artykuły św. męcz. arch. Grzegorza
Róże Jerychońskie - cz. 7
2010-03-05

Przeczytaj część 6

22. VIII. Sobota. Dziś mam wyjątkowo szczęśliwy dzień. Oto dzięki pomocy generalnego konsula polskiego w Jerozolimie, pana Zdzisława Kurnikowskiego, udało mi się pojechać do Jerycha. A nie było to łatwe do zrealizowania.

Droga z Jerozolimy do Jerycha jest bardzo niebezpieczna. Niebezpieczeństwo to zaczyna się niemal od samych murów jerozolimskich, autostrada przechodzi bowiem przez wieś Siloe (posiadającą bardzo złą opinię), przez Betanię, poza tym otacza ją pustynia i nagie skały ze wszystkich stron. Po drodze trafiają się jedynie pastuchowie Beduini, którzy w odpowiedniej sytuacji stają się złodziejami. Więcej nikogo nie spotykamy i akurat w połowie drogi natrafiamy na ruiny karczmy miłosiernego Samarytanina.

Z Jerozolimy odchodzi tylko raz na dzień jeden autobus pod silną eskortą. Gdy podróż przedtem kosztowała pięć piastrów (dziewięć – tam i z powrotem), to teraz, po wybuchu konfliktu, kosztuje w jedną stronę całego funta palestyńskiego, a i to trzeba się zapisać kilka dni wcześniej. Bardzo często zdarza się, że Arabowie strzelają, albo zrzucają na drogę kamienie z wysokich skał. Niemal w każdej podróży są ofiary w ludziach. Z tego powodu od początku konfliktu nie było w Jerycho ani jednego turysty.

Na wszystko jednak można znaleźć radę: czasami jadą też dygnitarze arabscy. Powstańcy w górach zostają wtedy powiadomieni o tym przez agentów i zachowują spokój.

W sobotę miał jechać z powrotem do Jerycho burmistrz tego miasta. Pan konsul generalny Kurnikowski dowiedział się o tym i polecił jednemu z wpływowych Arabów – prawosławnemu – przedstawić mnie w jego imieniu temu „kajmakanowi” (burmistrzowi). Musieliśmy czekać na podwórzu przy samochodzie, gdzie zebrała się liczna grupa pasażerów, pragnących jechać z nami. Pewien policjant arabski doradził mi (chyba w tym celu, żeby oderwać mnie od samochodu), abym skorzystał z usług katolików, to znaczy franciszkanów, czyli zakonników ze sznurem, jak ich nazywa. Jednak prawosławny Arab wtrącił się do rozmowy i powiedział, że tego nie można uczynić, ponieważ ojciec (to znaczy ja) jest prawosławnym, a między prawosławnymi i katolikami istnieje duża nienawiść. Policjant arabski roześmiał się i pokiwał głową, gdyż nie mógł zrozumieć, jak między osobami duchownymi, wyznającymi Chrystusa, może istnieć nienawiść. Oczywiście, ten Arab pochodzi z pustyni i znajduje się w Jerozolimie od niedawna, ale jestem przekonany, że przez usta tego prostaczka przemawia sama Mądrość Najwyższa.

„Pewnego razu szedł człowiek z Jerozolimy do Jerycha – powiedział Chrystus dwa tysiące lat temu – i wpadł w ręce zbójców”[1]. Słowa te do dzisiaj nie straciły swojej aktualności. Sama droga przejmuje człowieka lękiem: z obydwu stron skały, bez żadnego piękna i uroku. Wciąż zjeżdżamy w dół, powietrze ściska mi serce i mam takie samo wrażenie, jakbym w bardzo wysokim budynku zjeżdżał windą.

Policjant arabski siedzi obok mnie i ciągle mówi o tym, że gdyby Żydzi byli dobrym narodem, to nikt w Europie nie starałby się ich pozbyć. Wszędzie jednak ludzie chcą się ich pozbyć dlatego, że oni niemal wszyscy są komunistami. – „Dlaczego więc my mamy ich przyjmować? Przecież to nasz kraj! ” – zakończył. W Jerycho jest dość duży klasztor prawosławny, należący do misji, ale tam nie można zamieszkać. Mieszkam więc w hotelu, którego właścicielem jest prawosławny Arab, dobrze mówiący po rosyjsku. Przyjmuje mnie serdecznie i daje mi najlepszy pokój.

Jerycho jest oazą, miastem wśród palm na pustyni jordańskiej. Jest to kraina winogron i bananów. Prawie cała ludność utrzymuje się z uprawy tych bananów. Samo starożytne Jerycho ze swymi słynnymi muzeami znajduje się kilka kilometrów dalej w kierunku zachodnim. Po krótkim odpoczynku jeden z zakonników uprzejmie oprowadza mnie po mieście.

Mury Jerycha zostały odkopane przez berlińskiego profesora Sellina[2] , który z wielkim zapałem opowiadał nam na wykładzie w Berlinie o wynikach swojej pracy. Teraz miałem to wszystko przed oczyma. Zawsze wydawało mi się, że te mury musiały być wzniesione z potężnych i wielkich kamieni, a są to cegły, które z powodu swojej starości rozpadają się w rękach.

Niedaleko od tych murów jest źródło św. Proroka Elizeusza. Przedtem była w nim gorzka woda, która dzięki jego modlitwom stała się zdatną do użytku[3]. Jakieś dwa kilometry dalej w kierunku zachodnim stoją wysokie i potężne skały, w których znajdują się stare pieczary. Nad tymi pieczarami wznosi się klasztor grecki, zwany „Sarandarion”, to znaczy „Czterdzieści”. Według tradycji miał tutaj przebywać Chrystus Pan przez czterdzieści dni po swym chrzcie w Jordanie i w tym właśnie czasie był kuszony przez szatana i otoczony przez dzikie bestie[4].

Mieszka tam obecnie około piętnastu zakonników Greków, którzy posiadają bardzo duży i ładny ogród owocowy. Sam klasztor został odnowiony przed wojną i przeor ojciec Awraamios, który go odnawiał, jeszcze żyje. To właśnie on nas przyjmuje i opowiada historię tej budowli. Wszystko jest wykute w skale: i bardzo ładny kościół, i cele zakonników. Przechodzimy przez tunele i przejścia w skale. Roztacza się stąd piękny widok na ziemie przy samym Jerycho. Widać również Jordan i Morze Martwe oraz góry Moabu.

W czasach kanaańskich istniało w tych skałach całe miasto, ale – niestety – zakonników te dawne dzieje wcale nie interesują i nie ma tu już nic ciekawego, tylko jeden duży kamień, na którym siedział Chrystus Pan. Przychodzą tu modlić się liczne pielgrzymki etiopskie i niektórzy pielgrzymi pozostają tu niekiedy przez czterdzieści dni. Jakiś Etiopczyk stoi teraz przed tym kamieniem i odmawia modlitwy. Zakonnicy mówią, że jest on wysokim wojskowym i brał czynny udział w wojnie włosko-etiopskiej.

W nocy, o godzinie dziesiątej, idę do swojej celi z lampką oliwną w ręku. U wejścia uderzyło mnie od razu i złe powietrze, i wielki brud, panujący w pokoju. Bielizna pościelowa też nie była czysta. Zwróciłem na to uwagę służącego, domagając się natychmiastowego posprzątania. Mój ton wywarł silne wrażenie na Arabach siedzących jeszcze w ogrodzie. Gdy służący po sprzątnięciu żegnał się za mną, to zapytał mnie z poważną miną i z szacunkiem, czy ja jestem patriarchą.

 

23. VIII. Niedziela. Mam wstać o godzinie czwartej i pójść do klasztoru rosyjskiego. Z jednym z zakonników tego klasztoru wyruszam nad Jordan i do różnych klasztorów na pustyni jordańskiej. Wcale nie mogę zasnąć. Z ogrodu hotelowego dochodzą jeszcze rozmowy i śmiech Arabów. Biorę zegarek do ręki i widzę, że zatrzymał się na godzinie dwunastej – zawiódł mnie w tak ważnej chwili! Która może być godzina? Staram się wsłuchać w ciszę i nagle, po dobrych kilku minutach, które wydają mi się wiecznością, słyszę jakieś kroki. Jest mi nadzwyczaj nieprzyjemnie wstawać teraz i o tej porze pytać o godzinę zupełnie nieznanego mi człowieka na korytarzu arabskiego hotelu. Nie mam jednak innego wyjścia i wstaję. Jest już wpół do trzeciej.

Równo po godzinie obudziłem się i poszedłem do klasztoru rosyjskiego. Trzeba było przejść przez kilka ulic i małych zaułków. W dużym frontowym gmachu mieści się żandarmeria, dalej zaś, za małym ogródkiem, jest mniejszy dom, gdzie mieszka zakonnik. Trzeba przejść do niego przez gmach tej żandarmerii.

Po drodze zostałem zatrzymany przez policjanta, ale ze względu na mój strój duchownego dał mi spokój. Musiałem dosłownie przechodzić przez leżących i śpiących na ulicach Arabów.

Przed drzwiami żandarmerii zatrzymano mnie. Dwóch żandarmów zbliżyło się do mnie. Jeden rozmawiał, a drugi trzymał koniec lufy przed samym moim sercem. W końcu pierwszy z nich poszedł do swego przełożonego i kazał drugiemu pójść ze mną aż do samego zakonnika, aby się przekonać, czy mówiłem prawdę.

Mój znajomy zakonnik jeszcze leżał, gdyż był chory. Nawet nie mógł rozmawiać. Powiedział jednak, że zna pewnego robotnika Araba, który może ze mną pójdzie.

Słońce już przygrzewało, gdy wyruszyliśmy na pustynię. Arab był bardzo zmęczony całonocną pracą i siedział na ośle. Musiałem zapłacić i za niego, i za osła, co sporo kosztowało, toteż nie mogłem sobie pozwolić na drugiego osła, więc on siedział i jechał, a ja szedłem za nim.

Sam klasztor rosyjski został zbudowany na miejscu starej świątyni chrześcijańskiej i w małej kaplicy znajduje się tam napis mozaikowy w języku greckim z 566 roku. Napis ten został opublikowany przez ojca Abela i przez Rostowcewa. Mimo to dla siebie też zrobiłem jego kopię[5].

Najstarszym klasztorem nad brzegami świętej rzeki Jordan jest klasztor grecki św. Jana Chrzciciela. Klasztor ten na krótko przed wojną nawiedziło trzęsienie ziemi, które tak zniszczyło jego górną część, że ostała się jedynie krypta. To tutaj Cagareli widział dwa napisy gruzińskie i opublikował ich kopie[6]. Teraz istnieje już tylko jeden napis, bardzo starannie zachowany przez archimandrytę, za co mu dziękuję. Archimandryta odprowadził mnie do samej rzeki, w której wykąpaliśmy się. Rzeka jest niezwykle brudna, jest po prostu jakąś czarno-szarą masą brudu, płynącego z ogromną szybkością. Jest niezbyt szeroka, ale głęboka i niebezpieczna.

Nad jej brzegiem znajdują się tutaj klasztory wszystkich niemal wyznań chrześcijańskich. Najpierw grecki, potem łaciński, rosyjski (bez ogrodzenia), etiopski i rumuński. Trochę dalej od brzegu, po tej samej stronie, za dużą aleją, która jest zaprojektowana, stoją klasztory syryjski, ormiański i bułgarski. Mają one też wyjścia na rzekę, gdzie urządzone są pływalnie dla pielgrzymów. Na razie jest tu jeszcze niezbyt dużo zakonników i mało ruchu: jedynie Syryjczycy i Ormianie budują świątynie, ale za jakiś czas może tu powstać ośrodek międzynarodowego życia zakonnego. Niestety, jedni od drugich bardzo mało się uczą i korzystają, nigdzie fanatyzm oraz ciasnota poglądów nie panoszą się z taką siłą, jak tu, w tych świętych miejscach.

Spośród tych wszystkich klasztorów zwiedziłem jedynie etiopski, w którym przyjęto mnie bardzo serdecznie i podjęto dobrą czarną kawą.

Wyruszyliśmy dalej z moim Arabem – to znaczy – on na ośle, a ja piechotą. Upał był nie do zniesienia. Żałuję, że nie pożyczyłem w Jerycho parasola albo wygodnego kapelusza. Moja czapka zakonna wcale mnie nie chroni przed promieniami słonecznymi i jedynie ta wielka wizja przyszłości, wyobrażenie tego, że może kiedyś też stanie tutaj chociażby mała gruzińska kaplica i klasztor, który uczyni coś pozytywnego w naszym ubogim życiu kulturalnym, dodaje mi sił do dalszej wędrówki.

Szliśmy tak przez pustynię aż do klasztoru św. Gerazyma. Już z daleka widać było ten klasztor, z początku wydawał się on nawet dość bliskim, ale okazało się, że trzeba doń iść jeszcze spory kawałek drogi. W pustyni spotykamy jakiegoś zakonnika, który też jedzie do tego klasztoru. Siedzi sobie wygodnie na ośle i trzyma w prawej ręce parasol. Widocznie spragniony jest towarzystwa, gdyż zaczyna mnie wypytywać, skąd pochodzę i o różne inne sprawy.

Św. Gerazym jest bardzo czczonym ascetą w Kościele powszechnym. Jeden z bardziej znanych pielgrzymów do Ziemi Świętej, Jan Fokas (XII wiek)[7], spotkał tu pewnego Gruzina, prowadzącego święte życie, którego nazwał „Iberem”, co Anglicy tłumaczą jako „Hiszpan”. Istnieją nadzwyczaj piękne legendy o św. Gerazymie, które mówią, że on żył razem z lwami, które go słuchały i służyły mu[8].

Obecny klasztor jest zbudowany na ruinach starszego klasztoru i pochodzi z współczesnych czasów. Jak oaza wznosi się on w tej dalekiej pustyni i w tejże pustyni istnieje gdzieś grób św. Gerazyma – jak twierdzi legenda – wykopany przez lwa.

W klasztorze dostaliśmy skromny, ale bardzo smaczny obiad, ja zaś od archimandryty otrzymałem parasol, i około godziny drugiej po południu wyruszyliśmy z powrotem do Jerycho. Miałem dzisiaj okazję wyjechać nad Morze Martwe, ale byłem zbytnio zmęczony.

 

24. VIII. Poniedziałek. Kajmakan jedzie do Jerozolimy i przysłał do mnie człowieka z propozycją zabrania mnie ze sobą. Nie mogę jednak skorzystać z tej propozycji, ponieważ koniecznie muszę pojechać nad Morze Martwe. Jest ono odległe stąd o jakieś dziewięć kilometrów, mógłbym więc iść tam nawet piechotą, ale ostrzegają mnie przed taką wyprawą. Nie mam żadnej okazji, gdyż w całym Jerycho nie ma ani jednego samochodu. Właściciel hotelu radzi mi pójść i poprosić o pomoc komendanta żandarmerii, gdyż podobno codziennie posyłają żandarmów do fabryki potasu, znajdującej się nad Morzem Martwym. Może on pozwoli mi pojechać z transportem żandarmów. Oficer żandarmerii – polski Żyd – przyjmuje mnie bardzo uprzejmie i przesiedziałem u niego niemal całą godzinę. Rozmawiamy, oczywiście, po polsku. Dał mi zezwolenie na przejazd – i w jakiś czas potem – w porze wieczornej znajdowałem się już nad Morzem Martwym. Dowiedziałem się jednak, że dopiero rano można jechać z powrotem do Jerycha, więc musiałem zostać tutaj na noc.

Jakiś Żyd, właściciel hotelu w tym zakątku świata, podszedł do mnie i zaczął wychwalać swe pokoje. Pokój miał kosztować piętnaście piastrów i jeszcze półtora piastra, to znaczy dziesięć procent za usługę, jak u nas w Europie.

Zresztą było jeszcze za wcześnie myśleć o noclegu, poszedłem więc przejść się po tej małej wiosce fabrycznej, i jak na zamówienie spotkałem tego policjanta Araba, który w dniu mego przybycia do Jerozolimy odprowadził mnie do Misji. „Po co ojcu hotel – powiedział do mnie – mamy na posterunku policji bardzo ładną małą chatkę, przykrytą liśćmi bananowymi, ojciec będzie mógł się w niej przespać”.

On jest patriotą arabskim i cieszy się, że rozmawiam z nim po arabsku. „My jesteśmy silni – powiada – i zwyciężymy Żydów w tej walce. Nasz naród ma świadomość, kim jest. A potem wyrzucimy stąd także Anglików i będzie wielka Arabia!”

Oczywiście, szanuję jego przekonania, i czynię to z całą świadomością. Na świecie nie ma nic lepszego i pożyteczniejszego dla kultury i dla postępu ludzkości, jak walka, ale ta walka musi być uczciwa i bez strzelania z ukrycia.

Arab przynosi mi z kantyny zsiadłe mleko i kawałek chleba. O godzinie dziesiątej wszyscy idą na wyznaczone punkty. Ze mną zostaje jakiś starszy Arab, który przed miesiącem ukradł swemu sąsiadowi materac i z tego powodu odbywa karę więzienia. Ma on swobodę ruchów, ale nie ucieknie, przecież w domu nie ma takiego wiktu, jak tutaj.

Poszedłem wykąpać się w morzu. Nie żyje w nim żadna ryba, żadna żywa istota. Jest ono tak przesycone solą, że utrzymuje człowieka na swojej powierzchni. Trzeba potem od razu iść pod prysznic ze zwykłą wodą. Zapomniałem jednak zapytać, gdzie jest ten prysznic i idę spać. Lecz całe ciało zaczyna mnie tak swędzić, że wstaję i zapytuję mego „kryminalistę” o prysznic.

W tej chwili, gdy byłem pod prysznicem, przed posterunkiem policji zatrzymał się samochód i jeden z żandarmów zawiadomił mnie, że otrzymali oni rozkaz powrotu do Jerycha i mogę z nimi jechać. Jednak w tej chacie jest mi tak przyjemnie, że wolę pozostać tutaj do jutra.

 

25. VIII. Wtorek. Dziś rano opuściłem Morze Martwe z drugą zmianą żandarmów. Z ciekawości zapytuję pierwszego lepszego z nich, który stoi obok mnie, czy tylko Arabowie służą w żandarmerii. Okazuje się, że mają oni także Żydów palestyńskich, Greków, Rosjan, a nawet jednego człowieka z Kaukazu. Wiadomość ta bardzo mnie zainteresowała i on obiecał mi pokazać tego „Kaukazczyka”. Okazało się, że jest to Czeczeniec, syn najgroźniejszego ze wszystkich plemion górali kaukaskich. Słowem „Czeczeniec” straszono w Rosji dzieci. Nawet Kozacy mieli się przed nimi na baczności. Ten Czeczeniec zabił kogoś na Kaukazie i musiał uciekać. Po drodze w Stambule siedział w więzieniu za zabójstwo, a teraz dostał się tutaj. On podobno tęskni za Kaukazem i mówi, że tam w górach znajdują się groby jego rodziców. Nazywa się Abu ben Mirsa, pochodzi więc ze szlachty!

Mam zamiar już dziś opuścić Jerycho. Znów właściciel hotelu przychodzi do mnie z dobrą radą. Naczelnik policji w Jerycho ma jechać służbowo do Jerozolimy, może więc zabierze mnie ze sobą.

Udaje się więc na poszukiwanie go. Znam go z widzenia, gdyż spędza on całe dni i noce w kawiarni hotelu. Jest to Murzyn sudański, wysoki, ma tłuste wywinięte wargi, a pod nimi zęby tak długie, że ich połowa jest stale widoczna. Robi śmieszne wrażenie, ale jest bardzo dobrym człowiekiem.

Znajdował się on akurat w garażu policji i obserwował jakąś drobną reperację samochodu. „Jak się pan ma, Ali Effendi” – przywitałem go grzecznie w języku angielskim. „Bardzo dobrze – odpowiedział – a jak się ma pan?” Oczywiście, pozwolił mi jechać razem z nim. Wtem jeden z otaczających nas Arabów podszedł do mnie i bardzo nerwowo gestykulując chciał mnie uderzyć. Według niego ja jestem Żydem i agentem żydowskim. Przecież widziano, jak długo gadałem z tym oficerem, który nigdy nie wychodzi, nikogo nie przyjmuje i wydaje rozkazy na niekorzyść sprawy arabskiej! Dobrego Ali Effendi kosztowało to dużo perswazji, aby go przekonać, że jestem osobą duchowną i nie mam nic wspólnego z tym oficerem.

Jeżeli wyszedłem z tego zatargu bez szwanku, to zawdzięczam to temu sudańskiemu Murzynowi.

W jakieś pół godziny później wyjechaliśmy.

Jako pamiątkę z Jerycha przywiozłem małą wiązankę zasuszonych Róż Jerychońskich. Właściwie nie są to wcale róże, a pewien gatunek anemonów. Miłość uczuciowa do tej starej i świętej ziemi o wszystkim mówi z przesadą. Te kwiaty biblijne mają jedną cechę, która dla mnie jest symboliczna: jeśli włoży się je wody nawet całkowicie wyschnięte, to powracają one do życia i na nowo zakwitają[9]

Obok mnie siedzi jakiś Arab, który chętnie rozmawia o zmarłym marszałku Piłsudskim[10]. „Nam teraz bardzo byłby potrzebny taki człowiek, ale niestety, nie mamy go!” – mówi. Odpowiadam mu, że tacy ludzie pojawiają się może raz na jedno lub kilka stuleci, wymarzeni i wymodleni przez wiele pokoleń.

Na korytarzu Misji spotkałem profesora. Przebywa on teraz całe godziny na nabożeństwach, a czasami nawet noce spędza w bazylice Grobu Pańskiego. Najchętniej rozmawia o kazaniach wygłaszanych w kaplicy. Jest zaniepokojony, gdyż za jakieś dwa tygodnie kończy mu się zezwolenie na pobyt. Pocieszam go, jak mogę.

Po obiedzie odwiedziłem dwa klasztory: syryjski i koptyjski. Nic ciekawego one już nie posiadają. Wszystkie ich zbiory są skatalogowane, a katalogi zostały nawet wydane drukiem. Mimo tego jeden z dygnitarzy syryjskich opowiada mi o rozmaitych rękopisach apokryficznych, dotąd nikomu nieznanych, które się znajdują w jego posiadaniu. Pragnie je sprzedać i budzi tym we mnie wielką chęć ich nabycia.

 

26. VIII. Środa. Byłem w patriarchacie greckim i pracowałem w bibliotece. Jutro według starego kalendarza jest Zaśnięcie Matki Bożej. Będzie uroczyste nabożeństwo w grobie Matki Bożej w Getsemanii i oficjalnie zaproszono mnie do wzięcia w nim udziału.

Patriarchat przeżywa teraz nadzwyczajnie ciężkie dni. Od samego początku konfliktu wszystkie sklepy są zamknięte, tymczasem utrzymuje się on jedynie z czynszu z tych sklepów.

Ojciec Mikołaj jadł dzisiaj z nami obiad, a po obiedzie odprowadziłem go. W najbliższych dniach opuszcza on Ziemię Świętą i ma zamiar u siebie w Anglii założyć mały klasztor prawosławny[11]. Radzi mi, żebym w taki dzień jak jutrzejszy zwrócił się za pośrednictwem polskiego konsula generalnego do komisarza angielskiego w sprawie klasztoru gruzińskiego nad Jordanem. „Matka Boża, która jest patronką Gruzji, natchnie tego pana na korzyść waszej sprawy” – powiada ojciec Mikołaj.

Trzeba też pomyśleć o upominkach z Ziemi Świętej dla przyjaciół i znajomych. Ojciec Mikołaj nie radzi mi kupować zbyt drogich i większych rzeczy. Mimo tego, że po tragedii rodziny cesarskiej był on przez pewien czas urzędnikiem celnym gdzieś na Dalekim Wschodzie, to jednak sam nie lubi celników.

Odprowadziwszy go do domu, udałem się od razu na drugi koniec Jerozolimy, do potężnego gmachu YMCA, zbudowanego tam, gdzie w dawnych czasach znajdował się cmentarz gruziński.

YMCA w Jerozolimie to instytucja masońska, czego zresztą sama nie ukrywa i dlatego wśród wszystkich chrześcijan Jerozolimy nie cieszy się dobrą opinią. Jak na złość spotykam przy gmachu YMCA dwie zakonnice rosyjskie czekające na autobus. Obserwują mnie one dyskretnie. Wszak nie mają one żadnego pojęcia o tym, że mogą istnieć kontakty (albo po prostu zainteresowania) naukowe. Ale to mnie już wcale nie obchodzi.

Sekretarz YMCA przyjmuje mnie bardzo uprzejmie i odprowadza na podwórze, gdzie został znaleziony ten kamień nagrobny, który przechowuje się obecnie w muzeum palestyńskim. Oni też mają tu swoje małe, ale bardzo ładne muzeum.

Po drodze do domu spotykam pana Sikseka, którego już dawno nie widziałem. Opowiada mi, że w czasie budowy willi na terenie klasztoru Świętego Krzyża został wykopany kamień z napisem gruzińskim. Obiecuje później dokładnie poinformować mnie o tym znalezisku. Ma za to do mnie jedną prośbę. Ta prośba jest dosyć dziwna: mówi on mianowicie, że jego pradziad, ten Symeon sekretarz, został pochowany na cmentarzu gruzińskim w Katamonii. Na jego kamieniu nagrobnym był napis gruziński, który podawał jego imię i nazwisko. Grecy zaś po kilku stuleciach mogli przeczytać tylko słowo „Symeon” i dlatego urządzili tam mogiłę i dom tego Symeona z Ewangelii, który wziął Chrystusa na ręce i powiedział: „Teraz pozwalasz, Panie, odejść Twemu słudze”[12]. Obiecuję mu, że jutro udam się tam i obejrzę ten napis, a jeśli uda mi się odczytać nazwisko, to on od razu chce je używać. Jestem jednak przekonany, że nie osiągnę żadnych wyników.

Ciekawe są zresztą koneksje Sekretarzy (po gruzińsku Mdiwani), którzy są nie tylko spokrewnieni z książętami i rosyjskim domem cesarskim, a nawet z rozmaitymi gwiazdami filmowymi[13], ale też jak widzę, imię tamtego sekretarza sprzed wieków zostało utożsamione z jedną z najpiękniejszych postaci ewangelicznych…

 

27. VIII. Czwartek. O godzinie szóstej rano byłem już w patriarchacie. Na podwórzu u wejścia już tworzyła się procesja. Na czele stało trzech arcybiskupów, za nimi ponad dwudziestu archimandrytów. Najprzód szedł dragoman patriarchatu – wielki archimandryta – za nim arcybiskupi, a potem my. Nie było ani krzyży, ani chorągwi, ani śpiewów, i właśnie w tej prostocie było dużo uroczystości. Nabożeństwo trwało do godziny dziesiątej. Cała bazylika była pełna ludzi. Każdy z celebrujących księży otrzymał duży bukiet kwiatów. Nie było to nabożeństwo eucharystyczne, ale ceremonia pogrzeby Matki Bożej. Każdy miał odśpiewać po kolei jeden hymn z bardzo pięknego zbioru hymnów. Mnie przypadło to trzy razy i pewien diakon, który stał obok mnie, pomagał mi w śpiewie po grecku.

Po nabożeństwie otrzymaliśmy po dużym talerzu winogron i fig wraz z jednym dużym obwarzankiem. Oczywiście, przed tym otrzymaliśmy po jednym kieliszku dobrej „raki” (wódki).

Po nabożeństwie poszedłem do polskiego konsulatu generalnego, trzymając w ręce ten obwarzanek i duży bukiet kwiatów. Ufałem bardzo w świętość tego dnia i nie zawiodłem się.

Jeden z bliskich sekretarzy High Commissionera (generała gubernatora Palestyny [14]) poprosił mnie, żebym przyszedł za jakąś godzinę. Byłem u niego i nasza rozmowa dotyczyła tego terenu pod klasztor gruziński nad Jordanem. Jeżeli wszyscy chrześcijanie otrzymali tam własne tereny, to nasz honor narodowy i przeszłość na tej ziemi domagają się tego, abyśmy nie stanowili pod tym względem żadnego wyjątku.

Sekretarz był w stosunku do mnie niezwykle uprzejmy i zaprowadził mnie do innego urzędnika, Rubi-Bey Abdula Wadiego, który jest referentem w sprawach kościelnych. Jest to Arab, przed wojną był konsulem tureckim w Tyflisie. Zna wobec tego stosunki panujące w Gruzji i mówi z zadowoleniem oraz z zamiłowaniem o latach tam spędzonych. „Ze wszystkich wrogów, którzy kiedyś panowali w waszym kraju, najbardziej ludzcy byli Arabowie, a Tyflis był w ich rękach przeszło czterdzieści lat” – mówi do mnie i jest dumny, że mówili mu to w Tyflisie sami Gruzini. Oczywiście, on zrobi dla nas wszystko, ale potrzeba w tym celu jakiejś urzędowej osoby, pochodzącej albo z samej Gruzji, albo spośród emigracji. Jest to jednak rzecz trudna. Nasza emigracja nie jest przygotowana do takiego zadania kulturalnego, w Gruzji zaś z powodu warunków politycznych nic nie można przedsięwziąć w tym kierunku. W każdym bądź razie trzeba będzie napisać do nich w tej sprawie z Warszawy, aby chociaż w kurzu archiwum pozostał u nich jakiś dokument, dotyczący Gruzinów.

Po obiedzie odbyłem duży spacer do samej Katamonii. Niestety, na grobie rzekomo św. Symeona nie znalazłem żadnego napisu. Obok klasztoru mieszka zastępca patriarchy, metropolita Palladiusz, jedyny spośród biskupów, który wygłasza kazania w języku arabskim. Skorzystałem z okazji i złożyłem mu wizytę.

 

28. VIII. Piątek. Rano, od razu po śniadaniu pojechałem do uniwersytetu żydowskiego. Już dawno miałem zamiar odwiedzić ten zakład naukowy, niestety, brakowało mi czasu. Dziś jest ostatni termin, ponieważ jutro polski konsul generalny zabiera mnie do Tel Awiwu, ja zaś muszę koniecznie wypisać dla Emanuela Bin Goriona[15], mego przyjaciela Żyda, rozmaite cytaty z dzieł naukowych, dotyczących Żydów w Niemczech za czasów Karola Wielkiego [16].

Dyrektorem biblioteki uniwersyteckiej jest profesor dr Weil[17]. Przedtem zajmował on stanowisko dyrektora działu orientalistycznego w Pruskiej Bibliotece Narodowej w Berlinie. Przyjmuje mnie jak dawnego znajomego i od razu daje mi wszystkie potrzebne materiały.

Po pracy oprowadza mnie po terenie uniwersyteckim i pokazuje rozmaite zbiory botaniczne, zoologiczne i prehistoryczne, zebrane w zakładach uniwersyteckich. Dr Weil jest moim dawnym kolegą z uniwersytetu w Bonn nad Renem, potem był profesorem uniwersytetu we Frankfurcie, a teraz jest nauczycielem gimnazjum w Hajfie. W czasie wakacji przyjeżdża tutaj profesor dr Martin Plessner [18] i pracuje naukowo w bibliotece uniwersytetu.

Ogród uniwersytetu graniczy z pustynią. Tuż za murami widać Beduinów, kozy na pastwisku i nędzne chałupy Arabów. Ciekawe jest, że Arabowie nie lubią roślinności. Ta wieś przed nami nie posiada ani jednego drzewa.

– Tereny za murami należą do nas – mówi mój przewodnik – i istnieje projekt obsadzenia ich drzewami. W ten sposób chociaż mały kawałek ziemi zostanie odebrany pustyni.

Przypominają mi się moje Róże Jerychońskie. Tylko ogromną pracą, ogromną pracą i własną krwią można tę pustynię – zasuszony kwiat – przerobić na oazę i pobudzić do życia…

Bardzo interesuje mnie historia gruzińskich Żydów. Niestety, ta sprawa w naszej nauce gruzińskiej w ogóle nie jest zbadana, w Europie natomiast nie ma żadnych materiałów na ten temat, które dałyby możliwość napisania jakiejś pracy w tym kierunku. Co do mnie zresztą, to jestem zaabsorbowany innymi sprawami, które mnie bardziej interesują.

Żydzi pragną się dowiedzieć, gdzie został odnaleziony przez Misję Rosyjską kamień nagrobny króla Hirkana[19]. Niestety, nie wiem tego. Misja Duchowna nie posiada już żadnych archiwów, wszystko zostało wywiezione do Leningradu.

Po obiedzie zakonnicy rozmawiają o liście otrzymanym od komitetu syjonistycznego z zapytaniem, co trzeba uczynić, aby konflikt został zlikwidowany? Zakonnicy opowiadają o tym, że pewna misja protestancka posłała jako odpowiedź Żydom krzyż i ewangelię. To znaczy, że cała tragedia tego narodu skończy się dopiero wtedy, gdy nawróci się on na chrześcijaństwo.

Wśród Żydów też widocznie nie ma zgody. W uniwersytecie, w jedynym żydowskim uniwersytecie, nie ma katedry Starego Testamentu, podczas gdy takie katedry istnieją na każdym wydziale teologicznym. Chasydzi nie chcę mieć ludzi uczonych, postępowi zaś Żydzi nie zgadzają się na obsadzenie tej katedry przez tak zwanego „naczotczyka”[20].

Mówią o fanatyzmie Żydów, o tym, że oni obrzezują pierwszego lepszego, który się dostanie w ich ręce. Znam dużą ilość Rosjan emigrantów, którzy celem otrzymania pracy u Żydów zgodzili się na obrzezanie. Tacy ludzie mieszkają nawet w domach Misji. To znaczy, że duchowieństwo nasze kwestia ta zupełnie nie obchodzi.

Istnieje też pewien konflikt pomiędzy Żydami ideowymi, którzy jako młodzi ludzie i dzieci najlepszych rodzin żydowskich przyjechali pełni zapału do Ziemi Świętej i swymi własnymi płucami oraz zdrowiem osuszali bagna i wysadzali skały, a takimi, którzy i tutaj nie przestają być handlarzami o groszowych aspiracjach oraz bez żadnej wartości duchowej.

 
Przeczytaj część 8



[1] Łk 10, 30.

[2] Ernst Franz Max Sellin (1867-1946), profesor egzegezy Starego Testamentu w uniwersytecie berlińskim i archeolog (uwaga H. P.).

[3] 2 Krl 2, 14.

[4] Mk 1, 18.

[5] M. Rostowcew, dz. cyt., s. 264.

[6] A. Cagareli, dz. cyt., s. 264, XXXV.

[7] Jan Fokas (XII w.), mnich z Krety, który w 1185 r. odbył pielgrzymkę do Ziemi Świętej i Syrii oraz pozostawił jej opis, patrz: Patrologia Graeca, ed. J. P. Migne, Paris, 1858, t. 133, kol. 928-963, por. The Pilgrimage of Joannes Phocas into the Holy Land, from the Leo Allatius editio, translated by A. Stewart, [w:] Palestine Pilgrim’s Text Society, London, 1889, V; przekład rosyjski: Ioann Foka, Skazanije wkratce o gorodach i stranach ot Antiochii do Ijerusalima, także Sirii, Finikii i swjatych miestach Palestiny konca XII w., pod riedakcijej I. Troickogo, „Prawosławnyj Palestinskij Sbornik”, 9:1889 (uwaga H. P.).

[8] Św. Gerazym Jordański (?-475), pustelnik z Palestyny, założył klasztor nad Jordanem (uwaga H. P.).

[9] Róża Jerychońska: 1) Anastatica hierochuntica, zwana zmartwychwstanką, jednoroczna roślina z rodziny krzyżowych, występująca w pustynnych okolicach wschodniej części obszaru śródziemnomorskiego. W okresie suszy gałązki zginają się do środka, zakrywając owoc, tak iż cała roślina przybiera kształt kuli, którą następnie wiatr odrywa od podłoża i toczy po pustyni. W czasie deszczu lub w wilgotnym powietrzu gałązki rozprostowują się, owoce się otwierają i wysypują nasiona; 2) Asteriscus (Odontospermum) pygmaeus, drobna jednoroczna roślina z rodziny złożonych, występująca na obszarach pustynnych, szczególnie często koło Jerycha w Palestynie. W okresie suszy listki okrywy koszyczka stulają się, okrywając owoc, natomiast w czasie deszczu koszyczek otwiera się w ciągu około dziesięciu minut, a krople deszczu rozsiewają owoce, wypłukując je z koszyczka (uwaga H. P.).

[10] Józef Piłsudski (1867-1935), polski dowódca wojskowy i mąż stanu, pierwszy marszałek Polski, Naczelnik Państwa w latach 1919-1922, dwukrotny premier (1926-1928 i 1930) (uwaga H. P.).

[11] Ojciec Mikołaj Gibbes po powrocie w 1937 r. do Anglii założył w Oksfordzie przy Marston Street kaplicę ku czci pomordowanych przez bolszewików członków rosyjskiej rodziny cesarskiej (uwaga H. P.).

[12] Łk 2, 25-35 (uwaga H. P.).

[13] Aluzja do rodzeństwa gruzińskich emigrantów: Aleksy Mdiwani (1905-1935) ożenił się w 1931 r. z Louisą Astor Van Alen (1910-1997), z którą się rozwiódł w 1932 r., żeby w 1933 r. poślubić Barbarę Woolworth Hutton (1912-1979), jedną z najbogatszych ówczesnych kobiet, z którą rozwiódł się w 1935 r.; zginął w katastrofie samochodowej. Sergo Mdiwani (1903-1936) ożenił się w 1927 r. z aktorką Polą Negri (Barbara Apolonia Chałupiec, 1894-1987), z którą rozwiódł się w 1931 r. i po krótkotrwałym romansie ze śpiewaczką operową Mary MacCormick (?-?) ożenił się w 1936 r. ze swoją byłą szwagierką Louisą Astor Van Alen; zginął w wypadku podczas gry w polo. Dawid Mdiwani (1907-1984) ożenił się w 1926 r. z aktorką Mae Murray (1889-1965), z którą się rozwiódł w 1934 r. i po romansie z francuską aktorką Arletty (Marie Julie Bathiat, 1898-1992) ożenił się w 1944 r. z Wirginią Sinclair (1915-), córką właściciela Sinclair Oil. Nino Mdiwani (1910-1987) w 1925 r. wyszła za Charlesa Hubericha (1877-1945), z którym rozwiodła się w 1936 r., aby w tym samym roku poślubić Dennisa Stewarta Percy Conan Doyle’a (1909-1955), syna Artura Conan Doyle’a (1859-1930), twórcy postaci Sherlocka Holmesa. Rusudani (Rusadana, Rusi) Mdiwani (1906-1938) wyszła w 1932 r. za hiszpańskiego artystę malarza José Marię Serta (1874-1945), który w latach 1920-1932 był trzecim mężem Misi Sert (Marie Sophie Olga Zénaïde Godebska, 1872-1950), królowej lat dwudziestych i symbolu la belle epoque. Grzegorz Peradze znał rodzinę Mdiwanich z Paryża: „Lato 1933 roku przyniosło mi promyk nadziei, który mógł się stać punktem zwrotnym zarówno w dziejach parafii gruzińskiej w Paryżu, jak i mojej pracy nad kulturą gruzińską. Gruzin Aleksy Mdiwani, pochodzący z rodziny znanej w Europie i Ameryce ze swoich licznych małżeństw z bogatymi kobietami, znalazł nową bogatą narzeczoną i chciał wziąć z nią ślub kościelny. Wolałbym się w to nie mieszać, zwłaszcza że nie otrzymał on prawomocnego rozwodu ze swoją pierwszą żoną. Zgodziłem się jednak udzielić im ślubu pod warunkiem, że dokumenty złoży w cerkwi rosyjskiej. W czerwcu czy też lipcu, w obecności kilku Gruzinów, przyrzekł uroczyście na progu katedry rosyjskiej, że po ślubie wybuduje w Paryżu małą gruzińską kaplicę z plebanią. Kiedy jednak usiłowałem wyegzekwować spełnienie tej obietnicy, nigdzie nie można go było znaleźć”, G. Peradze, W służbie kultury gruzińskiej, „Przegląd Prawosławny”, 11:1966, z. 10, s. 14-15. Zgodnie z księgę zaślubionych (akt nr 34/1933) parafii katedralnej św. Aleksandra Newskiego w Paryżu ślub Aleksego Mdiwani z Barbarą Woolworth Hutton miał miejsce 22 czerwca 1933 r. i udzielał go ojciec Jakow Smirnow (1854-1936), protoprezbiter, od 1898 r. proboszcz cerkwi św. Aleksandra Newskiego w Paryżu (uwaga H. P.).

[14] Sir Arthur Grenfell Wauchope (1874-1947), brytyjski żołnierz i administrator kolonialny, w latach 1931-1938 był Wysokim Komisarzem w Palestynie i Transjordanii (uwaga H. P.).

[15] Emanuel Bin Gorion (Emanuel Berdyczewski, 1903-1987), pisarz żydowski i tłumacz (uwaga H. P.).

[16] Karol Wielki (742-814), największy władca średniowiecznej Europy, z dynastii Karolingów. Był królem Franków od 768 r., w 800 r. został cesarzem (uwaga H. P.).

[17] Elyakim Gothold Weil (1882-1960), dyrektor biblioteki uniwersyteckiej w Jerozolimie w latach 1935- 1946, a następnie profesor filologii arabskiej i tureckiej w uniwersytecie jerozolimskim (uwaga H. P.).

[18] Martin Plessner (1900-1973), naukowiec żydowski, specjalista w dziedzinie filozofii i nauk okultystycznych (uwaga H. P.).

[19] Jan Hirkan I (?-104 przed Chr.), syn Szymona Machabeusza, pierwszy władca z Hasmodeuszów, w 135 r. został królem Judei (uwaga H. P.).

[20] Rosyjskie słowo „naczotczyk” znaczy „uczony w piśmie” (uwaga H. P.).