artykuły św. męcz. arch. Grzegorza
Róże Jerychońskie - cz. 8
2010-03-05

Przeczytaj część 7

29. VIII. Sobota. Punktualnie o godzinie ósmej byłem w Tel Awiwie. Nawet mego przyjaciela Żyda z Niemiec, który oczekiwał mnie przed gmachem Konsulatu Polskiego, zdziwiła ta punktualność.

 

[…][1]

 

Syria. Ostatni miesiąc moich wakacji – wrzesień – spędziłem w Syrii, północnej sąsiadce Palestyny, gdyż praca w Palestynie była bardzo utrudniona ze względu na konflikt arabsko-żydowski. Niebezpieczne było też podróżowanie po samej Palestynie.

W Syrii interesowały mnie przede wszystkim chrześcijańskie zabytki starożytności w Sydonie, Damaszku, Aleppo jak również stara Beroea, Antiochia nad Orontesem, dzisiaj zwanym Asi, a przede wszystkim ruiny klasztorów obydwu Szymonów, świętych słupników. W klasztorze Szymona Młodszego już w VI wieku mieszkali mnisi gruzińscy[2]. Zwrócił mi na te miejsca uwagę parę lat temu w Wiedniu ojciec Johannes Mecerian, profesor Wyższej Szkoły Jezuitów w Bejrucie[3]. Od dziesięciu lat prowadzi on swoje prace wykopaliskowe, poszukując gruzińskich zabytków w ruinach klasztornych na Mons Admirabilis. Oczywiście, zainteresowało mnie to i chciałem zobaczyć go na miejscu przy pracy oraz przekonać się o znaczeniu znalezionych wykopalisk. Już samo odwiedzenie miejsc, gdzie zapisano krwią męczenników pierwsze karty historii naszego Kościoła, byłoby godne podróży. Można też było włączyć jeszcze jeden cel, a był nim dom sierot dr Johannesa Lepsiusa[4] w Kaja Punar, znajdujący się na drodze do ruin tych klasztorów. A ja chciałem, oczywiście, za wszelka cenę poznać tę część dzieła życia naszego kochanego dr Lepsiusa.

 

11. IX. Piątek. Aleppo. Opuszczam dzisiaj Aleppo, by pojechać do Antiochii. Sekretarz biskupa ormiańskiego powiedział mi, że najszybciej i najprościej mogę dostać się do Kaja Punar przez Antiochię. Ormianie, co jest zadziwiające, nie wiedzą tu nic o Kaja Punar. W trakcie mojego przedpołudniowego spaceru po sklepach pytałem ciągle o Kaja Punar, ale nie otrzymałem żadnej informacji. Pożyteczniejsza była wizyta u prefekta jezuitów: tam dowiedziałem się, że najprościej będzie spotkać się poza Antiochią z ojcem Mecerianem, o którym wspomniałem już wcześniej, muszę się jednak pospieszyć by go jeszcze zastać, ponieważ zamierza on powrócić do Bejrutu. Prawdopodobnie będę musiał dołączyć do niewielkiej karawany, która raz na tydzień przywozi mu prowiant i pocztę z Antiochii.

Antiochia jest jednym z najstarszych miast świata. Tutaj, nad brzegami Orontesu, kwitła niegdyś wysoka kultura. Tutaj rezydowali nie tylko prefekci i konsule potężnego państwa rzymskiego, ale tutaj też mieli swoje rezydencje cesarze i wysocy rangą duchowni (na przykład, Jan Chryzostom[5]). Połowę tutejszej ludności stanowią Ormianie. Znajdując się daleko od dzisiejszej głównej trasy komunikacyjnej, miasto przyciąga do siebie niewielu podróżnych żądnych sensacyjnych przygód i przeżyć. Nie może pochwalić się gigantycznymi ruinami jak Palmyra albo Baalbek, miasto to nie błyszczy dostojnością i elegancją jak Damaszek, nie ma subtelnego powabu życia jak Bejrut. Człowiek, do którego nie przemawiają stare historyczne miejsca, nie ma tu właściwie nic godnego zobaczenia oprócz pięknych, czystych ulic, miłej oczom zieleni, zakładów złotniczych handlujących starymi monetami i ozdobami, a także może zobaczyć wspaniały – chociaż mętny – Orontes.

Ponieważ podano mi w Aleppo adres kapucynów, którzy reprezentują tu wiarę katolicką jako jedyny zakon i prowadzą dom sierot dla dzieci ormiańskich, odwiedziłem ich jako pierwszych. Przeor przyjął mnie uprzejmie i obiecał mi, że zatroszczy się o to, bym dostał się do karawany, która wyrusza stąd do ojca Meceriana na Mons Admirabilis. Jedna z sierot zaprowadziła mnie do zajazdu poleconego przez przeora. Ku mojemu zdumieniu dowiedziałem się, że w tym samym dniu pojawi się tu jeszcze pan Antranig Kawukdian, dyrektor domu sierot dr Lepsiusa. Pan Kawukdian, który stara się zwykle raz albo dwa razy w miesiącu przybywać z tu wizytą, zamieszka w tym samym zajeździe. Było to wielkie szczęście dla mnie. Natychmiast zmieniłem plany i postanowiłem czekać na pana Kawukdiana by pojechać razem z nim do Kaja Punar. Miałem zamiar zwiedzić tam ruiny klasztoru.

 

12. IX. Sobota. Antiochia. Wczoraj przybył pan Kawukdian. Widzieliśmy się po raz pierwszy, ponieważ do tej pory nie miałem sposobności poznania go w Niemczech. Pan Kawukdian namówił mnie do odbycia zaplanowanej wędrówki z Kaja Punar na Mons Admirabilis. Na dzisiejsze przedpołudnie, które jest zarezerwowane dla pana Kawukdiana, zaplanowałem obejrzenie starej mozaiki klasztornej. Uniwersytet w Pensylwanii prowadzi wykopaliska na miejscu starego teatru antiocheńskiego (lub świątyni); wykopano tu bardzo cenną mozaikę, która została złożona w obozie odległym o kilometr od miasta. Miejsce znaleziska zostało zamknięte dla publiczności. Powiedziano mi, że wykopalisko zostanie podzielone na trzy części: jedna trzecia pojedzie do Ameryki, jedna trzecia do Luwru i jedna trzecia zostanie na miejscu. Przy wejściu czekało mnie rozczarowanie. Mozaiki można było oglądać tylko po południu. Jednakże dzięki francuskiemu oficerowi, który też chciał zwiedzić obóz, udało mi się wejść. W towarzystwie tego pana, zafascynowanego grecką mitologią i sztuką, podziwiałem więc stare mozaiki. Wspólnie próbowaliśmy zrozumieć ich sens. Z rozmowy z tym wytwornym znawcą kraju dowiedziałem się, że jest on wielbicielem Fryderyka Barbarossy[6] i że szuka jego grobu. Jest on przecież w Antiochii i wskazuje się nawet pewne miejsce jako jego grób. Ten francuski oficer odrzucił propozycję zwiedzania odległych o trzy kilometry katakumb twierdząc: „Orient posiada lepsze i godniejsze zobaczenia rzeczy, niż kościoły i meczety”.

W trakcie dnia odwiedziłem wraz z panem Kawukdianem przeora kapucynów i obejrzałem rynek, zwłaszcza sklepy złotnicze. Wystawione tam przedmioty bardzo mnie rozczarowały.

Po załatwieniu bardzo skomplikowanego pod względem logistycznym rachunku w moim hotelu, miała się zacząć podróż do Kaja Punar. Jednak pozyskany wczoraj do tego celu właściciel samochodu nie wykazywał dzisiaj żadnej chęci jazdy. Oczywiście, chciał uzyskać wyższą cenę. Rozmawiano gorączkowo, głośno i nie doszło do porozumienia. W końcu jakiś przejeżdżający samochód turecki zabrał mnie i pana Kawukdiana. Byliśmy w czwórkę w samochodzie: właściciel i jego szofer, pan Kawukdian i ja. Zatrzymaliśmy się dwukrotnie: raz przy przepięknym wodospadzie Dafne, którego bajeczną historię opowiedział mi pan Kawukdian[7], a następnie w innym miejscu, gdzie wegetacja nie była już taka bujna i zielona.

Poza tym podróż była pełna niebezpieczeństw i budząca grozę. Gdy nasz samochód został wyprzedzony przez inne auto, a pan Kawukdian poczynił gorzką uwagę pod adresem naszego kierowcy, obudzona został jego wschodnia duma i pognał jak szalony w dół. Obok nas siedziało dwóch Turków, co do których nie wiedzieliśmy, jakie myśli kryją się za ich uśmiechniętymi twarzami. Uwaga pan Kawukdiana w pełni uświadomiła mi, w jakim krytycznym położeniu znajdujemy się. Podczas tej szaleńczej jazdy tęskniłem za Kaja Punar jak za jakąś oazą. W końcu dotarliśmy na miejsce.

 

13. IX. Niedziela. Kaja Punar. Mieszkam w pięknym małym domku z wspaniałym widokiem na wszystkie strony: przede mną Dżebel Balum, zwany też Górą Kasiusa. Za nią dalej można zobaczyć Cypr i przeżyć „wieczne światło”. Podczas gdy wokół nas panuje noc, na Cyprze jest dzień. To zjawisko „wiecznego światła” przeżyli Hadrian[8] i Julian Apostata[9]. Z innych stron wzrok sięga ponad małe wzniesienia, skały, pola i lasy. Sam dom sierot wydaje mi się być małym księstwem, w którym dzieci pracują i rządzą. Każde dziecko ma przydzieloną jakąś dziedzinę: jeden chłopiec zajmuje się świniami, inny winogronami, jeszcze inny warsztatem, każde dziecko według umiejętności i sytuacji.

W ten sposób dzieci uczone są odpowiedzialności i samodzielności. Uczą się też samodzielnie podejmować decyzje. Są to bardzo ważne elementy w wychowaniu.

Część dóbr należy do Niemieckiej Misji Wschodniej, jednakże większa część jest dzierżawą należącą do Ormian z Kesabu, chociaż misja ma prawo do jej zakupu. Budynki stoją w najtańszej części kraju, na ziemi ormiańskiej.

Dzisiaj jest niedziela. Chociaż żyje tu wspólnie ponad stu gruzińskich Ormian, w tym – oczywiście – wiele dzieci, nie mają oni własnego księdza. Dlatego też pan Kawukdian sam wygłasza kazania; dzisiaj poproszono mnie, bym krótko przemówił do dzieci. Po wczorajszej podróży jestem jeszcze trochę zmęczony, nie jest mi łatwo mówić do nieznajomych dzieci, ale zgodziłem się. Po krótkiej modlitwie (skupieniu) w domu dyrektora, do której dołączyli też pan i pani Demnitz, pan Schneider, angielska dama przybyła z Aleppo z wizytą i dwie bardzo miłe córki pana Kawukdiana, zacząłem czerpać natchnienie z przepięknych przypowieści ewangelicznych i zszedłem do dzieci, które już czekały w klasie. Stanąłem przed nimi w sutannie i pod wrażeniem wczorajszej niebezpiecznej podróży opowiedziałem im przypowieść o Miłosiernym Samarytaninie. Przypomniałem im o drodze, o której opowiadał Jezus przed dwoma tysiącami lat: „Szedł człowiek z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców”[10]. A na koniec zarysowałem przed naszymi oczami obraz Miłosiernego Samarytanina naszych czasów, jakim był nasz święty dr Johannes Lepsius.

Pod wieczór mieliśmy mały piknik w ogrodzie Domu Sierot, wśród wielkich skał, obok wypływającego z ziemi strumienia. Dzieci tańczyły, śpiewały po ormiańsku, niektóre przebrały się za Beduinów w kostiumy, które na pamiątkę kupiłem w Damaszku. Pod koniec angielska dama każdemu z nich wręczyła pełną garść karmelków i piękna niedziela dobiegła końca.

 

14. IX. Poniedziałek. Kaja Punar. Dzisiaj rano zrobiliśmy piękną wycieczkę do Dżebel Kasius. Pan Demnitz i pani Still też poszli z nami. Wzięliśmy konia i trochę prowiantu. Na tej górze znajdują się ruiny klasztoru świętego Barlaama; z tego tez powodu góra nosi nazwę Dżebel Balum. Jest interesujące, że żywot tego świętego zachował się tylko w języku gruzińskim. Profesor Niko Marr opublikował ten żywot. Inny, starszy rękopis na ten temat, znalazłem w British Museum, o czym pisałem[11]. Wkroczyłem więc na znany mi teren. Dlaczego ten żywot zachował się tylko w języku gruzińskim? – to bardzo ciekawe pytanie i, oczywiście, można to wytłumaczyć faktem, że w Gruzji słowo „Kasius” przemieniło się w „Kaukasus”, a następnie powstała w Gruzji legenda o Kaukazie w Syrii. W obcym kraju oddychałem ojczystym powietrzem.

Niestety, ruiny te nie są pod ochroną ale – jak słyszałem – ojciec Mecerian chce także tutaj prowadzić wykopaliska.

Piękny widok rozpościera się z wierzchołka góry. Przed nami leżał – w odległości około trzech godzin jazdy – dumny szczyt Dżebel el Atra. Z tyłu stara zatoka Antiochii, gdzie niegdyś leżało słynne miasto portowe Seleucja, po którym pozostały tylko ruiny.

 

15. IX. Wtorek. Kaja Punar. Wypoczywam po wczorajszej wędrówce, załatwiam korespondencję i czytam francuską książkę o alawitach, których można tutaj spotkać w okolicy. Uchodzą oni za rzeczywistych potomków starych Fenicjan, a obecnie są zarabizowanymi wyznawcami nauk Muhammada Ibn Nasujra z IX wieku, mają jednak swoją religię. Z pewnością dokonało się tu bardzo silne pomieszanie elementów rodzimych z chrześcijańskimi i islamskimi. Posiadają oni własnych kapłanów i tajemnicze ceremonie. Noc noworoczną spędzają na szczycie Dżebel el Atra i wśród swoich modłów witają pierwsze promienie wstającego na wschodzie słońca. Nie tolerują żadnych obcych w trakcie tego święta[12].

 

16. IX. Środa. Kaja Punar. Dzisiaj idę z moim ormiańskim przewodnikiem na poszukiwanie „Cudownej Góry”. Pan Kawukdian opisał dokładnie drogę przewodnikowi, lecz ten – jak się szybko okazało – nie był jej pewien. Parokrotnie pytał o drogę, ale nadaremnie. W trakcie drogi dotarł do mojej świadomości fakt dwóch miłych wschodnich obyczajów, a mianowicie: owoce przydrożnych drzew są do dyspozycji dla zgłodniałych wędrowców, a w każdym domu przechodzeń może odświeżyć się łykiem wody. Mój przewodnik robił z tego często użytek. Wreszcie dotarliśmy do Orontesu i dawnego Pitias, który dzisiaj jest małym, biednym miasteczkiem, gdzie Jan Chryzostom zwykł spędzać wakacje ze swoimi uczniami. Tutaj pewien Ormianin mógł nam wreszcie wskazać drogę.

Przeszliśmy przez starożytne miasto Seleucja, które obecnie też jest ormiańskie, potem przekroczyliśmy brudną rzekę i jakieś pola, a następnie weszliśmy do małej wsi arabskiej, która przytuliła się do zbocza „Cudownej Góry”. Właściwa nazwa tej góry to teraz „Dżebel al Seman” (to znaczy Góra Szymona), ponieważ tutaj żył jeden z trzech największych świętych starożytnego Kościoła, Szymon Młodszy, Święty Słupnik (zmarł w 592 roku), o którym opowiadano wiele cudów, i stąd wzięła się nazwa „Cudowna Góra”. Znajdujący się na niej klasztor został zniszczony w wyniku inwazji osmańskiej. Ojciec Mecerian od dziesięciu lat zajmuje się wykopaliskami na terenie jego ruin.

Ojciec Mecerian przyjął nas serdecznie. Pokazał mi wszystkie swoje prace i niektóre napisy gruzińskie. Tutaj na górze też znajduje się gruziński napis mozaikowy z VI lub VII wieku, jedyny, który jest mi w ogóle znany. W nocy przeżyłem w namiocie straszliwą ulewę, jedną z tych „potwornych ulew”, opisanych już w żywotach świętych, podczas których napełniane były wodą cysterny w klasztorze.

 

17. IX. Czwartek. Kaja Punar. Przed wymarszem ojciec pokazał mi jeszcze raz ruiny i przepiękny widok aż po Antiochię: przed sobą ma się morze, Dżebel el Atra, i sławny Dżebel Mufa, na którego zboczach obecnie znajduje się kilka ormiańskich wsi. Na szczycie wznosi się zbudowany przez Ormian pomnik nieznanego żołnierza francuskiego. Pożegnałem się serdecznie z ojcem Mecerianem.

 

18-20. IX. Piątek–Niedziela. Kaja Punar. Jeszcze cały czas przebywam w Kaja Punar i nie chciałbym wyjeżdżać stąd, ponieważ znalazłem tutaj cząstkę ojczyzny. Wszyscy są dla mnie tacy mili i kochani. Czytam o alawitach, bawię się z dziećmi i spaceruje z nimi. Potem siedzę godzinami pod wspaniałymi drzewami figowymi i rozkoszuje się ich boskimi owocami. Setkami rosną tutaj te drzewa, także przy drogach, i chłopcy pilnują owoców przed wędrownymi Turkami.

Teraz mogę bardziej zająć się dziećmi z domu sierot. Każdego wieczora przed pójściem spać zbierają się wokół pana Schneidera, który opowiada im jedna historię. Wszystkie dzieci lubią te godzinę opowieści o wszystkim i w pełnym skupieniu wpatrują się w usta opowiadającego. Zwłaszcza podobają im się historie, w których jest mowa o wielkich bohaterach. Siedzą z otwartymi ustami i niekiedy ktoś o coś zapyta, czasem śmieją się wszyscy, a czasem pomagają opowiadającemu, gdy zabraknie mu jakiegoś ormiańskiego słowa.

 

21. IX. Poniedziałek. Kaja Punar. Ponieważ nadszedł czas, by pomyśleć o dalszej podróży, pożegnałem się i dzisiaj rano w towarzystwie małego chłopca z domu sierot udałem się do Kesabu, by zapewnić sobie miejsce w samochodzie, który miał mnie zabrać do Latakii, stolicy alawitów, starożytnej Laodycei, gdzie niegdyś żyli Apolinary Starszy i Młodszy (ojciec i syn)[13].

Z ciężkim sercem opuściłem tę wspaniałą okolicę, której rajska natura pozostaje w opozycji do wrażenia, jakie sprawiają jej mieszkańcy. Ormianie, których tutaj spotkałem, sprawiają wrażenie ludzi przybitych, na których tragedia wojny wycisnęła swoje piętno. Z wielkich i wzniosłych rzeczy, jakie tutaj rozegrały się w historii i które realizowali czynem sławni mężowie, pozostały tylko ślady w postaci skromnych ruin.

 

[…][14]

 

26. IX. Sobota. Bejrut. Rano błąkałem się po mieście i kupiłem duże pudełko słodyczy damasceńskich dla znajomych w Warszawie oraz pierwszy raz w ciągu mej podróży kupiłem gazetę.

Czytam, że właśnie dziś rozpoczną się w Aleppo uroczystości z powodu ogłoszenia niepodległości Syrii, które będą trwały trzy dni. Noc zamieni się tam w dzień. Pewien wysoki dygnitarz z Paryża ma publicznie odczytać proklamację niepodległości.

Mam jeszcze czas do poniedziałku, a więc chyba zdążę pojechać do Aleppo i powrócić. Nie namyślam się więcej, idę do hotelu i biorę garsona, który ma mnie zaprowadzić do garażu. Wszystkie rzeczy zostawiam w hotelu, nie biorę ze sobą nawet ciepłego płaszcza.

O godzinie dziewiątej jesteśmy w garażu i właściciel autobusu zapewnia mnie, że za pół godziny wyruszymy do Aleppo.

Za marne miejsce płacę cały funt syryjski i wsiadam.

Właściciel cieszy się, że udało mu się oszukać głupiego cudzoziemca i dalej sprzedaje bilety.

Przede mną siedzą cierpliwie jakieś dwie kobiety w zasłonach na twarzy. Są tu już chyba od wczesnego rana.

Nie mogę wyjść z autobusu, gdyż obawiam się stracić miejsce, mogą mnie już nawet wcale nie wpuścić, więc siedzę cierpliwie i narzekam na tę chwilę, w której kupiłem gazetę. Przed nami stoją autobusy państwowe, mające wyruszyć do Damaszku. Kilka z nich już odjechało, a my wciąż stoimy.

Autobus powoli zapełnia się pasażerami, ale jest ich jeszcze za mało, gdyż muszą być zajęte wszystkie miejsca. Obok mnie siada kilku Beduinów.

O wpół do drugiej wreszcie ruszamy.

Pytam szofera, kiedy będziemy w Aleppo. Zapewnia mnie, że jeśli nie o szóstej, to w każdym razie o wpół do siódmej tego samego dnia.

Jakże to? Przecież stąd jest ponad czterysta kilometrów!

Nie zdążyliśmy wyjechać za miasto, jak szofer zauważył, że brakuje wody. Dotąd jednak, pomimo iż staliśmy kilka godzin w garażu i szofer nie miał żadnego zajęcia, wcale o tym nie pomyślał.

To nasz pierwszy przystanek.

W autobusie można jeszcze jako tako oddychać, gdyż co chwila podchodzą policjanci i sprawdzają ilość pasażerów. Okazuje się, że jeden chłopiec jest zbędny, ukrywał się bowiem pod długimi szatami siedzących Arabów.

Gdy jednak przejechaliśmy przez punkt kontrolny za Trablusem, to niemal na każdym kroku stali Arabowie i każdy chciał się do nas dostać. Najpierw targowali się o cenę, gdy zaś dochodziło do porozumienia, posługacz otwierał im drzwi i wpuszczał do autobusu. W końcu natłoczyło się ich tylu, że siedzieli nieomal na naszych kolanach.

Po wodzie zabrakło znów benzyny, stajemy więc na nowo.

Na jednym z postojów byłem świadkiem niezwykłej awantury.

Był tam mały sklepik, w którym jakaś kobieta sprzedawała zsiadłe mleko. Pasażerowie powychodzili z autobusu i raczyli się tym mlekiem, albo się przechadzali, ja zaś zostałem w samochodzie i czyniłem sobie wyrzuty, że zaryzykowałem i pojechałem teraz, gdy już miałem tak mało czasu. Jeśli zdarzy się jakieś opóźnienie, mogę się nawet spóźnić na statek, który wypływa z Hajfy dwudziestego dziewiątego września o godzinie trzeciej po południu. Mówią, że wypływa bardzo punktualnie.

Ale teraz nie ma już rady i trzeba wypić ten kielich do dna.

Nagle ze sklepu rozlegają się krzyki, po czym wychodzi na ulicę całe kłócące się towarzystwo. Pytam siedzącego obok mnie starszego i poczciwie wyglądającego człowieka, co się stało.

Okazuje się, że jeden z Arabów zamówił mleka za dwa piastry, kobieta zaś przyniosła mu za pięć piastrów. Możliwe, że go źle zrozumiała. Teraz on płaci jej tylko dwa piastry, ona zaś żąda pięciu. Kłótnia dochodzi do najwyższego napięcia. Arab obrzuca kobietę brukowymi wyrazami. Wreszcie pojawia się jej mąż, przychodzi policja i wszyscy udają się do pokoju policjanta, aby spisać protokół.

My zaś siedzimy sobie tymczasem w autobusie i czekamy. Mężczyźni okazują zniecierpliwienie i awanturują się, żądając natychmiastowego wyruszenia, natomiast kobiety siedzą cicho i wcale się nie odzywają.

Chcę już wyłożyć te trzy piastry, aby nie tracić więcej czasu, ale nie wiem, jak to uczynić. Zapytuję o to swego sąsiada. Ten patrzy na mnie i mówi: „To już nie jest kwestia pieniędzy, im chodzi o honor!”

Wreszcie ruszamy.

Gdzieś daleko w pustyni widać światło. Jeden z Arabów ma właśnie jakiś interes do człowieka, który mieszka chyba pod tym namiotem. Udaje się więc tam, my zaś znowu czekamy przeszło godzinę.

W końcu wyrusza do niego delegacja pasażerów i prosi, aby jak najszybciej załatwił swoją sprawę.

Następnie zatrzymujemy się na jakiejś stacji, gdzie sprzedają figi. Kupiłem ich za kilka piastrów. Blady chłopiec, który ukrywał się pod szatami Beduina, patrzy na mnie, więc daję mu tyle fig, ile może się zmieścić w jego małych rękach.

I znów pustynia.

Ciemno, jest już po dziesiątej. Nagle widzimy kamienny słup z napisem głoszącym, że do Aleppo jest stąd jeszcze sto dwadzieścia pięć kilometrów. Wzdycham ciężko. Jeden z Arabów, siedzących naprzeciwko, obserwuje mnie i mówi: „Chawadża zabachtan”, co znaczy: „Pan jest opuszczony”.

Tego samego wyrażenia użył Chrystus Pan podczas swej największej męki na krzyżu: „Eli, Eli, lamma sabachtani!”[15]. Cieszę się, że słowo to jeszcze żyje, że usłyszałem je przed chwilą z ust tego niewykształconego – prawdopodobnie – rzemieślnika. Ogarnia mnie radość: a więc moja podróż wśród tej dantejskiej nocy miała swój cel!

Do bezpośredniego jednak celu naszego było jeszcze bardzo daleko.

Znów jakieś miasto. Jest to Homs, czyli starożytne i słynne miasto Emesa. Mieszkał tu, między innymi, neoplatończyk Nemezjusz[16], który pozostawił po sobie pracę filozoficzną o duszy ludzkiej[17].

Jesteśmy znów w garażu. W autobusie coś się zepsuło i szofer wraz z posługaczem wzięli się za reperację.

Podchodzi do mnie jakiś mężczyzna niewysokiego wzrostu. Mam wrażenie, że on jedzie z nami. – „Niech pan spojrzy – mówi po francuski, śmiejąc się – maszynę z żelaza chcą zreperować i utrzymać w całości przy pomocy sznurów! Pan nie jest chyba z tutejszych stron?” – zapytuje mnie po chwili. – „Nie – odpowiadam – odbywam podróż turystyczną po tym kraju”.

– Zauważyła to od razu ta starsza pani, która jedzie ze mną – mówi dalej nieznajomy – a którą ze względu na jej wiek nazywam ciocią, chociaż właściwie nie jest moją ciotką. Jutro rano ma ona jechać do Turcji i odprowadzam ją na pociąg w Aleppo. Otóż – mówi dalej po tym wstępie – zauważyła ona pana od razu i powiedziała, że pan nie może być Arabem, ponieważ nie wyprawia pan tu żadnych awantur, a po drugie, ma pan serce litościwe, gdyż dał pan fig temu chłopcu.

Jakiej może on być narodowości? Nie lubi Arabów, więc jest chyba Ormianinem, ale Ormianie są skryci i nigdy swych myśli nie wyjawiają przed pierwszym lepszym człowiekiem. Jest niskiego wzrostu.

– Jakiej pan jest narodowości? – pytam go.

– Jestem Czerkiesem – odpowiada, a widząc moje zdumienie, od razu dodaje – tu, w tym kraju i pośród tej ludności zdegenerowaliśmy się fizycznie. Nie ma już wśród nas takich pięknych mężczyzn, jak opowiadają o tym legendy, a jednak duchem, sprytem i inteligencją przewyższamy innych. Na przykład moja ciocia, to znaczy nie moja rodzona ciotka (i dalej ta sama historia) w krótkim czasie opanowała języki turecki i arabski, a przyjechała zaledwie kilka lat temu z Kabardy.

Mówię mu, że ja również jestem z Kaukazu i pochodzę z Gruzji, ale obecnie mieszkam w Warszawie.

– Mam tam pewnego znajomego – przerywa mi – redaktora Baytugana[18]. Nie znam go co prawda osobiście, ale korespondowałem z nim. Otrzymywałem czasopismo dla Górali kaukaskich „Şimali Kafkasya”[19], wydawane przez niego. Kilka lat temu zdobyłem dla tego czasopisma trzech nowych prenumeratorów. Potem chorowałem, nie mogłem wysłać należności i już od dłuższego czasu nie otrzymuję tego pisma.

Obiecuję uregulować w Warszawie sprawę dalszego wysyłania mu tego czasopisma.

– Ja również – ciągnie on dalej – napisałem dla tego czasopisma artykuł o koniach czerkieskich, ale go nie wydrukowano[20].

Takiego człowieka, pracującego daleko w terenie, należy zachęcić, toteż zapewniam go, że jego praca zostanie uwzględniona.

Posiada on dużo wiadomości o naszej federacji kaukaskiej i ma tutaj kontakty z różnymi Czerkiesami na ważnych stanowiskach.

Jest ich tu bowiem sporo na wyższych posadach. Cała niemal kawaleria francuska tutaj, różne stanowiska w armii, jak również policja i żandarmeria, są obsadzone przez Czerkiesów. Nie brakuje ich także na cywilnych posadach. Jedynymi ich konkurentami są tutaj Ormianie.

Sam zaś mój rozmówca jest nauczycielem w czerkieskiej szkole w Kunejtrze.

– W swoim czasie mieliście jako nauczyciela języka francuskiego pewnego Gruzina, czy pan go znał? – pytam i wymieniam nazwisko mego rodaka.

– Nie znam go i nikt w Kunejtrze go nie zna – odpowiada mi po chwili namysłu.

Zbliża się do nas grupa Arabów Beduinów. Jeden z nich jedzie z całą swoją rodziną do Aleppo. Zapytują Kabardyjczyka, kim ja jestem i czego tu poszukuję. Nie mają oni pojęcia o podróży w celach naukowych lub turystycznych. Dla nich każdy, kto wyjeżdża z własnej ojczyzny, jest człowiekiem bogatym i głupim, który poszukuje na obczyźnie przygód. Nazywają to fantazją.

– Jeżeli nie ma on żadnych interesów w Aleppo i jedzie tylko dla fantazji – powiada jeden z nich – to niech lepiej wraca od razu do Bejrutu, gdyż stąd są jeszcze pociągi, dalej zaś nie ma już żadnej komunikacji.

Jednak zwłaszcza teraz, gdy mam tak ciekawego towarzysza podróży, muszę już jechać do końca.

Twierdzi on, że nigdy w życiu nie miał jeszcze tak złej podróży, jak obecnie, i obawia się, że jego ciotka może spóźnić się na pociąg, który odchodzi z Aleppo do Turcji o godzinie szóstej rano. Jutro pojedzie z powrotem do Bejrutu, gdzie ma jakąś sprawę do załatwienia i proponuje mi, abyśmy jechali razem.

Trzeba już wsiadać. Motor został wreszcie naprawiony i ruszamy.

W tym mieście przybyło kilku pasażerów. W czasie mojej rozmowy z Kabardyjczykiem jakiś Beduin zajął moje miejsce koło okna i nie chciał mi je ustąpić. Kosztowało to dużo krzyku i irytacji zarówno Kabardyjczyka, jak i mego sąsiada Araba z Dair az Zaur nad Eufratem oraz tego Araba, który powiedział do mnie wielkie i cudne słowo „zabachtan”, gdyż wszyscy oni usiłowali wyrzucić Beduina.

– To jest najgorsze miejsce – mówi do mnie Kabardyjczyk – zawsze trzeba siadać obok szofera, ale tam miejsce kosztuje siedemdziesiąt pięć piastrów.

– A ja zapłaciłem za swoje miejsce cały funt, to znaczy sto piastrów – odpowiadam. Jest oburzony tym nowym dowodem oszustwa ze strony Arabów.

– Jak można obcego człowieka wyzyskiwać w tak nieszlachetny sposób? – zwraca się do Araba znad Eufratu.

Trudno. Dwudziestu pięciu piastrów nikt mi już nie zwróci. Daj Boże, żeby nie wyrzucili mnie z autobusu w połowie tej drogi!

Jedziemy dalej „żółwim krokiem”.

Arab, który kłócił się o trzy piastry i wydawał się człowiekiem bardzo ubogim, teraz w ciemnościach autobusu prowadzi jakieś pertraktacje handlowe z innym Arabem i wyjmuje grubą paczkę banknotów. Mój sąsiad zaczyna drzemać i mimo woli dotyka pleców jakiegoś Beduina, który podnosi krzyk. Znów nowa kłótnia. Nie mogę spać, wstaję więc i ustępuje swoje miejsce przy oknie Arabowi znad Eufratu.

Beduin, który chciał mi odebrać to miejsce, chrapie gdzieś w kącie i niemal leży na owym nieszczęsnym chłopcu. Jest brudny i z jego ust wychodzi piana.

Było kwadrans przed piątą nad ranem, gdy przybyliśmy do Aleppo.

Przeczytaj część 9



[1] Dziennik za okres od 30 sierpnia do 10 września 1936 r. prawdopodobnie nie został opublikowany (uwaga H. P.).

[2] „W Syrii byłem prawdopodobnie pierwszym Gruzinem od czasów średniowiecza, któremu udało się odwiedzić ruiny klasztoru św. Szymona Stylity Młodszego. Tam znajduje się kolebka kultury gruzińskiej, gdyż z tego klasztoru w V lub VI wieku przybyli do Gruzji misjonarze, a jeszcze na przełomie XI i XII wieku żył tam słynny Ojciec Kościoła Efrem Młodszy”, G. Peradze, W służbie kultury gruzińskiej, 11:1996, z. 10, s. 16 (uwaga H. P.).

[3] Ruiny klasztoru św. Szymona Słupnika Młodszego (521-592), znajdują się pomiędzy Samandag a Antiochią, w pobliżu wioski Nahirli (uwaga H. P.).

[4] Johannes Lepsius (1858-1926), syn słynnego egiptologa Karla Lepsiusa (1810-1884), pastor i misjonarz ewangelicki, zajmował się pomaganiem ludności ormiańskiej, w 1895 r. założył Deutsche Orient-Mission, która wydawała czasopismo „Der Orient” (1919-1936), spowodował przyjazd Grzegorza Peradze na studia do Niemiec w 1921 r. (uwaga H. P.).

[5] Św. Jan Chryzostom (ok. 349-407), biskup Konstantynopola od 397 r., w 404 r. wygnany do Pontu nad Morzem Czarnym, Ojciec Kościoła (uwaga H. P.).

[6] Fryderyk I Barbarossa, Rudobrody (ok. 1125-1190), król Niemiec od 1152 r., cesarz od 1155 r. (uwaga H. P.).

[7] Miejscowość w pobliżu Antiochii (obecnie Antakya w Turcji), pełna wodospadów, strumieni, kanałów i gajów laurowych, w której Grecy umiejscowili legendę o pięknej nimfie Dafne, umykającej przed zakochanym Apollonem i zamienionej przez matkę w krzew laurowy. Miejscowość szczyciła się wieloma świątyniami, ale w 572 r. została doszczętnie zniszczona i stała się zapomnianą wsią. Dziś jest miejscowością letniskową mieszkańców Antakyi (uwaga H. P.).

[8] Hadrian (76-138), cesarz rzymski od 117 r., z dynastii Antoninów (uwaga H. P.).

[9] Julian Apostata (ok. 331-363), cesarz rzymski od 361 r., bratanek cesarza Konstantyna Wielkiego (280-337), niechętny chrześcijaństwu (uwaga H. P.).

[10] Łk 19, 25 (uwaga H. P.).

[11] G. Peradze, Georgian Manuscripts in England, „Georgica”, 1:1935, z. 1, s. 80-88 (uwaga H. P.).

[12] Alawici, nusajryci, ugrupowanie wywodzące się z islamu typu szyickiego i uznawane przez większość teologów muzułmańskich za heretyckie, powstało w X w. na bazie nauk Muhammada Ibn Nasujra, głoszące – między innymi – kult gwiazd i słońca, elementy chrześcijańskie i islamskie. Po 1920 r., w okresie mandatu francuskiego w Syrii, ustaliła się nazwa alawici, a zamieszkały przez nich rejon został uznany przez administrację francuską za autonomiczne państwo, w 1946 r. włączone do Syrii. Ilość alawitów szacuje się na około milion wyznawców (uwaga H. P.).

[13] Apolinary Starszy (IV w.), kapłan w Laodycei Syryjskiej, ojciec Apolinarego Młodszego, filolog i nauczyciel gramatyki. Apolinary Młodszy (zm. 390), biskup Laodycei Syryjskiej, obrońca ortodoksji przed arianizmem, później twórca herezji zwanej apolinaryzmem (uwaga H. P.).

[14] Dziennik za okres od 22 do 25 września prawdopodobnie nie został opublikowany (uwaga H. P.).

[15] Mt 27, 46; Mk 15, 34: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” (uwaga H. P.).

[16] Nemezjusz z Emesy (ok. 400-ok. 450), chrześcijański pisarz, biskup Emesy w Syrii (uwaga H. P.).

[17] Nemezjusz z Emesy, O naturze ludzkiej, przeł. A. Kempfi, Warszawa, 1982 (uwaga H. P.).

[18] Barasbi Baytugan (1899-1982), osetyński działacz polityczny i wydawca (uwaga H. P.)

[19] „Şimali Kafkasya” („Północny Kaukaz”), czasopismo wydawane w Warszawie przez sześć lat, od maja 1934 r. do kwietnia 1939 r. (ukazało się 60 numerów), przez Barasbi Baytugana jako organ Narodowej Partii Górali Kaukazu (uwaga H. P.).

[20] Prawdopodobnie chodzi o artykuł: Doguż, Tabun łoszadiej w nugajskich stiepach, „Şimali Kafkasya”, 5:1937, z. 38-40, s. 36-41 (uwaga H. P.).