
– Moja droga, przecież pocztówki po to się pisze, żeby wszyscy je czytali.
– Wcale nie!!! To jest list!!!! Przecież on nie jest napisany do ciebie!!!!!
Cała drży.
– Moja droga, przecież tam są napisane same głupoty. Co to takiego „Twoja Zoja” lub „Dowiedziałam się o ważnej tajemnicy. Ale powiem ci ją jesienią, kiedy będziemy w szkole”. Co prawda, napisano jeszcze: „Babcia chorowała na zapalenie płuc”, ale to na samym końcu, z boku, na samym skraju i z kleksem, a więc „tajemnica” jest ważniejsza.
Pewnego dnia „przyjaciel” i ja nie otrzymaliśmy żadnego listu, a Nadia dwie pocztówki: porwała je i wyskoczyła do sadu, przebiegła ogromną aleję i dopiero wtedy spojrzała na adres i od kogo. Zachwyt, a co najważniejsze, ważność tej chwili porwała ją jak wicher i poniosła jak świeży listek w czasie burzy…
Jedna ma dwie główne przyjaciółki – to „Zoja” i jeszcze jakaś „Husarzyk”, a druga – wieczna „Natasza Polewaja”.
(12 czerwca 1912 r.)

* * *

378. Życie przemija jak wiosenny kwiat. Jakże straszne jest to słowo: „przemija”. Straszna jest kategoria czasu: straszny jest związek z czasem.
Człowiek jest istotą związaną z czasem. Któż może znieść tę myśl…

*

O, jak ja pragnę tego, co wieczne. „Niewolnik czasu”, tysiąclecia lub minuty – wszystko jedno. O, jakże ja nie chcę być „niewolnikiem czasu”.
(11 czerwca 1912 r.)

* * *

379. Jedynie ból odkrywa w nas to, co jest wielkie i święte.

*

Przed nadejściem bólu – wszystko jest piękne, dobre, nawet duże. Ale nigdy nie jest właśnie wielkie, właśnie święte.
(1 lipca 1912 r.)

* * *

380. Rodzimy się dla miłości.
Jeśli nie kochamy, to błąkamy się po świecie.
A jeśli nie spełnimy miłości, będziemy ukarani na tamtym świecie.
(1 lipca 1912 r.)

* * *

381. Nie ustrzegłem mamy przed straszną chorobą. A mogłem. Więcej troski o nią, niż o numizmatykę, pieniądze, literaturę.
Oto mój jedyny i cały ból. Nie „Chrystus”, w żadnym wypadku, „Chrystus” obejdzie się beze mnie. Ma – wiele. A mama – ma tylko mnie.
Zostałem postawiony na jej straży. I nie ustrzegłem. Oto mój ból.

* * *

382. Życie wymaga dobrego oka i twardej ręki. Życie, to – nie łzy, nie westchnienia, a walka, straszna walka. Łzy – „w domu”, „wewnątrz”. Na „zewnątrz” – żelazo. Tylko ten jest silny, kto jest otoczony żelazem.
We mnie było mało żelaza: dlatego mamie było tak trudno. To ona ciągnęła wóz i traciła oddech. Broniła go i walczyła za mnie.
Woźnica upadł. A ja go tylko opłakuję.
(2 lipca 1912 r.)

* * *

383. Klechy – miedziane wojsko Chrystusa.

*

Jego łzy i cierpienia – ani kropli w nich. Od dzieciństwa nie widziałem ani jednego zapłakanego klechy. Nawet „nie ma kiedy”: wszystko jest „obowiązkiem” i „służbą”.

*

Jako „rycerze” oni bronią Chrystusa, ale gubią przy tym Jego tajemnicę, a ona jest najważniejsza.
(być może, tylko nasze klechy?
A przy tym – nie wszyscy)

* * *

384. W nikim nie widziałem takiej obojętności w stosunku do śmierci, jak w klechach. „Ta metafizyka nie jest nam potrzebna”.
(ale to – nie wszystko)

*

Jednak pomimo wszystkich ich wad, jakże strasznie jest bez klechów! To dzięki nim istnieje wieczna możliwość łez: pozytywizm nie zawiera samej możliwości łez, obietnicy.
Brak łez u klechy nie jest brakiem, a u pozytywisty – po prostu ich nie ma i nie jest to żaden „niedostatek” w pozytywizmie. W tym kolosalna różnica.
(mimo wszystko klechy są dla mnie najmilsi na świecie)

* * *

385. Razi Ciemne, razi Czarne.
Co to jest?
Nikt nie wie.

* * *

386. Zawsze byłem w świecie obserwatorem, a nie uczestnikiem.

*

Stąd taka udręka.

* * *

387. Są ludzie, którzy jak mostek istnieją tylko po to, żeby po nim inni przebiegali. Biegną, biegną: nikt się nie obejrzy, nie spojrzy pod nogi. A mostek służy temu pokoleniu i drugiemu, i trzeciemu.

*

Taka była nasza „babcia”, Aleksandra Adrianowna – w Jelcu.

* * *

388. Tajemniczy patos Żyda – być eleganckim. Oni ciągle się myją i skrapiają perfumami. Żyd nie wybierze do tańca nieładnej kobiety, a najpiękniejszą, i będzie z nią tańczył do upadłego. Oni zresztą wszyscy są „do upadłego”. Zatrzymajmy się jednak przy elegancji: Żydzi wysilają się, żeby zmyć z siebie jakąś nieczystość świata, jakiś przedpotopowy pot. I ciągle nie mogą. Ciągle są przerażeni, że sąsiad po cichu odwraca się od tego potu.
(wspomnienie wieczoru w Briansku)

* * *

389. Talent pisarza zjada jego życie.
Zjada szczęście, wszystko zjada.
Talent to – fatum. Jakieś upijające fatum.
(1 sierpnia 1912 r.)

* * *

390. Niekiedy i to „z uzasadnieniem” – trzęsą mi się nogi; a niekiedy „wbrew wszelkim prawom” – w duszy śpiewają ptaszki.

* * *

391. Z dziećmi to, co gorzkie, jest słodkie. Bez dzieci szczęście nie jest potrzebne.
Nakazuję wszystkim moim dzieciom – syn i 4 córki – żeby mieli dzieci. Los dziewczyny bez dzieci – straszny, mroczny, gorzki.
Dziewczyna bez dzieci – grzesznica. To jest „kanon Rozanowa” dla całej Rosji.
(poza „księżycowymi ludźmi”
z ich „Nie chcę!”, z natury)

* * *

392. My nie kochamy według marzeń, ale marzymy według miłości.
Nawet w myśli – pierwsze jest serce.
(przy pracy)

* * *

393. Skomplikować natchnienie przez chytrość – oto Bizancjum.
Takie ono było od skomplikowanego życia dworskiego do kanonów i inicjałów w rękopisach.
(na spacerze w lesie)

* * *

394. …skąd taka bezgraniczna złość?

Nie wierzył. I w przyrodzie całej
Niczemu nie chciał błogosławić.
(o Gogolu)

…demon bojaźliwie chwytający krzyż.
(Gogol przed śmiercią)

* * *

395. Mówią, że zbyt wysoką cenę daję swoim książkom („Odosobnione”), a przecież moje utwory nie są zamieszane na wodzie i nawet nie na ludzkiej krwi, a na ludzkim nasieniu.

* * *

396. Czyż świat nie jest pełen zgrozy, o której zupełnie nic nie wiemy?
Czyż nie dlatego nie ma pełnej wiedzy, ponieważ rozum by jej nie zniósł, a zwłaszcza nie zniosłoby serce człowieka?
Jesteśmy jak biedne ptaszki… od krzaczka do krzaczka i z dnia na dzień.

* * *

397. Wszyscy wyobrażają sobie, że dusza jest rzeczą. A dlaczego nie ma być muzyką?
I poszukują jej „cech” („cechy przedmiotu”). A dlaczego ona nie ma być tylko systemem?
(przy porannej kawie)

* * *

398. Ja wcale nie walczyłem (Mereżkowski), a chwyciłem Zwycięstwo.
Wtedy zobaczyłem śmierć. I rozwarłem ręce.
(jadąc dorożką)

* * *

399. – Dzieci, czytanie Sherlocka Holmesa jest szkodliwe!
Zabieram książki i w ukryciu czytam sam.
Każda książka ma 48 stron. Teraz „Siewierska – Petersburg”, przelatuję jak we śnie. A przecież ja grzeszę jako „idący spać”, skoro nieraz siedzę do 4 godziny rano. Straszne historie.

* * *

400. Ból świata zwyciężył radość świata – oto chrześcijaństwo.

*

Marzymy o powrocie do radości. Oto trwogi pogaństwa.

* * *

401. Żydzi podlegają, a nie należą. Z tego powodu oni „podlegają” historii.

*

Żydzi – to sukkuby swego bóstwa (termin średniowieczny).
(na zakupach na ulicy Gorochowej)

* * *

402. Wszystko przeminie, my też przeminiemy, przeminą nasze sprawy.
A miłość?
Nie.
Chciałbym tak myśleć.

*

Dlaczego tak się upieram, żeby też „przeminąć”?

*

Dalej będzie ziemia, po której będą chodzić ludzie. Boże: cała ziemia – to wielka mogiła.

* * *

403. Bez wiary w siebie nie można być silnym. Ale wiara w siebie rozwija w człowieku nieskromność. Czyż nie stąd niekiedy znajduję w sobie nieskromność, która jest mi obca?
(za miastem)

* * *

404. Pieśni są stąd, skąd są kwiaty.

* * *

405. Umiej poszukiwać samotności, Umiej poszukiwać samotności, Umiej poszukiwać samotności.
Samotność – najlepszy stróż duszy. Chcę powiedzieć – jej Anioł Stróż.
Z samotności – wszystko. Z samotności – siła, z samotności – czystość.
Samotność – „duch integralny”, a to znaczy, że ja jestem „integralny”.
(przy porannej kawie, 31 lipca 1912 r.)

* * *

406. Przeczytałem w „Russkom Wiestnikie” po prostu dławiący się radością artykuł o tym, że koło Helsinek stawiacz min wpłynął na kamienie… Co tam stawiacz min: czyż całe społeczeństwo i prasa nie cieszyły się, kiedy nas bito pod Cuszimą, Sza-ho, Mukdenem? Słowa Ksiunina sprzed trzech lat: „Poseł Japonii z powodu wrogich artykułów (trwały rozmowy, czy co) w lewicowej prasie rosyjskiej, głośno powiedział: „Ich obecny ton dziwi mnie: trzy lata temu (w czasie wojny) radykalna prasa rosyjska pisała o mojej ojczyźnie bardzo przyjaźnie”. – Rozumiecie? – śmiejąc się dorzucił Ksiunin. – Radykałowie pisali o Japonii dobrze, póki potrzebująca ich Japonia (to znaczy: gdy chodziło o rozbicie jedności ducha w walczącym z nią kraju) płaciła im”. W słowach posła japońskiego był ton gospodarza tej sprawy. Tak, rosyjska prasa i społeczeństwo, gdyby „w poprzek” nie stał im rząd, rozdarliby Rosję na kawałki i rozdaliby te kawałki sąsiadom nawet nie za pieniądze, a po prostu za „kieliszek” pochwał. Właśnie z tego powodu należy natychmiast stanąć po stronie „niezdarnego rządu”, który jednak sam wszystko to chroni i strzeże. Tylko rząd nie jest jeszcze w Rosji podły i przepity.

* * *

407. Zła rozwodnica, zła rozwodnica, zła rozwodnica. Wiedźma. Wiedźma. Wiedźma. I ty masz odwagę błogosławić małżeństwa?
(o Kościele anglikańskim z powodu historii małżeńskich w Sherlocku Holmesie)

* * *

408. Bądź wierny człowiekowi, a Bóg nie zarzuci tobie niewierności.
Bądź wierny w przyjaźni i wierny w miłości: pozostałych przykazań nie musisz przestrzegać.
(13 lipca)

* * *

409. Tam – buciki, lalki, tam – Madonna (gipsowa, z Kazania), poszarpane strony resztek Andersena, jeden pusty grzbiet ze „zbioru zadań” Jewtuszewskiego i najwięcej – rysunków Wasi: z jaką radością odnosisz to wszystko do pokoju dziecięcego.
(sprzątając mieszkanie przed wyjazdem na daczę)

* * *

410. Mama zawsze sobie wyobrażała, że nie mam rąk i nóg, a przede wszystkim nie mam głowy. Zbiera moja strony, rękopisy (nigdy o niczym nie zapomni), książki. Przejechaliśmy:
– Waria, chustka!
– Chustka?
– Tak. Szybciej. Ty wzięłaś brudną, a gdzie czysta?
Milczenie.
– No?
– Poczekaj. Chustka. Położyłam je na dno kufra. Dlatego, że są bardzo potrzebne.
Zawsze to samo, że „bardzo potrzebne”, że – na dno kufra.
– Zaraz! Zaraz! Poczekaj chwilę (zakłopotana, z poczuciem winy i przerażenia).
Wyjmuje, biedna, wszystkie rzeczy z kufra. Ta historia powtarza się każdej jesieni i wiosny.
„Chustkę” wziąłem jako przykład. Z „chustkami” nigdy nie było takich historii, ale na przykład, z piórem i ołówkiem, albo z kurtką, kiedy jest chłodno. Pewnego razu, współczując jej, w gorące dni wrześniowe („babie lato”) chodziłem w watowanym płaszczu, pociłem się, męczyłem, traciłem siły z tego powodu, że „wszystkie letnie rzeczy powinny być już schowane”, oczywiście, „na dnie kufra”.
(wracając z daczy do miasta)

* * *

411. Będziemy się całować, póki płyną dni. Zbyt szybko one płyną – i dlatego będziemy się całować.
I nie będziemy czynić wyrzutów: nawet wtedy, gdy wyrzut jest słuszny – nie będziemy czynić wyrzutów.
(28 lipca, † Nauka, anons w prasie, mama zapłakała)

* * *

412. …tak, ale przecież rzecz w tym, że narzeczony lub towarzysz – przyjaciel – bardziej zajmuje się dziećmi, niż ich rodzice…
Dlaczego osądzamy dzieci, że są „bardziej otwarte” przed przyjacielem, niż rodzicami, i w istocie bardziej z nim związane…

*

Rozwijanie się – to odchodzenie. Właśnie – od rodziców. Dzieci to gałązki przy stole: czyż gałązka z każdym dniem nie oddala się od pnia swoimi „zielonymi listkami”, swoim „końcem”, a pnia dotyka jedynie swoją beztroską podstawą. W tym, co „zielone” i w „końcówce”, w listeczkach gałęzi – jej myśl, serce, dusza. Tak samo wśród ludzi, w rodzinie. Los. Fatum. Płacz, albo nie płacz, nic nie zmienisz.

* * *

413. Niechże duchowieństwo wyjaśni, dlaczego dziewczynce rosną piersi?
– Aby karmiła swoje dziecko.
– No, a … „niżej”, po co to?
Nie można powiedzieć nic innego, jak tylko:
– Żeby urodzić dziecko.
I cała asceza przepadła.

Któż odważa się głosić ascetyzm? Monaster Suzdalski, zresztą nikomu niepotrzebny, a jeśli i komu się spodoba, to jedynie Chrapowickiemu, Hermogenowi i Raczynskiemu.

* * *

414. Od czasu pojawienia się „Odosobnionych” panuje opinia, że jestem – Pieriedonow lub – Smierdiakow. Merci.
(z powodu recenzji)

* * *

415. Zostaniemy z mamą tylko we dwoje i nikogo więcej nam nie potrzeba.
Ona zawsze nadawała znaczenie temu, jak pisałem (według swojego wyczucia), ale nigdy nie widziałem jej zdenerwowanej tym, co o mnie napisano. Nie z obojętności: a… przeczytała i zaczęła parzyć herbatę. Ale kiedy napisałem coś dobrego (według jej oceny), to ona – cieszyła się cały dzień, a niekiedy nawet następnego dnia rano.
(16 lipca 1912 r.)

* * *

416. Całe moje życie, a zwłaszcza cała moja osobowość, jest chamska.
Ja palę papierosa, a ona odmawia akatyst do Cierpiącej Matki Bożej, oto nasze stałe stosunki.
(leżąc w łóżku)

* * *

417. Dostojewski, jak pijana nerwowa baba, wczepił się w „hołotę” na Rusi i stał się jej prorokiem.
Prorokiem „jutra” i piewcą tego, co „dawno przeminęło”.

*

„Dzisiaj” – tego w ogóle nie było u Dostojewskiego.

* * *

418. Papieros po kąpieli, maliny z mlekiem, małosolny ogórek w końcu czerwca, ale żeby z boku przyczepiło się trochę kopru (nie należy zdejmować) – oto moje „17 października”. W tym sensie jestem „zwolennikiem października”.
(w łaźni)

* * *

419. …to wcale nie ja ciągle byłem z Bogiem, a ona: a ja widząc ją stale z Bogiem, też wczepiłem się w Boga.
Zresztą od czasów uniwersytetu (pierwszy rok) ciągle Go kocham. Od tamtych czasów nie porzucam Boga, nie zapominam o Nim.
(ja i mama; 21 lipca)

* * *

420. Nie rozumiem, dlaczego tak mnie nienawidzą w literaturze. Sam sobie wydaję się „bardzo miłym człowiekiem”.

*

Kocham herbatę, kocham położyć łatkę na papierosa (w miejscu rozdarcia). Kocham swoją żonę, swój sad (przy daczy). Nigdy się nie denerwuję (z wyjątkiem chorób w domu) i nigdy się nie spieszę.
Takiego „spokojnego obywatela” daj Boże każdemu państwu. Grzechy? A któż jest bez grzechów?
Nie rozumiem. Ten cały gniew, uniesienie, grudy brudu, niekiedy brukowiec. Po prostu cały „wir wodny” wokół rybki śpiącej koło zatopionego drewna.
A rybka – jasna. I woda, i powietrze. Czego im potrzeba?
(na stos recenzji)

* * *

421. Niezwykła moc Kościoła zależy (między innymi) od tego, że ludzie przybiegają do niego w najlepszych chwilach swego życia i duszy: cierpiący, pełni bólu, straszni, patetyczni. „Ktoś umarł”, „sam umieram”. Wtedy człowiek jest zupełnie inny, niż w całym życiu. I oto ten „zupełnie inny” i „lepszy” człowiek niesie do Kościoła swój krzyk, swoje jęki, łzy, modlitwy. Jakże więc takie miejsce, „gdzie wszystko przyniesiono”, nie mogło stać się najlepszym i najmocniejszym. Kościół zagarnął „ostrza wszystkich serc”: i nie ma innego miejsca z taką mocą, jak Kościół.
(pijąc poranną herbatę 23 lipca)

* * *

422. …a jednak jest coś Ciemnego, co pokonuje także samego Boga.
Inaczej trzeba by uznać „niedobrego Boga”. Tego jednak nie może znieść dusza człowieka. Każda dusza ludzka umrze od takiej myśli. Nie człowiek umrze, a jego dusza umrze, udusi się, zginie.

*

A więc: jesteśmy biednymi ludźmi.
(głęboką nocą)

* * *

423. Cywilizacja europejska zginie z powodu współczucia.

*

Jak Grecja – z powodu sofistów i Rzym – z powodu „pasożytów” (klienci przy stole optymatów).

*

Mechanizm zguby cywilizacji europejskiej będzie zawierał się w paraliżu wobec wszelkiego zła, wszelkiego łajdactwa, wszelkiej zbrodni: i przy końcu czasów złodzieje rozedrą świat.
Proszę zwrócić uwagę, że łajdactwo już teraz napiera, wyśmiewa się, odnosi lekceważąco i poniża wszystko to, co jest dobre, proste, spokojne, po prostu cnotliwe. Ktoś zarżnął 80-letnią babcię i jej 8-letnią wnuczkę. Wszyscy milczą. „To nic interesującego”. Nagle snycerz „mieszczaninowi w kurtce” („Zbrodnia i kara”) dał po mordzie. Wszyscy aż podskoczyli: „On znieważył osobę ludzką”, on „popełnił akt niekulturalny”.
Tak więc cywilizacja zginie nie tyle od współczucia, co od fałszywego współczucia… W jakimś załamaniu się wszystkiego… Cywilizacje giną z powodu spaczenia podstawowych cnót, istotnych, „zapisanych w człowieku”, na których „wyrosło całe ciasto”… W Grecji był to rozum, , w Rzymie – volo, „panowanie”, a u chrześcijan – miłość. „Humanizm” (społeczeństwa i literatury) jest lodowatą miłością…
Popatrzcie: sopel lodowy błyszczy w zimowym słońcu i wydaje się być diamentem.
Z powodu takich „diamentów” wszystko zginie…

* * *

424. Codziennie boli mnie głowa: – „Dlaczego nie wezwałem Karpińskiego?” „Dlaczego nie wezwałem Karpińskiego?” „Dlaczego nie wezwałem Karpińskiego?”
(całe lato 1912 r.)

* * *

425. …według mnie trzeba pisać tylko „Odosobnione”. Po co pisać „w gębę” czytelnikowi?

* * *

426. Panowie, nie ma w was duszy i dlatego nie udaje się wam „literatura”.
(przy śniadaniu, o prasie)

* * *

427. …słuszne było moje dawne pytanie, postawione Sołowjowowi („O wolności i wierze”): „Po co wam wolność?” Wolność potrzebna jest treści (żeby treść mogła się rozwijać), ale jaka i po co wolność czemuś, co nie ma treści? A przecież społeczeństwo rosyjskie jest pozbawione treści.
Rosjanin nie jest pozbawiony treści – ale społeczeństwo rosyjskie jest pozbawione treści.

* * *

428. Z daleka:
– Mama! Mama!
– Głupia. Podejdź do chorej matki, a nie wołaj jej do siebie.

*

Chłopi wynoszą na wozy 30 skrzyń.
– No, dobrze… Mamo, gdzie schowałaś mój piórnik? Jest mi on potrzebny.
15 lat. Wzrost – mamy. Gimnazjalistka „nowej szkoły z najlepszymi metodami”.

*

Wróciła z wycieczki. Zwiedziła Kijów. Wszystkie chustki zgubiła, a nowa kurtka – do niczego.
(przeprowadzając się do nowego mieszkania)

*

429. Głęboka konsternacja: jak „mnie” wydawać? Jeśli „dzieła wszystkie”, to wyjdzie „Rossiada” Cheraskowa, a kto będzie ją czytać? (chyba ze 30 tomów?). Autor „w 30 tomach” = 0. A jeśli „dzieła wybrane”, to w 3 tomach: niezręczność w tym, że pewne ostre strzały (wnioski) mojego całego światopoglądu zostały zawarte po prostu w przypisach do cudzych artykułów, do Dernowa, Fozi, Sikorskiego…
Jak więc wydawać? Pełna konsternacja.
Co za dziwny pisarz: non ad typ., non ad edit.
W każdym bądź razie moim wrogiem będzie ten, kto wyda mnie „w 30 tomach”, gdyż to znaczy, że mnie pogrzebał.
(podczas obiadu na daczy)

* * *

430. Tołstoj wcale nie był religijną osobą, religijną duszą, jak i Gogol. W obu lęk przed religią – lęk przed tym, co ciemne, nieznane, obce.
(27 maja 1912 r.)

* * *

431. Mój „sens” został mi uświadomiony przez „przyjaciela”. Wszystko stało się ludzkie. Zacząłem mówić, nabrałem sił. Wszystko napełniło się tym, co „ziemskie” i zarazem tym, co „niebieskie”.

* * *

432. Właściwie to dobrze znamy – jedynie siebie. Na temat wszystkiego innego – domyślamy się, pytamy. Jeśli jednak jedyną „objawiającą się rzeczywistością” jestem „ja”, to opowiadaj o „ja” (jeśli umiesz i możesz). „Odosobnione” napisałem bardzo łatwo.

* * *

433. Samo istnienie – to po prostu rzeczywistość.
(porządkując książki i myśląc, dlaczego wydałem „Odosobnione”)

* * *

434. Niosą gazety. Listy. Zajrzałem:
– Od Wari (z Carskiego Sioła, szkoła) jest list. Pisze…
– Nie, daj okulary… Nadia! (do służącej), daj okulary! Ja sama…
A Waria pisze tylko to:

„Droga Mamusiu! Całuję Ciebie mocno, mocno, jak Twoje zdrowie? Kłaniam się wszystkim. Jestem zdrowa, przyjadę w sobotę. Bardzo chcę do domu, bez Tani jest mi nudno. Do zobaczenia,
Twoja Waria Rozanowa”.

* * *

435. Ja nie chcę prawdy, ja chcę spokoju.
(po wizycie u lekarza)

* * *

436. Wyraźnie zbliżam się do mogiły. Tylko jedna myśl – o śmierci.
Jakże mogłem jeszcze rok temu pisać o „znaczeniu literackim”? Jakie to wszystkie obce. Jakie głupie.
(po wizycie u lekarza: „proces w substancji korowej rozwija się”)

* * *

437. Błędna diagnoza Bechtieriewa w 1898 r. wszystko zniszczyła („nieuważny”, czy też „chciał uspokoić”?). Jakże jednak można założyć „brak uwagi” po moim długim liście, w odpowiedzi na który otrzymaliśmy „audiencję u znakomitości”.
Jakże mogliśmy, ja i mama, nie uwierzyć i nie uspokoić się? Akademik, pierwszy autorytet w Rosji w sprawach chorób nerwowych i mózgowych.
Bechtieriew powiedział (o diagnozie Anfimowa, profesora w Charkowie, którą przekazałem w liście): „Zapewniam pana, że tego w ogóle nie ma!” (powiedział to zdecydowanie, zdecydowanie! – i z radością). „Profesor Anfimow nie zastosował do niej najnowszej metody badania odruchów kolana, polegającej na tym, że należy łokcie cofnąć daleko do tyłu i dopiero wtedy uderzyć młoteczkiem w kolano” (odruchy nerwowe, określające dokonujący się proces niszczenia tkanki nerwowej).
Nic z tego nie rozumiejąc, my z ogromnego, śmiertelnego przerażenia, przy którym u obojga „nogi się uginały” (t., cer. sp., według Anfimowa), przeszliśmy do niepowstrzymanej radości.
„Ze śmierci wyskoczysz, oczywiście, jak szaleniec”. Tej choroby, jaką sugerował Anfimow, ona nie miała, jak wyjaśnił Karpinski, Anfimow pomylił się w diagnozie. Choroba była uleczalna (ale, oczywiście, jeśli nie nastąpi opóźnienie w rozpoczęciu procesu leczenia).
Zachwyt z tego powodu, że Bechtieriew – wielki autorytet – odrzucił pierwszą diagnozę, był nieopisany. (Anfimow powiedział w 1989 r., że „po powrocie do Petersburga – z Kaukazu – pokażcie moją diagnozę tamtejszym znakomitościom, przede wszystkim Bechtieriewowi”).
Potem uprzedzaliśmy innych lekarzy: „Bechtieriew powiedział, że to nic takiego”, że „to wrodzona anomalia, te nierównomierne źrenice w oczach”.
A Nauk przez 5 lat szpikował bromem i kamforą, aby „uspokoić nerwy” człowiekowi, w którym dokonywał się powolny proces niszczenia tkanki systemu nerwowego. „Proszę zwrócić uwagę na bóle głowy – mówiłem. – Zawsze w nocy ma ból (nacisk) w ciemieniu”. A on milczał. To, że on słyszał i milczał, nie pytał (nie „wczepiał się” w to, co mówiłem), uspokajało mnie, pozwalało odnieść wszystko (do „stałej przyczyny”) do anemii (całego ciała, a tym samym i głowy), co dawno już stwierdzili wszyscy lekarze (od pierwszego dziecka, kiedy nie mogła karmić – nie było mleka).
Również teraz owo „nie było mleka” – wszystko wyjaśniało.
Wszystko zmienił Karpinski: „Proszę pozwolić! Bechtieriew powiedział, czy też ktoś inny, a właśnie te objawy (źrenice i ścięgna) oznaczają zniszczenie centrów mózgowych, z których wychodzą nerwy kierujące skurczami. Znaczy, że ich nie ma! A choroba jest, a więc trzeba poszukać, skąd się to wzięło”.
Jak według linijki poprowadził wszystkie badania. Diagnoza Bechtieriewa padła.
„Nie byłoby wczesnej sklerozy arterii, gdyby leczenie rozpoczęto we właściwym czasie, nie byłoby też zwyrodnienia zastawek serca, a w zależności od nich – udaru” (Karpinski).
Wszystko można było uratować. Teraz jest za późno.
„Coś da się jeszcze poprawić” – powiedział Karpinski. Gdy tylko zaczęto odpowiednie leczenie, we wszystkich częściach pojawiło się polepszenie: ucisk w piersi (aorta) zniknął, bóle głowy ustały, miesiączka wróciła do normy, czego nie mogli osiągnąć wszyscy ginekolodzy (też mistrzowie – nie popatrzyli na źrenice).
To było coś, z czego zaczęliśmy się cieszyć. Serce zniszczone, żyły zniszczone.
Natomiast źrenice ze względu na jasność i stałość symptomu są w medycynie tym samym, co w geografii stwierdzenie „Londyn jest w Anglii”, a o „Londynie w Anglii” nie wiedzieli Mierzejewski (w Arensburgu), Nauk, Rozenblum (w Łudze) i wielu innych.
Kiedy opowiadałem o chorobie A. A. Stołypinowi, to on zapytał:
– Kto jest waszym lekarzem?
– Nauk.
– Proszę się go trzymać.
Rzeczywiście, on miał ogromną praktykę w Petersburgu. Te zdecydowane słowa Stołypina tak dobrze na mnie podziałały!
Moja rada dla czytelnika: sprawdzajcie lekarzy według książek. Dlatego, że oni często „nie wiedzą, gdzie jest Londyn”. Ten straszny błąd Anfimowa, Bechtieriewa i Nauka na 15 lat zniszczył nasze życie, zabrał dzieciom matkę i „kolumnę domu” zabrał nam wszystkim.

* * *

…………………………………………………………………………………
438. – No cóż, przyjdzie do was starość i będziecie samotni.
Nieinteresujący i samotni.
Będziecie jęczeć i nikt nie usłyszy.
Będziecie stukać pięścią w obce drzwi i nikt wam nie otworzy.
(nasz los: pokolenia)

* * *

439. Oni są sławni. Ale ciągle leżą.
(o Rosjanach)

* * *

440. Państwo łamie kości temu, kto się przed nim nie zgina lub też go nie kocha, jak narzeczona narzeczonego.
Państwo to – siła. To jest najważniejsze.
Dlatego też jedyną wadą państwa jest jego słabość. „Słabe państwo” to contradictio in adiecto. Dlatego „słabe państwo” nie jest już państwem, jego po prostu nie ma.
(stojąc oparty o dom na Nadieżdinskoj)

* * *

441. Do 17 roku życia przerabiała wyprawy krzyżowe, potem analizowali w klasie „Childe Harolda” Byrona.
Mając 17 lat zaczęła pracować w 11 urzędzie pocztowym, gdzie przyjmuje listy polecone. Stawia stemple i wydaje pokwitowania.
(z historii rewolucji rosyjskiej)

* * *

442. W entuzjazmie:
– Gdyby rzucić bombę w rosyjski klimat, to on się zmieni i będzie taki, jak na wybrzeżu Krymu!
Naczelnik miasta:
– Panowie, klimat się nie zmieni tak długo, dopóki władze tego nie nakażą.
(nasza rewolucja)

* * *

443. Człowiek żyje jak śmieć i umiera jak śmieć.

* * *

444. Literaturę czuję jak spodnie. Tak samo bliska i tak samo „swoja”. Cenię je, strzegę, „zawsze w nich” (ciągle piszę). Ale dlaczego mam się z nimi ceregielić???!!!

*

Te wszystkie moje „wybryki” i wszystkie szczegóły: że nie mogę sobie wyobrazić literatury „poza sobą”, na przykład poza „swoim pokojem”.
(rano, po wstaniu)

Moja „wiedza” o niej jest fizyczna, przez dotyk, jest znacznie bardziej powierzchowna, niż głębia mojego „nie wiem”. Właśnie z powodu tych wahań, w których szala niebytu przeważa – wszystko się dokonuje.
Oczywiście, ja wiem (widzę), że są czasopisma, gazety i „wszystko jest zorganizowane”. Prenumerata i poczta. Jednak żyję, jak „we śnie” i prawie „nie wierzę”. Stąd o nic nie proszę i „swego imienia tu nie powiem”. Zresztą „tutaj” – wszystko mi jedno.
Co innego (w literaturze) – właśnie spodnie. Wieczne, ciepłe. Bez ceregieli.

* * *

445. Wokół mnie lata bardzo dużo puchu i pierza. Z tego powodu „cała moja literatura” jest piękna.

Ja się boję, wśród walk
Ty na zawsze stracisz
Świeżość łagodnych ruchów
Czerwień wstydu.

Moim ideałem jest Pieriedolski i Busłajew. Busłajew ze swoją spokojną rozumnością i niezwykłym człowieczeństwem.
(na papierze, na którym to napisałem,
Wieroczka – VII klasa u Stojuninej,
cała w patosie i romantyzmie, napisała:)

„Nieprawda, nieprawda, bo Ty byłeś pierwszym, który potrafił tak jasno i w pełni wyrazić to, co chciałeś. Twoja literatura to Ty, Ty cały z Twoją duszą buntowniczą, cierpiącą i zmęczoną. Nikt nie potrafił tego wyrazić w tak silnej formie i tak dokładnie przedstawić każdy swój ruch”.

*

Interesujące, co dzieciaki myślą o swoim „tacie”. Kiedy „Odosobnione” leżało na stole w korekcie (już „po cenzurze”), nagle zobaczyłem pełno uwag, napisanych ołówkiem – często sprzeciwów. Nie wiedziałem, kto to napisał. Z Wierą nie rozmawiałem już od miesiąca (byłem zły): byłem zdumiony, gdy się dowiedziałem, że to ona. Napisała z ogromną miłością. Zresztą ona jest nieposłuszna, gwałtowana, ale zdolna do miłości. W domu nikt nie może się z nią równać i „wszyscy się wycofali” (od jej 14 roku życia). Ona jest sławna i daj jej, Boże, właściwą „drogę”!

* * *

446. Tajemnica pisarstwa tkwi w koniuszkach palców, a tajemnica oratora w końcówce jego języka.

*

Te dwa talenty, oratorstwa i pisarstwa, nigdy nie idą w parze. W obu wypadkach rozum gra bardzo mało roli; to – biblioteka podręczna, kantor, biuro i tak dalej. Jednak nie patos i nie talent, który jest wyłącznie cielesny.
(21 listopada, święto Wprowadzenia,
moje ulubione święto – ze względu
na miłą cerkiew pod tym wezwaniem w Jelcu)

* * *

447. Jedynie kończąc życie widać, że całe życie było pouczeniem, a ty sam byłeś nieuważnym uczniem.

*

Tak więc stoję, jak ze swoją nienauczoną lekcją. Nauczyciel wyszedł. „Zbierz książki i wychodź”. Byłbym zadowolony, gdyby ktoś mnie „ukarał”, „nie dał mi obiadu”. Nikt jednak nie ukarze. Ty – w ogóle nikomu nie jesteś potrzebny. Jutro będzie „lekcja”. Ale dla innego. Inni będą się uczyć. Tobą nikt więcej nie będzie się zajmował.

* * *

448. …a jednak „drobiazgowego kramiku” z duszy nie wyrzucisz: te wszystkie irytacje, gniew, miłość własna, warta grosza, minuta czasu, a jest, siedzi i nie potrafi nie dopuścić do duszy.
(na samotnym spacerze)

* * *

449. Kanonik Sz. miał pogrzeb matki. On był stary, a ona to już była starożytna. Stuletnia.
Na cmentarz szedł też starosta cerkiewny, zarazem naczelnik miasta.
Szli i po cichu rozmawiali. Była to rozmowa o jakichś ważnych sprawach. Rozmawiali do samego cmentarza.
Otworzono bramę. Wnieśli. Ponieśli. On powiedział słowo nad trumną.
Spuścili do ziemi i pojechali do domu.
(wspomnienie)

* * *

450. Mama dusiła się.
– Pobiegnij, Wasia, do ojca Aleksandra. Chcę się wyspowiadać i przyjąć komunię.
Pobiegłem. Było to w Kostromie.
Przychodzę. Mówię. On z niezadowoleniem:
– Przecież dwa tygodnie temu ją spowiadałem i dałem komunię.
Stoję. Przebieram nogami w drzwiach.
– Bardzo prosi. Powiedziała, że niedługo umrze.
– Przecież dwa tygodnie temu! – powtórzył głośniej i z niezadowoleniem – Czego jeszcze jej potrzeba?
Założyłem czapkę i pobiegłem. Powiedziałem. Mama nic nie odpowiedziała i wkrótce umarła.
(w 1869 lub 1870 roku)

* * *

451. „Będę leżeć w grobie i dalej będę pracować”.
Bardzo zdecydowanie.
Ledwo stojąc na nogach przygotowała mi – ani za słabą, ani za mocną – herbatę.
(przy śniadaniu)

W tych słowach „i w grobie będę pracować” – jej cała osobowość.
(8 listopada)

* * *

452. „Dusza jeszcze żywa. Ciało umarło”.
(po 2 godzinach, kiedy wlokła się do pokoju Tani,
a ja powiedziałem: „Gdzie idziesz? Połóż się lepiej”.
8 listopada)

* * *

453. Konsylium, 4 lekarze: Karpinski, Kukowienow, Szernwal, Grinberg. I – sąd nad „Odosobnionym”. Trzeba walczyć z głębią myśli cenzorów. Trzeba napisać prośbę do cesarza, żeby odrzucił te wszystkie bzdury. „My mamy swoje Habeas corpus” – każdy ma prawo osobiście prosić o obronę samego cesarza (godne uwagi słowa Rcy).
(10 listopada, sobota)

* * *

454. Niekiedy odczuwam w sobie coś zadziwiającego. To moje zamyślenie. Wtedy nic nie wchodzi w krąg moich zainteresowań.
Jestem kamienny.
A kamień – to straszydło.
Trzeba kochać i płonąć.
Stąd moje nieszczęścia w życiu (moja dawna praca), błąd całej drogi (jedynie „wychodząc z siebie” byłem uważny w stosunku do „przyjaciela” i jej chorób) i „grzechy”.
W zamyśleniu nie mogłem nic zrobić.
A z drugiej strony mogłem zrobić wszystko („grzech”).
Potem byłem smutny: ale było już za późno. Moje zamyślenie mnie zjadało i wszystko wokół mnie.
(7 grudnia 1912 r.)

* * *

455. Chamstwo i przemoc dają 2 % „powodzenia”, a łaskawość i usługa 20 % „powodzenia”.
Żydzi wcześniej od wszystkich innych, już przed narodzeniem Chrystusa, właśnie to zrozumieli. Od tamtych czasów zawsze „mają powodzenie”, a ich przeciwnicy zawsze „mają niepowodzenia”.
Oto cała historia, prosta i złożona.

* * *

456. Nigdy nie widziałem przeklinającego Żyda, albo też Żyda kogoś okładającego, nawet chamskiego. Ale ich igły głęboko kolą. W handlu, w bogactwie, w honorze – kiedy oni wszystko zaczynają odbierać innym.

* * *

457. Urzędnicy właśnie dlatego nic nie wymyślają, nic nie podejmują, nic nowego nie zaczynają, a nawet wszystkiego „zabraniają”, gdyż są „obliczeni na maluczkich”.

*

„Nie pokładajcie w człowieku nadziei w tym, co wielkie. Pokładajcie nadzieję w tym, co najmniejsze”. – System pokładający nadzieję „w tym, co najmniejsze” to właśnie system urzędniczy.
(na zaproszeniu na „Wieczór Połonskiego”)

* * *

458. Już wcześniej postanowiono, że człowiek nie jest geniuszem. Poza tym jest naturalnym łajdakiem. W rezultacie tych dwóch „przekonań” pojawił się urzędnik i decyzja, żeby wszędzie byli urzędnicy.

* * *

459. Jeśli państwo „rozwala się”, jeśli Kościół „nie jest święty”, jeśli człowiek „nie może wierzyć”, to w każdym z tych wypadków pojawi się urzędnik.
(na zaproszeniu na „Wieczór Połonskiego”)

* * *

460. Wszystko, co jest „szablonowe”, istnieje jedynie formalnie. Tragedia nie w tym, że Rosja cała w „fasadach”, a w tym, że te fasady są puste.
Rosja to szereg pustek.
„Pusty” jest rząd – nie ma myśli i przekonań. Nie cieszcie się jednak – puste są też uniwersytety.
Puste jest społeczeństwo. Pustynne, powietrzne.
Jak stary dąb: korzenie, gałęzie, a wewnątrz pełno pustych miejsc.
W te puste miejsca wdzierają się obce plemiona, nawet cudzoziemcy. Rzecz nie w sile ich nacisku, a w tym, że nie ma sprzeciwu.

* * *

461. Egoizm partii, które wyrosły nad potrzebami i cierpieniem Rosji – oto Duma i polityka w gazetach.

* * *

462. Oczywiście, ja umrę jednak z Kościołem, oczywiście, Kościół jest mi niezmiernie bardziej potrzebny, niż literatura (wcale nie jest mi potrzebna), i duchowieństwo wszelakie jest mi miłe. Jednak umierając wśród nich, będę umierał z jakąś udręką o nich.
Iwan Pawłowicz pogłaszcze się po policzku i powie: „No, to nic…”. Fl. popatrzy długim spojrzeniem i nic nie powie. Drozdow powie: „Ja pana wyspowiadam”. Nie jest to jednak odczyt Kuskowej „po pogrzebie”, nie jest to referat Fiłosofowa na mój temat i nie jest to „wieniec od redakcji”.
(rano 9 grudnia)

* * *

463. To, co jest, wydaje mi się nieprawdopodobne, a to, czego „nie ma”, wydaje mi się rzeczywistością.

*

Stąd wolność, udręka i poczucie niepotrzebności.
(rano, po wstaniu)

* * *

464. Kiedy człowiek śpi, to on, oczywiście, „nie grzeszy”. Co jednak z tego wynika?
Ta „droga istnienia” jest męcząca dla Rosjan.
(jadąc dorożką)

* * *

465. Dla grzechu i przestępcy przygotowano takie tortury, jakich ludzie nie są w stanie wymyślić.
(jadąc dorożką 14 maja – o tęsknocie młodzieży)

* * *

466. Żyd zawsze zaczyna od usług i usłużności, a kończy władzą i panowaniem.

*

Dlatego w pierwszej fazie jest nie do usunięcia i nie do rozszyfrowania. Co można zrobić, kiedy po prostu „proponują usługę”? A w drugiej fazie nikt nie może się z nimi równać. „Woda wszystko zatopiła”.

*

I niesie zgubę krajom, narodom.
(przygotowując skręty)

* * *

467. Umarł Suworin: wokół – jego sprawy, jego duch, wszystko „jego”. Tak samo szumi drukarnia, szumi gazeta, wydaje się, że „trzeba już iść z korektą na górę” (do gabinetu, do „niego samego”).
A jego nie ma. „Nie ma” – a wydaje się, że „jest”. Między „nie ma” i „jest” występuje wahanie – jakieś straszne. Jest w tym coś strasznego.
Właściwie zwiększa grozę śmierci i niechęć do niej. „Człowiek jak gdyby jest z nami”: to jest znacznie straszniejsze, niż „jego już nie ma”. W sformułowaniu „jego już nie ma” – smutek, tęsknota, łzy, a w drugim wypadku – praca trwa nadal, co odbiera śmierci jej smutek, jej tęsknotę, jej sens, „wszystko”, co się z nią wiąże.
„Człowiek jakby nie umarł”: jest to tak straszne i potworne dla człowieka, który przecież rzeczywiście umarł i dla niego tylko to jedno jest ważne, że jego już nie ma, że on przeszedł do jakiejś nowej rzeczywistości, w której „na pewno nie ma gazet”.
I został przez nas, ciągle zajętych, porzucony, jest „zupełnie sam” w tej strasznej nowej rzeczywistości.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

468. „Spór wyjawi prawdę”, na przykład spór Jurkiewicza z Czernyszewskim.
Spór Puryszkiewicza i Milljukowa doprowadza nawet do opluwania się: to już jest prawda niebieska.
(o aksjomacie lat sześćdziesiątych)

* * *

469. To już drugi raz w moim życiu: okręt płonie, a armaty strzelają.
Pierwszy raz było to w roku 1896-7-8: kontrola, cwany, pełen nienawiści i nadęty T. I. F., redakcje „swoich wydań” (konserwatywnych), które nie płacą za artykuły i podpisują jedynie „bieżący rachunek”, dzieci i żona, cały „porządek jurydyczny” wokół nich, a w duszy – jakaś ciemna mgła, przez którą przebijają się błyski gniewu: i ja, „ustawiwszy armaty”, zacząłem strzelać „po swoim obozie” – po tych wszystkich skąpych (nie tylko w sprawach finansowych) duszach, po tych wszystkich leniwych duszach, po tych wszystkich niezdarnych duszach.
Wcale nie strzelam po „kalekich”, „ubogich i oszczędzających pieniążki”, a po wysuszonych, zimnych i obojętnych.
…………………………………………………………………………………..

Poza „przyjacielem” i jej wieczną modlitwą (to najważniejsze), zwrot w prawo” był spowodowany przez N. R. Szcz., Fl. i Iw. „Oni sami wszystko oddali”. I pogodziłem się moralnie z hołotą. Jednak rozejście się moralne, po którym później nastąpiło rozejście się metafizyczne, było główne.
(przy pracy)

* * *

470. Być może, całe życie przeżyłem „bez Rosji” („wędrowiec ideowy”), ale chcę umrzeć z Rosją i być pochowanym z Rosjanami.
Poza Rosjanami, w sposób naturalny i wyłączny Rosjanami, nikt w ogóle nie jest mi potrzebny, nie jest miły i nie jest interesujący.
(po przeczytaniu w „Kołokole” o strasznym pogrzebie
Szuwałowskiego – na żydowskim cmentarzu i według
obrządku żydowskiego, a on przez całe życie uważał
się za prawosławnego) (2 listopada 1912, w klo…)

* * *

471. Człowiek linieje, linieje. Również cały świat ciągle linieje. Z każdym kęsem chleba wchodzi w nas nowy kawałek ciała: nie tylko jemy, ale także zjadamy samych siebie, sami siebie przekształcamy w „wyrzucanych precz”… Jakże więc ciągle możemy być „tacy sami”?

*

Planety krążą, ciągle odchylając się od prostej, ciągle odchodząc od wczorajszej drogi. Jak planeta – tak i człowiek.

*

Pochylamy się, zginamy… póki umrzemy!
A wtedy będziemy „niezłomni” i „bez zmian”…
(13 grudnia 1912 r.)

* * *

472. Tak, jeśli nasienie jest – brudem, to, oczywiście, „on ją utytłał”.
Czy jednak?
Nasieniem jabłka jest jabłko, nasieniem pszenicy jest pszenica: a nasieniem człowieka, widocznie, jest człowiek?
Jak on dał jej człowieka? Oczywiście – to dziecko od niego. Dlaczego więc mówią, że jest to „brud” i „on ją utytłał”?
Nie rozumiem.
(13 grudnia 1912 r.)

* * *

473. Cywilizacja nie jest na ulicach, cywilizacja jest w sercu.
Tam jej korzeń.

* * *

474. „Usługi” żydowskie są jak gwoździe w moich rękach, łaskawość żydowska opala mnie jak płomień.
Korzystając z tych usług zginie mój naród, gdyż przejedzony tą łaskawością, zadusi się i zginie mój naród.
(na liście G-a o Żydach, 28 grudnia)

Naród nasz jest bowiem nieociosany i chamski. Okrutny.
Wszyscy biegną do Żydów. Za sto lat „Żydzi będą mieli wszystko”.

* * *

475. W wieku 57 lat osiągnąłem wolność drukowania książek. Wolność druku polega na tym, że książki zwracają koszt swego wydania. Do „Wrażeń z Italii” ciągle były straty i wydanie czegokolwiek oznaczało bankructwo. Oczywiście, nie miałem „wolność pióra” i „wolność ducha”, nie miałem żadnej wolności.
A teraz w wolny sposób pokazuję figę. Moje książki – nie wiem dzięki komu – są bardzo szybko kupowane zaraz po wydrukowaniu w ilościach po kilkaset egzemplarzy i przez 2 lata (okres obliczeń drukarskich, ale umowny) są w całości wykupione.
Teraz nie potrzebuję już „czytelnika” i „opinii”. Drukuję, co chcę – moja dusza jest wolna.
(paląc papierosa)

* * *

476. Boże mój, Wieczności moja: dlaczego dałeś mi tyle smutku?

* * *

477. Dlaczego numizmatyka pobudza tyle myśli?
Swoim brakiem myślenia. I „myśli” lecą jak ptaki, kiedy oko ogląda i w ogóle zajmujesz się monetami. Dusza jest wtedy wolna, uwalnia się. „Mechanizm zajęć” (w numizmatyce) usunął ból duszy (zawsze), dusza oddycha, nie cierpi. Wyleciawszy spod bólu, który tłamsi samą myśl, dusza rozwija skrzydła i leci-leci.
Właśnie dlatego lubię numizmatykę. Poświęcam jej poetyczne godziny nocne.
(zajmując się numizmatyką)

* * *

478. Nasz piskorz ciągle wije się wokół kogoś, coś wącha, a nawet gdzieś podsłuchuje (zadziwiająca informacja Wł. Mich. Doroszkiewicza). „Dusza rozchełstana”, ton „pod chłopa” lub „pod majstra” – żartuje, bajdurzy, jest chamski, „rozpychajcie się, panowie”. Jednak pod tym wszystkim gdzieś się wciska i z kimś nawiązuje „przyjaźń”. Metoda „nawiązywania przyjaźni” jest jedna: wstawić komplement w ironię i żart. Pozornie demokrata wszystkich wyzywa i wszyscy zapraszają demokratę na śniadanie. Najadł się i był w dobrym towarzystwie. Ach, z powodu „dobrego towarzystwa” prawie wariuję. W domu chlew i swoi też siedzą w chlewie, ale zapobiegliwy publicysta chodzi po dobrych parkietach, siedzi na obitych jedwabiem meblach i zajada śniadanie w towarzystwie bankiera i bankierowej, albo inżyniera i inżynierowej. Jakież oni mają „kapelusze”, a żona chodzi w rosyjskiej chusteczce.
(zaśmiecony demokrata)

* * *

479. Bez przyjemności cielesnej nie ma przyjaźni duchowej. Ciało jest zasadą ducha. Korzeniem ducha. A duch jest zapachem ciała.

* * *

480. Rcy ma w żołądku arie z „Figara”, a w głowie – wielkopostne „Alleluja”. Te dwie melodie oplatają jego życie.

*

Jedyny człowiek, jakiego spotkałem, który pomieścił w sobie (bez martwego eklektyzmu) całkowicie różne kontrasty życia, dźwięków, rysunków, kresek, cieni, ideałów, „wspomnień”, marzeń. Według „rozmachu amplitudy” wahadła jest on najbardziej pojemnym człowiekiem, jakiego spotkałem w życiu.
A nie tylko nie wychodzi z domu, ale nawet do ogródka przy domu.
(na odwrocie ulotki)

* * *

481. Pogaństwo jest dzieciństwem ludzkości, a dzieciństwo w życiu każdego z nas jest jego naturalnym pogaństwem.
Wszyscy więc poznajemy „starożytnych bogów” i znamy ich instynktownie.

* * *

482. Moralna (ale nie w znaczeniu książkowo-teoretycznym, a w życiowym i praktycznym) jest taka rzecz, o której nie mówi się tak samo, jak o powietrzu lub krążeniu krwi, „czy są one potrzebne”? Można je negować, ale dopóty, dopóki rzecz nie dotknęła nas i życia. Na przykład, wszyscy pisarze byli niedobrzy dla Leontiewa i nie chcieli o nim pisać, ani go wspominać: jak on to odczuwał?! On to przeklinał, nienawidził, intrygował („głupie motywy osobiste”), odsuwał od siebie, nawoływał do dobroci, aby „były o nim recenzje”. Jest to – fakt, mówi o nim cała biografia Leontiewa, płaczą i krzyczą o tej „niechęci ludzi” jego wszystkie listy. Jak osądzać ludzi w jeszcze straszniejszych cierpieniach głodu, nędzy, ucisku, gdy oni też wzywają do dobroci i przeklinają brak dobra. Można się z tym spierać teoretycznie i Leontiew spierał się, ale to wskazuje, że i on był teoretykiem oraz Don Kichotem „egoistycznego Ja”, a wcale nie był życiowym człowiekiem, z sumą realnych relacji. On też dopuszczał „zło”: wyobraźmy sobie jednak, że z jego sług, których ona tak kochał i był szczęśliwy z powodu ich wierności, po pierwsze oboje oszukiwaliby go w sprawach pieniężnych, a po drugie (słudzy byli mężem i żoną, a ich małżeństwo urządził L-w), mąż oszukiwałby żonę i „wspaniałomyślnie, jak Alcybiades” miałby na boku kochanki? Oczywiście, Leontiew zbuntowałby się, przeklinał i byłby nieszczęśliwy. Z tych powodów „cały Leontiew” to w istocie – „tylko same rozmowy”, no, możemy się zgodzić – Wielkie Rozmowy. I – tylko. Ale „dobra rozmowa” nie jest warta paschalnego kulicza. Leontiew żył i praktycznie pragnął wszystkiego tego, czego pragnął „przeciętny Europejczyk” i „burżuj w marynarce”.
(na wizytówce Rodanowicza)

* * *

483. Ze względu na klimat i historię w Rosji jest tylko jeden „motyw obywatelski”:
– Służ!

*

Nie ma tu żadnych kwiatków.

*

Głód. Zimno. Mróz. Gdzie tu urządzać republikę? Rodzą się kartofle i marchewka. Nie, jestem zwolennikiem autokracji. Z ciepłego pałacu można rządzić „kresami”. A na mrozie nie dasz sobie rady nawet ze swoją izbą.
Republiki organizują jedynie ludzie „w swoim cieple” (dekabryści, Hercen, Ogarjow).
(przygotowując skręty)

* * *

484. Pytałem G. o „Put’” i Morozową…
To kobieta z zadziwiającym rozumem i smakiem. Okazuje się, że nie tylko „rzuca pieniądze”, ale sama bierze we wszystkim udział. To ważniejsze, niż szpitale, ochronki, szkoły.
Brudna literatura, jej radykalny charakter, jej negacje i przekleństwa – to w Rosji jest tak straszne, że bez przezwyciężenia takiej literatury nie ma co marzyć o szkołach, a nawet o leczeniu chorych i karmieniu głodnych.
Dusza ginie: czymże przy tym jest ciało?
I ona wzięła się za duszę.

*

Oczywiście, nosiliby ją na rękach, gdyby ze swego miliona nakarmiła różnych radykałów.
Ona tego nie zrobiła.
Teraz ją przeklinają. W przyszłości będą błogosławić.
Wydawane obecnie przez „Put’” książki znacznie przewyższają swoją treścią i wartością „Dzieła Sołowjowa” (z „Kółka” Sołowjowa wyszli działacze). Wszystkie tę książki nie byłyby wydane, gdyby nie było wydawcy. W ten sposób bogactwo, „nędzna rzecz przed Bogiem”, w rozumnych rękach stworzyło jakby „drugiego filozofa i pisarza w Rosji, Sołowjowa”.
Zadziwiające.

*

Nie sposób nie wspomnieć paralelnej działalności łagodnego, skromnego i rozumnego ojca Antonowa („Religijni filozofowie na Rusi”).

*

Tam też pojawiają się Cwietkow i Andriejew,

*

Ze wszystkich stron podnoszą się pozytywne zorze.

Daj nam, Boże – chleb,
Moje bogactwo!

* * *

485. Bez wątpienia, okcydentaliści lepiej szyją buty od słowianofilów. Zajmują się tokarstwem. Ciesielką.
„Butów” nie da się przezwyciężyć żadnym Puszkinem. Buty nosił sam Aleksander Siergiejewicz, a przy tym lubił dobre buty. Okcydentalista uszyje mu buty. Weźmie za to nieduży procent, majątek w zastaw, wyzwoli „z potrzeb” tego hulakę, który lubił karty i inne rzeczy.
Jako duch – okcydentalizm jest nicością. Nie ma treści.
Ale nie wolno zapominać o praktyce, o praktycznym załatwianiu spraw, o tym całym „żydostwie” i „amerykanizmie”, które prawie w całości trzeba pozostawić okcydentalistom, gdyż tylko jedni znają się na tym w Rosji. I konstytucja, i buty. Przecież nie słowianofile będą zakładać pierwszą kasę zapomogową w Rosji i pierwszy „rosyjski bank”. A bank też jest potrzebny.
(13 grudnia)

* * *

486. We mnie jest strasznie dużo gnidy, grzebiącej przy korzeniu włosów.
Niewidzialne i wstrętne.
Po części stąd moja głębia (widzę korzenie rzeczy, jestem humanistą, nie osądzam, współczuję).
Ale jak ciężko z tym żyć. Taki już jestem.

* * *

487. Czyż sens Chrystusa nie zawiera się w Getsemani i krzyżu? To znaczy, że On dał wzór ludzkiego cierpienia, jakby powiedział lub ukazał, lub przemilczał:
– Dzieci moje, nie mogę was wybawić (Jednak nie mogę! O, jakie to straszne!): patrzcie jednak na Mnie, wspominajcie Mnie, a będziecie się pocieszać, będzie wam lżej, gdyż i Ja cierpiałem.
Jeśli tak: On przyszedł pocieszyć w cierpieniu, którego nie można ominąć, nie można zwyciężyć, przede wszystkim w tym strasznym cierpieniu śmierci, w jej zbliżaniu się…
Wtedy wszystko można wyjaśnić. Wtedy Hosanna…
Czy jest jednak tak? Nie wiem.

*

W każdym bądź razie zrozumiałe jest wtedy przemilczenie małżeństwa, ciała, „obrzezanie nie jest potrzebne”.
Kiedy ciężko chory leży w pokoju, to czy powiemy: „Obnaż udo i podnieś kraj swojej szaty”?
Nawet do głowy to nie przyjdzie. Smak na to nie pozwala.
Wszystko, co „starotestamentowe”, przeminęło i „nastał Nowy Testament”.
Czy tak? Nie wiem. Po raz pierwszy zaświtało w głowie.
(7 listopada 1912)

*

Jeśli On jest – Pocieszycielem, to jak bardzo chcę pociechy. Wtedy On jest moim Bogiem.
Czyżby?
Jakaś radość. Ale jeszcze nie mam odwagi. Czyż nie mam bać się tego, czego boję się z takim śmiertelnym przerażeniem? Czyż mam myśleć – „Spotkamy się! Zmartwychwstaniemy! Oto On – nasz Bóg! Wszystko zostanie wyjaśnione”.
Moja ponura dusza po raz pierwszy bierze pod uwagę ten punkt widzenia. O, jakże ponura była moja dusza, jeszcze w Kostromie, przecież ja ani w zmartwychwstanie, ani w duszę, a zwłaszcza w Niego – nie bardzo wierzyłem.
– Przerażające i dziwne.
To znaczy było przerażające, a to, co dziwne, dopiero nastąpi.
Czy można powiedzieć: „Umrzemy i nicość”.
Czy Ty nakazujesz nie bać się śmierci?
Panie, czy to Ty przychodzisz w nocy, kiedy dusza tak strasznie cierpi?

* * *

488. To wcale nie uniwersytety wychowały autentycznego Rosjanina, a dobre i niepiśmienne nianie.

* * *

489. Kościół jest nie tylko korzeniem kultury rosyjskiej – jest to oczywiste nawet dla chrestomatii Gałachowa – ale także jest szczytem kultury. Domyślił się tego Chomiakow (i Kiriejewscy), teraz mówi o tym Fl. i Cw.
Rcy – też.
Tymczasem, kim są w chrestomatii Chomiakow, Kiriejewscy, książę Odojewski? Nawet nie są wymienieni. Ich nazwiska znaczą mniej, niż Teofana Prokopowicza i Melecjusza Smotrickiego, gdzież im do księcia Antiocha Kantemira i Łomonosowa.
„A to dlatego, że nie pisali wierszy i satyr”.
Zaiste, „Chrestomatię Gałachowa” układał jakiś fircyk, pokazany w „Brygadierze” Fonwizina. A całe rosyjskie ministerstwo oświaty „od jakiegoś Wralmana”.
Jakże zrozumiały staje się tajemniczy instynkt, który zmusza naszych władców do stronienia od oświaty gimnazjalnej i uniwersyteckiej, unikania jej, nie wchodzenia, lub też bardzo rzadko, do gimnazjów i uniwersytetów.
Ta cała oświata to nihilizm, negacja i kpiny z Rosji.

*

Jak to dobrze, że przespałem uniwersytet. Na wykładach dłubałem w nosie, a na egzaminach odpowiadałem „według notatek”. Czort z nim.
Czczę święte nazwiska Busłajewa i Tichonrawowa. To nie byli profesorowie według szablonu, mieli „swoje ja”.
Szanuję Gierje i Storożenko, Korsza. Więcej nie ma kogo wspominać. W pamięci zostały tylko mundury. Zabawny był Winogradow, który chodził w czarnym fraku i cylindrze, jakby szedł na bal, na którym główną postacią był on sam. „Dlatego, że został zaproszony do Oksfordu”.
Moskiewska dama, zaangażowana przez cudzoziemca.

* * *

490. Zamówiłem (przez Ermitaż) statuę Apisa z Egiptu. Autentyczna. Brąz. Oto ten „złoty cielec”, któremu Żydzi kłaniali się pod Synajem i którego Jeroboam postawił w Betel. Jedna idea. Jedno uczucie. Izraelitki z radością przynosiły „złote ozdoby” z palców i uszów, aby zrobiono im ten posąg.
Apis – to zdrowie. Siła. Ogień (męski).

*

A zdrowie „przyjaciela” przegapiłem.

*

Dlaczego moje życie jest tak głupie? Dlaczego całe moje życie jest „bez rozumu” i „bez prawa”?

* * *

491. Cała zmartwiała (bezsiła, serce), z ołowianymi zmętniałymi oczyma (straszne!!):
– Od kogo ten list?
– Od Wiery Iwanownej (z niedowierzaniem). Pisze o jakiejś zgodzie…
– To ja do niej napisałam. Lekcje muzyki dla Tani. Odpowiedziała, że „dobrze”, więc podziękuj.
Urządziła „muzykę” (lekcje) dla Tani!
Tania rano biegnie do szkoły. Nie wypiła kawy. Śpieszy się. Spóźniła się. Mówię do niej:
– Tania, oto muzyka dla ciebie. Chwała Bogu.
Tania się spieszy i nie ogląda się.

*

Kto się będzie wami zajmował, dzieci, jak nie matka? Same nic nie umieją.
(7 listopada)

* * *

492. Chwieje się. Wysuwa mi się z rąk.
– Piec w pokoju Tani grzeje?
– Nie.
– Skąd dym?
– Ciągle jest dym. Dom został tak zbudowany, że gdy się nie pali w piecu, to i tak w mieszkaniu jest dym.
Prawie się przewraca. Wlecze się do pokoju. Okno otwarte i wpadł wiatr.
– Idźmy stąd! Idźmy, wiatr!!
Nie odpowiada, ciągnie mnie do piecu. Drzwiczki zamknięte.
– Widzisz, nie pali się.
Dociągnęła mnie do pieca. Pociągnęła za drzwiczki. Dotknęła pieca. Ciepły. Rano palono.
Odwróciła się i padła na kanapę.
Czekamy na Karpinskiego: dzień niezwykłej słabości, zupełna niemoc. Nie może stać na nogach. Oczy gasnące.

* * *

493. Tania wróciła ze szkoły.
– Widziałaś Wierę?
Wiera jest chora i została w domu.
– Jak to „widziałaś”? Jak mogę ją widzieć, kiedy wiesz, że ona jest w domu.
Do mnie:
– Ona nie widziała Wiery i przyszła bez Nadzi.
– To co? Nadzia później kończy lekcje i przyjdzie też później.
– Dlaczego przyszła bez Nadzi? Nie poszła do niej. A tak przyszłyby obie razem, starsza i maleńka.
Nadzia biegnie umyć ręce przed obiadem.
– O, jest Nadzia. Ona jest w domu. Znaczy, że przyszły razem. (do Nadzi:) Przyszłyście razem?
Razem.
Uspokoiła się. Ma gorączkę. Nie ma sił. Dusza płonie, a ciało wysycha.
(7 listopada)

*

Z Wilborga (portret Suworina):
– Poślę dopełniający kosztorys.
Z Kazania (czytam list):
– U Mikołaja…
– Co to za „Mikołaj”?
– Jej syn, to znaczy mojej matki, ale z drugim mężem. Mikołaj ma adoptowaną córkę. Nie ma pieniędzy na opłatę za szkołę, może pomożecie?
A ja „Mikołaja” nigdy nie widziałem. Jego matki też nie widziałem. Jego adoptowanej córki, nie mówiąc już o jej matce, też nigdy nie widziałem i nie znam, nie rozumiem też, dlaczego te osoby powiązano ze mną…

*

Student – długi list: pisze, że ciężko „obciąża ojca”, „a lekcje – Pan wie, co dają lekcję” (nie wiem). „Przeczytałem w Odosobnionych, że ma Pan 35 000; proszę więc o danie mi 2 ½ tysiąca na skończenie studiów”.
Dlaczego jego „ojcu jest ciężko”, a „obcemu człowiekowi nie jest ciężko”? Dlaczego nie przeczytał w mojej książce, że „11 osób żyje dzięki mojej pracy”. Ale studenta nic i nikt nie interesuje, poza nim samym.
Nazwisko na szczęście nie jest rosyjskie, 2 ½ tysiąca nie na opłaty za naukę, ale „aby nie obciążać ojca” jedzeniem, pokojem i tak dalej. Na pewno, z przyjemnościami.
„Młodzież z honorem” na pewno zajdzie daleko.
(7 listopada)

* * *

494. My przechodzimy nie przez zoologiczną fazę istnienia, ale przez kamienną fazę istnienia.

* * *

ANKIETA
…………………………………………………………………………………..
495. – Kto jest najszlachetniejszym pisarzem we współczesnej literaturze rosyjskiej?
„Skądś” pojawił się Ol-d-Or i powiedział:
– Ja.

* * *

496. Rosyjskie gaduły wszędzie się wałęsają. „Rosyjski gaduła” jest siłą polityczną, której nikt jeszcze nie bierze pod uwagę. Tymczasem jest to główna siła w historii Rosji.
Z tą siłą nikt i nic nie da sobie rady. Ona zaczyna rewolucje i wymyśla reakcję. Ona zwołuje robotników i posyła do pierwszej Dumy kadetów. Nagle Rosja okaże się ani cerkiewną, ani carską, ani chłopską – i nielubiącą wypić, nie będzie też dziarską: a w białych rękawiczkach i z numerem „Wiestnika Europy” pod pachą. Ten niesłychany i prawie ogólnoświatowy cud dokonał po prostu rosyjski gaduła.
Ruś jest milcząca i nieśmiała, prawie nie umie mówić: na jej przestrzeniach rozhasał się rosyjski gaduła.

* * *

497. W liberalizmie są pewne wygody, bez których trudno żyć. Szkół będzie dużo i będę miał gdzie posłać syna. Mego syna nie wyrzucą z liberalnej szkoły, a nauczą łatwo i dobrze. Gdy zachoruję, wezwę oświeconego lekarza, który chorobę serca nie pomyli ze skrętem kiszek, jak Zwiagincew u Pietropawłowskiego (†). W ten sposób „postęp” i „liberalizm” jest angielską walizką, w którą „wszystko włożono” i „wszystko jest w porządku”, a którą z szacunkiem może zabrać w podróż także ktoś, kto nie jest liberałem.
Liberał ładniej wyda „Wojnę i pokój”.
Jednak liberał nigdy nie napisze „Wojny i pokoju”: to granica jego możliwości. Liberał jest „do usług”, ale nie jest duszą. Dusza nie w liberałach, w nich – entuzjazm, wiara. Dusza to – szaleństwo, ogień.
Dusza to – rycerz: niech sobie nawet „chodzi w butach” uszytych przez liberała. Na liberalizm trzeba spoglądać i trzymać za rękę, jak chusteczkę do nosa. Chusteczka jest, oczywiście, potrzebna: ale z jej powodu nikt nie będzie „modlił się do Boga”. To nie jest „rzecz umiłowana” – leży sobie w kieszeni i jej właściciel nie patrzy na nią. Tak i na liberalizm nie trzeba nigdy patrzeć (koncentrować się na nim), ale błędem byłoby nie dopuszczanie liberalizmu.
Ja, na przykład, zlikwidowałbym wszystkie gazety, ale dał autonomię wyższym szkołom, a samym studentom – samodzielność siczy zaporoskiej. Niech nawet urządzają republiki. Cesarstwo Rosyjskie powinno zresztą dopuścić istnienie wewnątrz siebie 2-3 republik, na przykład Republika Wyczegodska (wzdłuż rzeki Wyczegdy), Republika Rionska (wzdłuż rzeki Rioni, na Kaukazie). A także Nowogród i Psków, „wielkie miasta” – z wiecami. Co to za piękno, gdy „wszędzie gubernatorzy”? No to do dziury ich! Przywróciłbym książąt: Twerskich, Niżegorodskich, z maleńką purpurą i maleńkimi koronami. „Ruś wielka – wszystko w niej jest”. Oczywiście, nad wszystkim car. I pustynie. I stepy. Ocean Lodowaty i (dojdziemy) Ocean Indyjski (Zatoka Perska). Wspaniała rada książęca – z ½ -wiece i namiestnicy; a na dołach – hołota Maksyma Gorkiego. Wszystko pięknie i dobrze, jak w „Podwodnym Królestwie” Sadko.
Jednak ta wolność – „bardzo proszę, bez gazet”, gdyż zostanie sprowadzona do sprawek redaktorów i pisarczyków. Chociaż wszystko może być liberalnie: „każdy redaktor niech na własnych plecach rozwozi Wiestnik Europy swoim prenumeratorom”. A jeśli pocztą państwową, to „zapłacicie jak za prywatny list, po 7 kopiejek za łut”. Powiedziałbym demokratycznie: „Dlaczego żołnierz za list od matki ma płacić 7 kopiejek, a prenumerator Wiestnika Europy, bogaty człowiek, otrzymuje niepotrzebne mu zawiadomienie o adresie studenta w cenie 1/200 kopiejki za łut”? W ten sposób likwidacja prasy odbyłaby się liberalnie i filantropijnie. „W imię równości i braterstwa” – to z jednej strony, a „Sam Pan Bóg pobłogosławił” – to z drugiej strony.

* * *

498. Gdybym zaproponował w Tambowie lub Penzie „wybrać ulubionego człowieka do parlamentu”, ale postawił warunek – wybierać tylko w żargonie (żydowsko-niemiecki żargon na Litwie), to Penza wybrałaby Żyda. Dlaczego? To bardzo proste. Rosjanie nie mogliby, a zresztą nie zechcieliby „zgodnie z prawem głosować w żargonie”. Ten wymóg prawa mogłoby spełnić jedynie 10-15 Żydów-szewców w Penzie. To oni wybraliby „trybuna ludowego do Dumy”.
Mechanizm wyborów do Dumy dla Rosjanina jest tym samym, co żargon: jeśli „nie urodziłeś się jako Winawer” – nie podejdziesz do niego. Oto dlaczego wszędzie wybierają „Winawera” i „Winawer jest reprezentantem Rosji”.
„Jest jej autentycznym reprezentantem”.
A Rosja w ogóle nie zna „Winawera”.
Tym samym Rosja nie zna swojego „reprezentanta”.
Co robić? Metodą wyborczą są „biuletyny” i „urny” oraz „agitacja przedwyborcza”. A przecież jest jeszcze jedna metoda:
Los – „kogo wskaże Bóg”.
I – bójka: kto jest silniejszy.
Tak przecież wybierali „na moście Wołchowym”. Póki Iwan III nie powiedział:
– Będą się bić.
I posłał dzwon wiecowy gdzieś do Tweru, ogólnie „do miejsc nie bardzo oddalonych”.
Nie będę się spierał: to smutne. Ale przecież cała Ruś jest smutna. „Wszystko, co ruskie, jest smutne”, a w tym wypadku można tylko opuścić ręce – też po rusku.
(wybory do IV Dumy;
z tych, którzy mieli prawo głosować,
zjawiło się nie więcej, niż 30 %)

* * *

499. Chamscy są ludzie, przerażająco chamscy – i już tylko z tego jednego powodu – ból życia, tyle bólu…
(na zaproszeniu do Towarzystwa Słowiańskiego)

* * *

500. Dusza boleje nad sobą, boleje nad światem, boleje nad przeszłością, przyszłość… „nawet nie ma co na nią popatrzeć”.
(tamże)

* * *

501. Mereżkowski wymyślił znakomity aforyzm: „To, co przeminęło, jest banalne”… Nigdy nie można było zakładać, że on ubierze się w ten aforyzm. Los jednak go złamał. Kimże jest pisarz bez czytelników? Czymże są dziesiątki lat szydzenia z takich ludzi, jak Michajłowski, Skabiczewski, jak Hornfeld (Kranfeld?), Iwanow-Razumnikow, w ogóle wszelkich literackich łapci, butów i pantofli. I Mereżkowski dobrowolnie „przeminął”, żeby „stać się banalnym”…
I „poszedł”… Popatrzcie, on już sepleni i insynuuje, że Aleksander I miał „drugą rodzinę”… Cóż to za koszmar dla dekadenta, zwolennika Nietzschego i piewcy „białej diaboliady”. Tak, „my możemy mieć kochanki”, aktorki, ale – według Mereżkowskiego – lud powinien brać „z wysokiej władzy” przykład cnót rodzinnych. Mereżkowski – jak sądzę – sam nie rozumie, czy wyraża on w swoich insynuacjach złość paryskich emigrantów, czy też skarży się, że Aleksander I dopuszczał się w swoim życiu odstępstw od „Regulaminu Konsystorzy Duchownych”.
To jest właśnie owa „banalność”, która jest jego „banalnością”. Teraz jest on znanym pisarzem liberalnym Rusi szczedrinowskiej, „demaskującej” nawet braki cnót w imperatorach.

*

Mereżkowski przy wszystkich swoich sympatycznych cechach nigdy nie był mądrym człowiekiem: nie był praktyczny – „ziemia pod stopami”, nie był rozumny.

*

Jednak mimo wszystko z daleka ściskam jego dłoń. Rzadko w życiu spotkałem tak niezrozumiałą (dla mnie) przyjaźń (z jego strony), która – jak się wydaje – miała wręcz charakter miłości. Niech Bóg daruje mu grzechy, niech również mnie daruje moje grzechy (przeciwko niemu). Mam takie grzechy. On jest jednym z niewielu ludzi, co do których nie mogę sam sobie wyjaśnić, dlaczego nie mogłem ich lubić. W nim jest wiele smutku, ale zdumiewa, że jego smutek jest – chłodny. A przecież smutek jest ciepły ze swej natury, ale u Mereżkowskiego smutek zmienił swoją naturę.
Myślę, że z literatów piszących w Rosji (nie można powiedzieć: „z pisarzy rosyjskich”) nieliczni mieli w sobie tyle smutku.

* * *

502. Chrześcijaństwo wyraziło w sobie i objawiło światu wewnętrzny sens dziewictwa, jak judaizm i Stary Testament objawił sens rodzenia.
Tam – cała rodzina, poczęta z nasienia, zdąża do nasienia, błogosławi nasienie.
Tutaj niechęć do nasienia, samo chrześcijaństwo jest go pozbawione. „Nie ma już więcej płci męskiej i żeńskiej”, jest – „człowiek”. Nie ma też „Greka i Żyda”, nie ma plemion i narodów.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie przyszedł Winawer:
– Ja przecież mówiłem, że Mojżesz i Chrystus w istocie trudzili się dla adwokata, który „poklepał po plecach” te wszystkie starożytności, odsunął je na bok i zaczął mówić o „ogólnoludzkich wartościach kultury”.

* * *

503. 7 000 000 żołądków i 7 000 000 trzeźwych głów oraz rąk pokona 70 000 000 żołądków, na które pracuje jedynie 7 000 000 rąk i głów, a 63 000 000 gotuje pożywienie i jeszcze prosi o „wsparcie”.
Przecież w Rosji zdecydowanie na 5 próżniaków przypada tylko 1 pracujący.
Oto problem żydowsko-rosyjski pod jednym z tysiąca możliwych kątów widzenia.

* * *

504. „– Módlcie się!” – mówił Leontiew całą swoją religią, swoim chrześcijaństwem, swoimi ślubami zakonnymi oraz związkami ze starcami z Atosu i z Optino.
Doskonale. Rozumiemy. Wszystko jasne.
Czy jednak słyszał on kiedykolwiek o tym, żeby spojrzawszy na prawosławne ikony, na Zbawcę-Miłosiernego i Bogurodzicę-Orędowniczkę, wierzący zaczął prosić ich o jakieś „alcybiadostwo”, o udanie się intryżki miłosnej, o oszukanie wroga, o pomyślne zdradzenie swojej żony i pozostałe §§-fy leontiewowsko-nietzscheańskiej filozofii?
Nie.
Zawsze modlą się o dobro, o „Anioła pokoju, wiernego stróża dusz i ciał naszych”, o łagodny koniec życia, o miłość do swoich wrogów, o „czasy spokojne i pomyślne warunki atmosferyczne”. Niestety, zawsze modlą się „przeciętną modlitwą burżuazyjną” – modlitwą „Europejczyka w marynarce”.
Kimże więc jest Leontiew?
W wieku 35 lat wydaje się starcem i geniuszem, który wstrząsa Europą. W wieku 57 lat wydaje się być chłopcem, który objął rękoma tego „wieloryba”, na którym trzyma się ziemia.
Ten „wieloryb” – to po prostu dobre powietrze i „wszyscy są zdrowi”. Żeby jeszcze było trochę pieniążków w kieszeni.
Wieloryb wcale nie jest chudy, nie jest też „łotrem”. Leontiew zechciał, żeby mu odrosły kły i „żeby oczy błyszczały”. Ale wieloryb mu odpowiedział: „Nie jem mięsa”, a oczy mam takie – „jakie dał Bóg”.
I jeszcze: kiedy on modlił się do Bogurodzicy w czasie cholery, to nagle Ona nie odpowiedziałaby uleczeniem, jak odpowiedziała, a śmiechem rusałki i posłałaby na niego dżumę. „Po alcybiadowsku”. Bardzo interesujące, co powiedziałby Leontiew na możliwość takiej odpowiedzi.
Mój przyjaciel (do Leontiewa): „burżuj” – prawda niebieska, „burżuj” przemieniony przez Niebo. Ale koniecznie burżuj XIX w., dość parszywy, ale to nie jest jego istota. To „burżuje” Chaldei, Nazaretu, „komun francuskich”, opisanych przez A. Thierry’ego. Oni lubili muzykę i, oczywiście, mogliby walczyć na turniejach zachowując sklepik i dalej handlując.

* * *

505. Kim jest Leontiew?
W porządku.
Był wspaniałym Rosjaninem, z czystą i szczerą duszą, jego język nie znał kłamstwa: z tego powodu był prawie unicum w piśmiennictwie rosyjskim, dość jednak fałszywym, sztucznym i uchylającym się. W jego osobie dobry rosyjski Bóg dał dobrej literaturze rosyjskiej dobrego pisarza. I – tylko.
A jego myśli?
Można je wykreślać jedną po drugiej. Jego opera omnia to szereg tomów „przekreślonych” czarnym ołówkiem. To wspaniała lektura. Ale nie ma co się nad nią zamyślać.

*

Nie ma w niej rady i mądrości.

*

Dyskutują (ojciec Aggiejew), czy był on chrześcijaninem, czy też poganinem. Z dwóch „wzajemnie wykreślających się połówek” autentyczną i główną pozostaje, oczywiście, jego „natura”, to, co „wrodzone”. Istnieją pogłoski (jakoby sam Leontiew je rozgłaszał), że został urodzony przez szlachetną i heroiczną matkę, która wyszła za mąż za niezwykle głupiego i płaskiego szlachcica (Leontiew tak mówił o swoim ojcu), ale dzięki jej pełnemu żądzy romansowi… na boku. Syn zawsze podobny jest do matki. Właśnie ten gorący romans, w którym panowała żądza i zawrót głowy, marzenia i nadzieje, rozwinął jego pogańską naturę w takiej szczerości i autentyzmie, w takim pięknie i mocy, jak u nikogo z Europejczyków. A jego „kościelność” przylepiła się do tego pogaństwa, jak i przylepił się niekochany – „kanoniczny” mąż jego matki. W zadaniu przemocy chrześcijaństwu przez Leontiewa jest coś wstrętnego i nie do zniesienia…

Stary mąż,
Groźny mąż,
Nienawidzę ciebie.

Z tej strony, pogańskiej i autentycznej, Leontiew jest interesujący jako wyjątkowo rzadki w historii fakt urodzenia człowieka, z którym chrześcijaństwo nic nie mogło zrobić i wewnętrznie on nie tylko „nie brał pod uwagę Apostoła Pawła”, ale nie słuchał też samego Chrystusa.
I nie bał się.
Pod względem religijnym Leontiew był absolutnie spokojnym człowiekiem, przyzywającym bitwy, bunty, pacyfikacje i nieszczęścia na narody.
Gogol lękał się jednak swego demonizmu. Gogol ciągle był między pogaństwem i chrześcijaństwem, ale nie trafił do żadnego z tych obozów. Leontiew urodził się wręcz poza wszelkim przeczuciem chrześcijaństwa. Jego bogowie są dobrze znani: „Łam plecy wrogom, zdobywaj Indie”; „A ty, Kambizesie – przebij Apisa”.

*

Różnorodność form i siła każdego z dokonujących się procesów (podstawa jego teorii historii i polityki) jest, oczywiście, wyrazem natury, jaką ona jest. Ale są dwa światy i na tym polega „przyjście Chrystusa”: świat naturalny i świat łaski. „Zwycięstwo Ewangelii”, ogłoszone przynajmniej słownie i teoretycznie – polega na tym, że ludzie niezmiernie cierpiący „w porządku natury” umówili się, że we wszystkich wypadkach sprzeczności będą oddawać pierwszeństwo światu łaski. „Chrześcijaństwo” na tym polega, że poszukuje „pokoju” w warunkach wojny i „przebacza”, kiedy można było, a nawet należałoby ukarać. Leontiew z żarem zażądał powrotu do „porządku natury”, zapragnął Konstantyna-poganina i przeciwstawił go ochrzczonemu Konstantynowi. Ale co wtedy zrobić z „bitwą z Licyniuszem” i „tym zwyciężysz” na Niebie, i na labarum (państwowa chorągiew Konstantyna z monogramem Chrystusa).
Ale… natura jest nie do zwyciężenia, a Kościół wiecznie próbuje ją zwyciężyć: oto warunek walki tego, co nowe w chrześcijaństwie, bogactwa form. „Heroizm” nie zginął i „wielkość” nie zaniknęła w chrześcijaństwie, ale tak się zmieniły i otrzymały na tyle nowy kształt, że rzeczywiście stały się „nie do poznania”. „Kambizes idący na Egipt” i „Aleksander zdobywający Persję” są rzeczywiście odrzucani przez chrześcijaństwo i gdyby się w nim pojawili, lub też, gdy się pojawiają – jest to „dodatek” do chrześcijańskiej historii, bez żadnego związku z jej jądrem i jej istotą. Pozwólcie jednak: czyż życie Ambrożego z Optiny nie jest piękniejsze, niż biografia starego weterana wojen Cezara, a życie papieży Leona I, Grzegorza Wielkiego, Grzegorza VII i Innocentego III – bez porównania pełniejsze ruchu, przemian, walk i wysiłków, niż dość łatwe i niezbyt interesujące zwycięstwa Aleksandra Wielkiego nad Dariuszem i Porosem. Historia wcale nie stała się nieciekawa, a jedynie zmieniła ton i tematy. Ton, rzeczywiście, jest inny. „Królestwo łaski” nie dopuszcza do „powtórzenia się” Cyrusa Wielkiego, Aleksandra Wielkiego, Cezara; Napoleon był wyraźnym wyjątkiem i słusznie został instynktownie nazwany „Antychrystem” (ale powtórnie wzywa go Leontiew, z komicznym rezultatem i komicznym wrażeniem, jakie wywołuje samo wezwanie). „Królestwo łaski” wzywa natomiast do wielkiego wysiłku w dziedzinie walki z „demonami własnego ducha” i z „opętaniem”, które pozostało i na zawsze pozostanie w ustroju społecznym, poza murami „królestwa łaski”.

*

Jaka jednak causa efficiens podziałała na pojawienie się Leontiewa? Ta, że „przeciętny Europejczyk” i „burżuj” właśnie w XIX w., w całej fazie porewolucyjnej kultury europejskiej, przekształcili się w coś obrzydliwego. To nie „burżuj” jest gadem, a konkretny burżuj z XIX w., zadowolony z siebie i „postępu”, nienawidzący wszystkich wielkości historycznych i z tego powodu dążący do stanu równości wszystkich ludzi – w jednym brudzie i jednym beznadziejnym błocie. „Nic głębszego i nic wyższego” – powiedział obrzydliwy i paskudny sługus, uderzając w gruźliczą pierś pięścią wielkości greckiego orzecha – „Ani – świętych, ani – bohaterów, ani też – demonów i bogów”. Nie dąży też do żadnej idylli: żonę namówił, żeby poddała się kastracji i nie obciążała się dziećmi, a za to zajmowała się z nim w łóżku onanizmem. „Wiecznie pasywna” kobieta uległa namowom tego szachraja, son mari. Razem handlują, mają „bieżący rachunek” w banku europejskim, jadą zabawić się do Monako, wypocząć na Riwierze, kupują obrazy „pod Rafaela”. Dołączył do nich „przyjaciel rodziny”, gdyż onanizm w trójkę daje większe perspektywy, niż w dwójkę.
Przeciwko takim panom zbuntowały się Niemcy, jak silny bawół przeciwko wilczętom zwyrodniałym do poziomu psa, a teoretycznie „Bóg posłał Leontiewa”.
„¬– A! A! A!!… Wymieść tych wszystkich łajdaków z oblicza ziemi – z ich braterstwem, równością i wolnością oraz innymi frazesami. Do takiego „wymiecenia” powołana jest Rosja, a ściślej cały Wschód, choćby z Persami, Mongołami, z Chińczykami, z kimkolwiek”. Oto formuła Leontiewa i patos całego jego życia. Opowieść Sołowjowa o „zdobyciu Europy przez Mongołów” przed nadejściem Antychrysta jest paralelna i, niestety, naśladuje polityczne apele Leontiewa. W obu wypadkach widzimy wielką tęsknotę za ideałem. Za ideałem istnienia, za idealnym człowiekiem.

*

Leontiewa nie pociągało w bizantynizmie, kościelności, w chrześcijaństwie to, co pozytywne i dobre, święte i pełne łaski, co przemieniło „Szawła” w „Pawła”, za co męczennicy oddawali swoje życie… „Perły ewangelicznej” wcale nie zauważył, a raczej – spojrzał i z obojętnością odwrócił się od niej, dosłownie jak „Cyrus nieprzeczuwający niczego”. Chrześcijańska miłość nic dla niego nie znaczyła. Dlaczego więc ½ jego dzieł „sławi Kościół, Atos i prawosławną politykę rosyjską”? Jego w ogólne nie pociągało chrześcijaństwo (nawet troszeczkę!), ale on zobaczył w nim niewyczerpany arsenał strzał „przeciwko podłemu burżujowi XIX w.”, zobaczył magazyn biczów, którymi można wspaniale chłostać zadowoloną z siebie mieszczańską naukę, bezsensowny pozytywizm i w ogóle wszystkie „fetysze” znienawidzonego przez niego i jego nienawidzącego wieku. W rzeczywistości on był „Byronem większym od samego Byrona”: a jednak, jakiż z niego „Byron”, skoro nie wyrósł z niego żaden chrześcijanin?!!

*

W jego greckich powieściach („Z życia chrześcijan w Turcji”), w których opisuje dość sielankowe życie, jego stosunek do Kościoła i chrześcijaństwa jest znacznie mniej gwałtowny, niż w teorii („Wschód, Rosja i Słowiaństwo”). W tych powieściach tuż obok Turków i haremów występują zbójcy i powstańcy, „na których takie wspaniałe koszule”, a autor zapomina o „starym mężu” swoich teorii, chwali islam, wypowiada pozytywne opinie o życiu dawnych pogan, a nawet dwa razy pojawiło się stwierdzenie, że „chrześcijaństwo nieco się już zestarzało”, a zwłaszcza jego męcząca „monogamia”. Burżuj, Francuz, Europejczyk – są daleko. Leontiew wypoczywa. Zapala nargile, staje się w najwyższym stopniu dobroduszny, jego język nie jest już drażniący, myśli są spokojne. Błękitne koszule i czerwone fezy stały się balsamem na jego nerwy i rozpychając się łokciami między paszą, starym biskupem i zbójcą Sotirisem, który w przebraniu przyszedł na święto do wioski, Leontiew szepcze im wszystkim z równym spokojem duszy na temat tańczących dziewczyn, Bułgarem i Greczynek:
– Pasza! Dlaczego chowasz przed nami swoje córki i żony? To wasze jedyne prawo, które mi się nie podoba. Ja jestem szerokim człowiekiem z Rosji, mnie się podoba, jak wszystko jest na stole. Gdyby Turczynki dołączyły do Greczynek i Bułgarek, to nam byłoby tak dobrze, jak szczęśliwym Grekom w VI w. przed Chrystusem, gdzieś na wyspie Chios, kiedy patrzyli na tańce dziewic i młodzieńców pod Wiecznym Niebem Hellady…

* * *

506. Mówisz o „marksistach”, „walce ekonomicznej”, „sytuacji robotników”, ale siadając do kart wolisz zająć miejsce vis-à-vis generała. A gdy „brakuje” pieniędzy, to „do środy” pożyczasz od generała. A w środę zapominasz o tym z powodu roztargnienia.
(widziane i słyszane)

* * *

507. Rozkraczywszy nogi i patrząc nachalnie na nauczycielkę, Wasia (3 klasa gimnazjum) powtarza:
– No… No… No… „Błogosławieni ubodzy duchem”. No… No… No… (zapomniał, a oczy ma bezczelne).
Po co jemu, w tajemnicy dogryzającemu nauczycielce, ci „błogosławieni ubodzy duchem”…

*

I pomyślałem sobie:
– Te słowa trzeba trzymać w tajemnicy, w tajemnicy… zamurować w ścianie, w piwnicy, nikomu nie pokazywać do 40 roku życia, kiedy zaczną się cierpienia, poniżenia, klęski życiowe: wtedy przyprowadzić „łaknącego i pragnącego” do piwnicy i tam pokazać mu, na złotej tablicy, daleko:

Błogosławieni ubodzy duchem!…

Boże mój, przecież to zostało powiedziane do „ubogich duchem”, a poza tym – nikomu, i dla nikogo też nie jest zrozumiałe, dla wszystkich jest to „śmiech i głupota”, a moc tych słów ujawnia się w 40 roku życia, kiedy właściwie „życie jest już przeżyte”. Po co Waśce, stojącemu na rozkraczonych nogach, to „rzucanie pereł przed wieprze”?

* * *

508. Wspaniały szarlatan.
Szarlatani zresztą zawsze bywają wspaniali… Dowiedziałem się o tym dopiero na starość.
Cieszą się też w społeczeństwie niekwestionowanym autorytetem.

*

Nie, lepiej już zaufać 20 dnia miesiąca „obcemu człowiekowi”. Zaślini się, ale coś jednak zrobi. Nawymyśla, będzie chamski, chwyci za kołnierz, ale nie oberwie go.
Iluż to literatów bezlitośnie i bezwstydnie okradł wydawca „Dekabrystów” i „Życia Jezusa” z takim portretem Renana, który jest wart prawie 1 000 rubli.

*

Wspaniały szarlatanie, z takim niemieckim sposobem chodzenia, przez ciebie zniszczyłem zdrowie mamy, gdyż określiłeś się (w „wykazie”) jako specjalista od chorób nerwowych, 5 lat jeździłeś do cierpiącej „na jakąś chorobę nerwową” i nie zrozumiałeś, co oznaczają nierównomiernie rozszerzone źrenice. Widywałeś je przez 5 lat i nie zrozumiałeś – dlaczego?

*

Iluż zresztą lekarzy widziało te źrenice. Mierzejewski (w Arensburgu), Rozenblum (w Łudze), Nauk, księżna Giedroyć, Rajwid, ale nikt nie powiedział: „Widzicie te źrenice, to – głębokie cierpienie, trzeba leczyć”.
I mama byłaby uratowana.
Karpinski pierwszy powiedział i uparł się, odrzucił błędną diagnozę Bechtieriewa („Zapewniam pana, że to nic poważnego”) i zaczął leczyć chorobę zaniedbaną od 14 lat. Daj mu, Boże, wszystko, co najlepsze. Karpinski – to dobre, wspaniałe nazwisko w mojej biografii, dobroczyńca naszej rodziny. Jak Bechtieriew stał się jej – zgubą.

* * *

509. Zadziwiająca opowieść Barbary Andriejewnej: księżna NN miała 2 córki i syna, gimnazjalistę lub kadeta, nie pamiętam. Na pewno nie był w szkole wyższej. U niego bywali przyjaciele i jednemu z tych kadetów spodobała się starsza córka, wspaniała, wysoka. Jednak pomimo wzrostu miała spokojny charakter, podczas gdy jej młodsza siostra, chuda i niewysoka, cała płonęła. – Opowiadająca nie rozumiała – natomiast moje obserwacje wskazują, że „gorączka” płci albo przechodzi we wzrost, traci swoje siły „na produkowanie własnego ciała” i uspokaja się, albo odwrotnie, nie następuje gwałtowany wzrost i wtedy wszystko koncentruje się w „strzale płci”, która jest bardzo zaostrzona i wyrywa się z cięciwy. Matka zauważyła uczucia młodzieńca, prawie chłopca, pod koniec zimy odwołała go na bok i zapytała: „Czy panu podoba się moja starsza córka?” Młodzieniec zaczerwienił się i stracił kontenans… „– Tak…”. „Widzę to, ale jeśli nawet się podoba, to bez wzajemności. Oto, co panu proponuję: proszę się ożenić z jej młodszą siostrą. Ona bardziej do pana pasuje, jeśli chodzi o lata”. Młodzieniec wyraził zgodę. „Nie godzę się na żaden ślub cywilny. Śluby są zresztą zabronione kadetom. Jestem jednak księżną, mam swoje znajomości i wszystko urządzę”. Rzeczywiście, jako gimnazjalista nie mógł się on ożenić. Księżna pojechała i wybłagała. Być może, powiedziała, że córka znalazła się „w trudnej sytuacji” i otrzymała zgodę na ślub młodzieńca z prawem kontynuowania nauki. Matka natychmiast wyprawiła wesele, po którym młody człowiek udał się do szkoły, ale przyjeżdżał do teściowej i żony w niedziele i (z jakiegoś powodu) także w czwartki. Mieszkanie księżnej było małe – ojciec roztrwonił majątek – i ona oddała młodym jeden pokój, a sama ze starszą córką mieszkała w drugim. Natomiast jej własny syn mógł się zjawiać w domu kiedy chciał, ale nocować musiał w szkole. „Nie ma pokoju, został oddany młodym”. Tak zresztą i było. – „A starsza córka?” – zapytałem. – „Po dwóch latach też wyszła za mąż”. Proszę posłuchać dalej. Ta mała i chuda dziewczyna niezwykle rozkwitła w małżeństwie, utyła, wyładniała. Po roku urodziła syna, po dwóch – dwójkę dzieci. Pierwszy – piękny chłopak, urodził się ogromny. Księżna wyniosła go z sypialni do gości i kołysząc na rękach zawołała: „Oto on! Popatrzcie! Wszystko dzięki mojemu rozumowi. Ojciec jego nie jest wyczerpany, jest świeży. Moja córka czysta – nie ma jeszcze spaczonej wyobraźni. I dali mi takiego wnuka!”
Do tej mądrości państwowej starej księżnej nie dorosły ani ministerstwa, ani starzy metropolici, zasiadający w synodzie i „organizujący” małżeństwa.
Przecież ankieta wykazała, że w przybliżeniu od VI klasy gimnazjum wszyscy uczniowie wchodzą w okres onanizmu na przemian z prostytucją. Jedno – lub drugie. Nie jedno – to drugie. Czyż obie te możliwości nie są jednakowo przerażające? Gdyby urzędnicy państwowi mieli 1/10 część tej mądrości, którą miała księżna, to nie tylko zgodzono by się na małżeństwa gimnazjalistów i gimnazjalistek, ale małżeństwo byłoby obowiązkowe od 16 lat (dla chłopców) i 14 ½ (żeby nie spaczyć wyobraźni) dla dziewczyn, a realizowanie tego prawa powinno być pozostawione wspólnym wysiłkom rodziców i władz szkolnych, ale z zastrzeżeniem, że bez zawarcia małżeństwa nie można otrzymać „świadectwa ukończenia szkoły”. „Marzenie” i „romans” mogą być w małżeństwie, pojawić się później. Przecież obowiązek zawarcia małżeństwa przed święceniami ma duchowieństwo. I co? Nic, nie jęczą. A poza tym jedynie „płodne duchowieństwo” podtrzymuje honor rosyjskich małżeństw. „Romans” jest ważny i wcale go nie neguję, ale pragnę, żeby nie był on eterycznym, a chlebowym. Zdumiewająca historia „gwałtów” i „zgorszeń” prawie dosłownie świadczy o tym samym: dziewczyna czuje niezwykłe przywiązanie na całe życie do swego pierwszego partnera i przywiązania tego nie wygaszają wszystkie następne związki, „przechodzenie z rąk do rąk” i cały straszny los. To „pierwszy” pozostaje mężem, a następni – bez żadnego wrażenia. To prawo jest tak powszechne, że właśnie na nim powinna bazować norma małżeństwa: miłość na pewno obudzi się do „pierwszego” i pozostanie na całe życie, jeśli słowo „tak” zostało wypowiedziane bez niechęci, szczerze, chociażby nawet bez śladu „romansu”.
W Jelcu M. A. Ż-kow (kilka pięknych córek):
– Córkę trzeba wydać za mąż póki jeszcze nie zaczęła wybierać.
I wychodziły. I żyły. – Załóżmy, tu też jest możliwa tragedia, będą tragedie – na ½ %. Jak i na ½ % są też obecnie, pomimo wieloletnich „wyborów” i pełnej miłości. W rzeczywistości „romans” jest jak powietrze, które zajmuje puste miejsce, jeśli w odpowiednim czasie nie doszło do małżeństwa. Przyjemne powietrze. Jest ono zupełnie niepotrzebne przy normalnym małżeństwie. Małżeństwo – to przykazanie Boże, z modlitwami. A bez „Ptaszka Bożego” można się obejść.
Tak, dziewczyny – pomyślcie o tym. Pomyślcie, kiedy zostaniecie matkami.
Dziękuję Barbarze Andriejewnej za opowieść. Jest ona bardzo pouczająca. Zwłaszcza dla ministrów i biskupów. Sama Barbara Andriejewna jest zamężna, bardzo cnotliwa, z domu – G.

* * *

510. Czy moje życie jest głupie?
W każdym bądź razie nie jest zbyt mądre.

* * *

511. Czy chcę grać w życiu jakąś rolę?
Nie – nawet najmniejszej (pragnienie).

*

Człowiek bez roli?
– Najsympatyczniejsze istnienie.

* * *

512. Mam jakiś fetyszyzm szczegółów. Szczegóły są moimi „bogami”.

*

Cała „wspaniałość” była mi zawsze obca.
Nie lubiłem jej i nie szanowałem.

* * *

513. Cały jestem w korzeniach, między korzeniami. „Szczyt drzewa” – to dla mnie coś całkowicie niezrozumiałego (niezrozumiała jest taka sytuacja).

*

Wieje wiatr. Można upaść. Chociaż „wiele widać, ja na nic nie popatrzę.
Mikołaj Siemienycz (Musin, nauczyciel języka rosyjskiego w Kostromie – wyjątkowo szlachetny człowiek) mówi:
– Ech, jesteś głupi. Nie zauważyłeś, czy jest siano na bazarze, a przecież przechodziłeś (do jego domu) przez bazar.
Rzeczywiście, nie zauważyłem, przechodząc przez Sienną (Plac świętego Pawła).
Mikołaj Siemienycz golił podbródek i górną wargę, a włosy, częściowo siwe, długości 1 ½ werszka, otaczały jedynie szyję i dół twarzy. Nie wyglądało to zbyt ładnie, ale za to on był taki dobry.
Miał córkę Katię, 7-letnią, i mama posyłała mnie do nich „w gości”. Mikołaj Siemienycz pokazywał mi jakiś album z herbami, koronami i rycerzami. Napisany w języku niemieckim. Ja trzymałem się stołu i płakałem.
Nie mogłem znieść ich wypastowanych podłóg i porządku w całym domu. Pięknie. A u nas było zimno, bałagan. Chciałem wrócić do domu.
Ponieważ mój płacz nie kończył się, więc odsyłano mnie do domu.
W domu był brud, kłótnie, kadzidło, kwas chlebowy, milcząca mama i ciągłe niebezpieczeństwo, że można zostać zbitym.

* * *

514. Literatura to, oczywiście, paskudztwo (taką samą opinię ma też Fl.) – ale i w tym wypadku „nie pogardzaj żadną sytuacją w świecie”, a wtedy możesz dostrzec coś pięknego.
Przychodzę do „Biura Wycinków Prasowych”, wpłacam 10 rubli. Bardzo sympatyczny młody kierownik mówi do mnie:
– Moja praca jest niezwykle żmudna. Pan mówi, żebym składał wycinki i przysyłał od razu większe paczki, bo wtedy będzie taniej. Ileż ja mam przykrości, słyszę przez telefon: „Rano na mój temat był artykuł – dlaczego nie wysłaliście?” Odpowiadam: „Otrzyma pan jutro rano”. – „Nie. Dzisiaj. Pan powinien wysyłać wycinki dwa razy dziennie”.
Jeszcze kilka takich historii. Wychodząc mówię do niego:
„Jadowita sprawa to Biuro Wycinków. Ono właściwie nieskończenie kaleczy literaturę, odbiera autorom talent i godność. Ktoś przeczyta głupoty na swój temat, zdenerwuje się, cały dzień nie będzie mógł pisać. Tu nie chodzi tylko o sławę, ale także o chleb. Zamierzam o tym napisać, aby nie zamawiano wycinków”.
Wystraszył się:
– Na Boga – proszę nie pisać. W naszym biurze 40 studentów „wycina wycinki”, a samo biuro powstało z inicjatywy Jej Cesarskiej Wysokości…
Obiecałem więc, że nie napiszę.
– Ci pisarze, to strasznie narwany naród. Od rana – dzwonki. Wchodzi pisarz, cały rozstrojony, i mówi, że on „tego nie mówił”, co zarzuca mu recenzent, a mówił „to” i pomyłka mogła nastąpić jedynie w wyniku celowego działania. I daje – czytać: „Sami osądźcie! Popatrzcie!” Pracownik biura uśmiechnął się… „My przecież tego nie czytamy, skąd! 100 gazet!! Student jedynie przebiega oczyma wiersze – do dużej litery i nazwiska, gdy zobaczy nazwisko – wycina cały artykuł nożyczkami…”.
Momentalnie wyobraziłem sobie tych „zdenerwowanych pisarzy”, że oni nie są tym samym, co „przeciętny dziennikarz”, który na nic nie zwraca uwagi i rozmawia tylko z ministrami, zresztą „mając ich w nosie” lub „chwytając za fałdy”, jak pies niedźwiedzia…
Literatura jako rzemiosło, jako szewstwo, ma swoje zalety i godność, nie straciła jeszcze elementów ludzkich. Przypominam sobie korytarz jakiejś redakcji, ze 20 lat temu, kiedy zaczynałem „pisać”. Redaktor długo nie przyjmował, wszyscy mieliśmy ze sobą rękopisy i spacerowaliśmy po korytarzu, a przy stole siedział jakiś literat, miał gęste kudły. Siedział spokojnie i godnie. Chodziłem po jednej przekątnej korytarza, a po drugiej chodził „ktoś” długowłosy, w skromnych okularach…
Był niski, cały udręczony, blady. Oczywiście, coś już „wypił”. Czasy były radykalne (bardzo dawno temu). Oczywiście, spokój szlachetnego literata bardzo go denerwował.
Cały czas chciał mu „coś powiedzieć:.
Chodził nerwowo, w końcu wyjął papierosa – i…
Aleksander Macedoński nie szedł z taką stanowczością na hinduskiego króla Porosa, jak ten człowiek, trzęsąc się (wstyd, strach i przerażenie), podszedł i z udręką – zarazem obrażając, ignorując i lękając się odmowy – powiedział:
– Proszę pozwolić mi zapalić.
Siedzący właśnie palił papierosa, poczęstował proszącego. Zgadzam się zresztą, że ten „król Poros” był wstrętnym indywiduum, ale ten nasz biedny rosyjski kogut…
Jestem przekonany, że literat nigdy nie kłamał w swojej rzeczywiście „godnej literaturze”, uważał, iż „służy ojczyźnie” i faktycznie jej służył. Demaskował, oskarżał, domagał się sprawiedliwości. Cóż, proszę państwa, jeśli szanujemy policjanta, który na skrzyżowaniu „kieruje ruchem pojazdów”, to jak możemy przejść obojętnie wobec „takiego cierpiętnika za ziemię rosyjską”, który całe życie pisze, dostaje za to grosze, bije się z żoną, bije dzieci… Męczy się, męczy się i płonie, rzeczywiście płonie. Niedomaga, i „nie ma pieniędzy”, a teraz smutno patrzy „na portret Bielinskiego”.
Tak, proszę państwa. Porzućmy „wszystkie rozumy” i wyciągnijmy rękę dla naszego przyjaciela, dobrego stróża prowincji, odważnego demaskatora wrogów (banalnych)… Autentyczny literat został przed nami ukryty za chlestakowską peleryną felietonisty ze stolicy lub zapatrzonego w siebie przodownika, zarazem prywatnego docenta miejscowego uniwersytetu. Świat się na nich nie kończy. W człowieku i w literaturze jest dobro i siła, jest wieczne cierpienie. Taki literat jest nauczycielem narodu, jak nauczyciel szkoły wiejskiej lub miejskiej.
Pokłońmy się jemu… Nie wszystko jest cyniczne na Rusi. Nie wszystko jest też cyniczne w literaturze.

* * *

515. Tołstoj poszukiwał „męczeństwa” i chciał trafić do Szlisselburga oraz siedzieć razem z Morozowem.
– Jakiż z Waszej Ekscelencji jest Morozow ? – zapytał rząd i polecił – na odwrót! – chronić Tołstoja.
A tymczasem męczeństwo samo pchało mu się do teczki: stracić „popularność”, zrezygnować z szybkiej sprzedaży książek i „recenzji w prasie”. Cóż robić? Dobczyński niekiedy „wejdzie” nawet w Sokratesa, a klecha kładzie do kieszeni 50 kopiejek po wysłuchaniu udręczonej kobiety, która z płaczem opowiedziała mu swoje długie życie. Tołstoj też włożył 50 kopiejek (popularność) do kieszeni.

* * *

516. Stara i chuda szkapa ciągnie wóz, a drużyna młodzieży siedzi na wozie i śpiewa pieśni.

*

Pieśni na przemian sprośne i smętne. Że „wesoło jest na Rusi” i że „Ruś przepadnie”. I że wszyscy Rosjan znieważają.
Kiedy szkapa zwalnia, to na nią krzyczą:
– No, jedź, starucho!
Starucha znowu napręża szyję, napinają się jej wszystkie mięśnie.
(moja ojczyzna)

* * *

517. Obecnie wszystkie rosyjskie sprawy, wszystkie problemy skomplikowały się przez „Żydów”. Nie ma takiego problemu życia rosyjskiego, za którym nie stałby inny problem: „jak poradzić sobie z Żydami”, „co z nimi zrobić”, „jak ich nie obrazić”.
Niczego podobnego nie było za Mikołaja Pawłowicza. Być może, Ruś nie rozwija się, ale Żyd w każdym bądź razie rozwija się.

* * *

518. Tanie książki – to brak kultury. Książki powinny być drogie. Książki to nie wódka.
Książka powinna odwracać się od każdego, kto marszczy się na widok jej ceny. „Proszę przechodzić – powinna powiedzieć książka i kiwnąwszy na sprzedawcę gazet na rogu ulicy, dodać – bierz go sobie”.
Książka w ogóle powinna być harda, samodzielna i niezależna. W tym celu przede wszystkim powinna być droga.
(czytając poranne gazety)

* * *

519. Rzucają grudy śniegu na mojego przyjaciela, zasypują do pleców, do głowy…
On zamarza i ginie.
A ja stoję obok i nic nie mogę zrobić.
(„Trzeba pokazać 3-mu specjaliście, nie rozumiemy
tych objawów. To nie jest nasza specjalność, a
jakaś inna”. Była odważna. Póki nie powiedziała,
jak bardzo zmarzła. Przy obiedzie milczała. A potem
położyła się na kanapie i zapłakała. „Ciągle choroby,
choroby”. Z tej strony wszystko było dobrze po
leczeniu i nagle – znowu gorzej”)
(16 października 1912 r.)

* * *

520. Czy Pan Bóg boleje nad nami? Czy Bóg boleje nad człowiekiem? Czy Bóg w ogóle boleje: cechy istoty Boga (według scholastyki).
(jadąc po pieniądze)

* * *

521. Coraz bardziej głuche głosy ziemi…
Nie trzeba.
Jedynie słaby trzęsący się głos zawsze będzie mieszać się z moimi łzami.
A kiedy i on umilknie dla mnie, chcę być ślepym i głuchym w samym sobie, an und für sich.
(późno w nocy na daczy – i zawsze)


P. S. Do 1 strony „Opadłych liści”: z powodu myśli o literaturze w ciągu trzech ostatnich lat – chodzi o zmianę tonu i po części także tematyki.
P. P. S. Miejsce i okoliczności „przyjścia myśli” są zawsze ukazane (absolutnie dokładnie) w celu odrzucenia fundamentalnej idei sensualizmu: „nihil est in intelektu, quod non fuerat in sensu”. Przez całe życie obserwowałem, że to, co dokonuje się in intellectu, pozostaje w pełnej niezgodności z tym, co fuerat in sensu. Życie duszy i bieg odczuć, oczywiście, spotykają się, odpychają, sprzeciwiają się sobie, łączą się, biegną paralelnie, ale tylko w pewnym stopniu. W istocie życie duszy ma inny nurt, swój własny, a co najważniejsze – ma inne źródło, inny impuls.
Skąd?
Od Boga i od urodzenia.
Brak zgodności życia wewnętrznego i zewnętrznego, oczywiście, zna każdy: jednak w moim wypadku od wczesnych lat życia (13-tu, 14-tu) ten brak zgodności był tak zdumiewający (ciężki, często głęboko szkodliwy i niszczący), że ciągle dziwiłem się temu zjawisku (stopnie tego zjawiska). Pisząc o wszystkim, co „porażało i zadziwiało mnie”, co mi się „podobało” lub też „nie podobało”, wszystko zapisywałem. Nawet, gdy było to wbrew „naturze rzeczy” (czas i okoliczności zapisu), nic nie zmieniałem nawet na jotę.
Jest to rozumne. Zapiski te mają swoje okoliczności i czas, a także motyw moralny, o czym kiedyś napiszę.

tłumaczenie Henryk Paprocki

Cała książka w pdf
Wasyl Rozanow