Przeczytaj część 8
27. IX. Niedziela. Aleppo. Ulice Aleppo są oświetlone. Tłumy spacerujących, gapiów i kobiet w czarnych zasłonach wypełniają ulice, wędrując wprost po jezdni. Wszędzie panuje radość i rozlegają się wesołe okrzyki. Na widok naszego autobusu ludzie witają nas i klaszczą w dłonie, widocznie biorą nas za jakąś delegację. Pasażerowie śmieją się i także odpowiadają machaniem rękoma lub klaskaniem. Nie wiem dlaczego, ale raptem biorę ręce tego brudnego Beduina, który wczoraj chciał mnie usunąć z mego miejsca, ręce bez wyrazu, woli i charakteru, i zaczynam klaskać także nimi. On krzyczy z uciechy, a brudna piana pryska na siedzącego obok chłopca.
Nazywa mnie Arabem, zostałem więc teraz jego rodakiem. Czy on zdaje sobie sprawę z tego, co to znaczy?
Autobus zatrzymuje się w garażu i wysiadamy.
Kabardyjczyk bierze dorożkę do stacji i obiecuje za półtorej godziny być z powrotem.
Jestem zmęczony i udaję się na poszukiwanie pokoju. Nie ma mowy! Wszystkie są zajęte.
Idę więc do znanej mi kawiarni. Znajomy kelner z wielkim trudem znajduje mi miejsce, po czym zamawiam kawę. Jestem brudny po podróży, ale tutaj nie można się nawet umyć.
Patrzę na przesuwające się tłumy i znów uderza mnie piękno i barwność ich ubiorów. Ludzie maszerują bosi, z szablami w rękach, niektórzy z dumą trzymają zardzewiałe kindżały, wydobyte ze starych kufrów.
Mimo woli przychodzą mi na myśl Etiopczycy, którzy z takimi samymi szablami i kindżałami rzucali się na włoskie czołgi albo grozili nimi dumnym samolotom.
Trzeba jednak zacząć poszukiwać możliwości powrotu. Nie ma tu rozkładu jazdy, więc idę na stację.
Aleppo posiada dwie stacje, jedną główną i drugą jakby w rodzaju jej podstacji. Ta druga znajduje się niedaleko, udaję się więc tam. Po drodze spotykam Kabardyjczyka, jadącego ze swoją ciotką i z bagażem. Skierowano ich na drugą stację. Oczywiście, pociągi do Turcji odjeżdżają tylko z głównego dworca, ponieważ jest tam komora celna. Mówię mu, żeby jechał tam od razu, ponieważ może się spóźnić.
Pociąg do Bejrutu ma odejść o godzinie dziesiątej wieczorem. „Może jednak nastąpić opóźnienie” – mówi naczelnik stacji, a ja jestem tego pewny. Nie potrafi on również określić, kiedy pociąg przybędzie na miejsce: może jutro wieczorem, a może dopiero pojutrze nad ranem. W każdym bądź razie nie o godzinie wyznaczonej w rozkładzie.
Po drodze do miejsca, w którym wyznaczyliśmy sobie z Kabardyjczykiem spotkanie, natrafiłem na nowobudowany meczet, niezupełnie jeszcze skończony. Na jego stopniach, u wejścia, klęczało trzech Arabów w pięknych frygijskich czapkach jedwabnych i ślicznie wyhaftowanych barwnych kamizelkach, lecz bosi. Obok nich przy dużym garnku glinianym siedział jakiś staruszek, a z pewnej odległości przyglądał się im bezdomny pies.
Ulice były wciąż pełne demonstrantów. Szło duchowieństwo wszystkich wyznań chrześcijańskich. Pomimo, że jest niedziela, w żadnej świątyni chrześcijańskiej nie ma dziś nabożeństw. Wszyscy dziś zajmują się polityką i nie stworzą nic innego, jak tę samą politykę, która wkrótce z kolei zajmie się nimi. Na razie wydano jedynie plakat, na którym widnieje krzyż w cieniu półksiężyca! Francja nie wtrąca się do wyznań chrześcijańskich.
Wszędzie stoją kobiety z zasłonami na twarzach i przyglądają się temu, co się dzieje dookoła. Chwilami słychać jakieś ostre dźwięki, które przelatują przez tłumy, coś, co przypomina rżenie młodych źrebaków, a co ma zastępować nasze „brawo”. Po pewnym czasie orientuję się, że to kobiety wydają takie przenikliwe okrzyki.
Oczywiście, za tak entuzjastyczne witanie demonstrantów otrzymują one zapłatę.
Przy garażu stoi już mój towarzysz podróży, Kabardyjczyk, zmęczony, brudny, podobny do mnie. Spotykamy też Araba, posiadacza licznej rodziny, który skarży się, że w nocy skradziono mu walizkę.
Na razie nie ma żadnych autobusów, ani państwowych, ani prywatnych. Jest jednak pewna nadzieja, że za godzinę jakiś z nich może się pojawić, jak zapewnia mnie jeden z szoferów. Po godzinie spędzonej w kawiarni wcale nas nie poznaje.
Mój towarzysz udaje się na poszukiwanie samochodów, ja zaś czekam na niego w kawiarni. Wreszcie zjawia się po upływie dłuższego czasu.
– Jak ludzie kłamią – skarży mi się – nie można im zupełnie wierzyć. Autobusy to są, to znów ich nie ma.
Urodził się w tym kraju i dopiero teraz spostrzega, że ludzie kłamią.
– Nie pozostaje nam nic innego, jak czekać do wieczora i jechać pociągiem – mówi wreszcie z namysłem i spokojnie. Ileż jednak zmartwienia i troski kryje się pod tym zewnętrznym spokojem.
Jesteśmy głodni. Kupujemy za pięć piastrów chleb, ser i winogrona, lokujemy się gdzieś na rogu ulicy i zabieramy się do jedzenia. Nawet przechodzący Arabowie patrzą na nas. „To wszystko jedno – mówi mój towarzysz – przecież nikt nas tu nie zna”.
Potem on znowu znika, w końcu ukazuje się w towarzystwie kilku Czerkiesów, którzy także przyjechali na święto narodowe. Pragnę zapoznać się z nimi, po czym mamy udać się do pewnego naszego rodaka, który gra tu główną rolę i zajmuje stanowisko sędziego.
Jestem nieumyty, brudny, zmęczony i zły.
– Zamiast tego – proponuję – idźmy lepiej do cytadeli, zwiedzimy salę władz mameluckich i tam przeniesiemy się myślą w czasy tych dawnych despotów.
Mój Kabardyjczyk nie ma jednak czasu, a historia niezbyt go interesuje. Nienawidzi tego kraju, pragnie mieszkać w Europie, gdzie jego zdaniem panuje uczciwość zgodna z jego zasadami, gdzie ludzie pracują i nie okłamują się wzajemnie.
Żegnam się z nim. Wymienia mi swe nazwisko. Jestem jednak zmęczony i niezbyt dobrze słyszę. Zresztą za godzinę ma wrócić, potem zaś mamy jechać razem całą noc, może nawet całą dobę, będzie więc dość czasu, mogę zawsze zanotować sobie jego nazwisko i dokładny adres.
Jednak po upływie dwóch godzin jeszcze go nie było, wyruszyłem więc znów na wędrówkę po mieście. Wszystko jest tu udekorowane ze wschodnim przepychem, oprócz ormiańskich domów i hoteli. Ormianie wywiesili jedynie kilka sztandarów i nic więcej, żadnych dywanów ani portretów bohaterów narodowych.
Przychodzi mi nagle na myśl, żeby udać się do znajomego Anglika i trochę u niego odpocząć.
Pierwszy napotkany żandarm podaje mi adres szpitala, idę więc we wskazanym kierunku.
Jakie szczęście, że mam tutaj znajomego! Odpocząłem tam dobrze, porozmawialiśmy też sobie o bieżących wydarzeniach.
– Aleppo nigdy nie widziało tylu ludzi – mówi on. – Ciekaw jednak jestem, który z tych cieszących się i maszerujących po ulicach narodów będzie korzystał z dobrobytu i rozwoju kulturalnego w wyniku tej niepodległości. Kto tu będzie władcą i kto będzie naprawdę się cieszył.
Syria nie jest bowiem krajem jednolitym narodowościowo. Żyją tu Ormianie, przedsiębiorczy i bogaci, którzy cieszą się dobrą opinią u Francuzów; są Czerkiesi, w ilości nie mniejszej niż Ormianie, dochodzącej co najmniej do pół miliona, którzy zajmują przeważnie tereny południowo-wschodnie (podczas gdy Ormianie północno-wschodnio-zachodnie), ludzie inteligentni, uczciwi i dobrzy wojownicy, którym ufają Francuzi. Poza tym sami Syryjczycy, należący do trzech wyznań, a więc nestorianie, jakobici i maronici. Przeważnie mieszkają na terenach północno-zachodnich. Wreszcie Arabowie, dzielący się na różne odłamy, jak muzułmanie, alawici i druzowie[1]. Do tego dochodzą jeszcze Arabowie chrześcijanie, także różnych wyznań, jak prawosławni, katolicy (unici) i protestanci.
Pomiędzy tymi wszystkimi narodowościami – posiadającymi wspólną krew – istnieje piekielna nienawiść. Wszyscy pamiętają jeszcze historię Druzów, podobno zwolenników szatana, oraz ich poskromienie przez Czerkiesów.
Mieszkają tu poza tym Turcy, dawni władcy tego kraju, zamieszkujący wśród Ormian, oraz jest też sporo emigrantów Rosjan. O Żydach jakoś tu nie słychać.
Jesteśmy pewni, że jeśli Francuzi rzeczywiście za trzy lata stąd odejdą, to strumieniami popłynie krew wszystkich tych narodów, jedyną zaś korzyść osiągnie z tego Turcja, która dąży do zjednoczenia swych dawnych terenów, co najmniej do Aleksandretty.
Wówczas może wybuchnąć nowa tragedia ormiańska i Ormianie doskonale to czują.
Mądrze postąpiła Francja, obiecując im całkowitą niepodległość, ponieważ wszystkie te narodowości same będą błagały Francuzów, aby w imię pokoju pozostali w ich kraju.
Gdy wracałem potem na główny dworzec o jakiejś ósmej godzinie wieczorem, rzuciło mi się w oczy, że poselstwo niemieckie wcale nie było udekorowane, natomiast rumuńskie przeciwnie, było wprost przeładowane dywanami i kolorowymi lampkami elektrycznymi. Czyżby to oni mieli apetyt na ten kraj?
Poczekalnia na dworcu była zapchana przez Beduinów. Wszędzie słychać było okropny krzyk i hałas, brud był nieopisany. Dowiaduję się, gdzie jest gabinet naczelnika stacji i idę do niego. Jest Ormianinem. Tłumaczę mu, że jestem profesorem uniwersytetu, obcym w tym kraju, i proszę, aby w jakiś sposób wydał mi bilet kolejowy, nie mogę bowiem stanąć w kolejce, gdyż kolejki wcale nie ma i ludzie pchają się bezładnie z kijami w rękach.
Naczelnik jest bardzo grzeszny, od razu posyła woźnego i za jakieś piętnaście minut jestem już w posiadaniu biletu.
Pociąg stoi już na peronie. Zajmuję miejsce i dopiero teraz spostrzegam, że brakuje mi jednej kartki. Mam przecież jechać tym pociągiem tylko do Trablusu, a stamtąd do Bejrutu państwowym autobusem, który zawsze czeka na ten pociąg. W ten sposób może jeszcze zdążę jutro wyjechać z Bejrutu do Hajfy, w przeciwnym bowiem razie, gdybym jechał pociągiem do samego Bejrutu, to mógłbym się spóźnić i byłbym zmuszony czekać na następny statek do Polski, czyli dwa tygodnie. Tymczasem biletu na autobus nie mam, chociaż dałem na to woźnemu pieniądze.
Znowu idę na dworzec. Naczelnika już nie widzę, więc od razu kieruję się do kasjera. Przed okienkiem stoi duży tłum, każdy krzyczy i domaga się biletu. Kasjer musi być w okropnej sytuacji – myślę – głowa mu pewnie pęka od tego wrzasku. Zauważyłem, że z boku są drzwi do kasy i w tych drzwiach stoi żandarm. Podchodzę do tych drzwi i nie zwracając uwagi na żandarma próbuję wejść. On mnie zatrzymuje i mówi po arabsku, że tu nie wolno wchodzić. Udaję, że go wcale nie rozumiem i głośno opowiadam po francusku, że jestem z ramienia naczelnika stacji i mam pilną sprawę do załatwienia. Wtedy on mnie przepuszcza, zamyka za mną drzwi i kijem odpędza Arabów, którzy też chcą dostać się tam za mną.
28. IX. Poniedziałek. Wyruszyliśmy stąd na krótko przed północą.
W przedziale było nas niewielu, dwóch Beduinów i jeden nestorianin wyglądający jak stary despota asyryjski.
Beduini mają ładną laskę pasterską, która przypomina pastorał biskupa katolickiego. Pragnę koniecznie odkupić ją od nich i proszę nestorianina, aby zapytał ich o cenę. „Mon vieux – odpowiada mi – il ne faut pas du tout parle avec eux, ce sont des animaux”[2].
Pociąg jedzie bardzo wolno i już jest spóźniony, a cóż dopiero będzie później! W przedziale jest przeciąg, usiłuję więc zamknąć jedno okno i nie mogę. Nestorianin też nie może temu podołać. „Niech pan poprosi kontrolera” – mówi i uśmiecha się chytrze.
Nadchodzi kontroler, więc zwracam się do niego z moją prośbą. „Jeszcze czego – mruczy – czy pan sobie wyobraża, że ja mam więcej siły niż pan?”
Nestorianin nie ukrywa już swego śmiechu: „Tutaj nie jest pan w Europie – mówi – gdzie panuje uprzejmość, tu jest Azja! Azja!” – powtarza z pogardą i czuję, że on tęskni za tą Europą. – „Jeżeli pan będzie jechał sam na sam z tymi zwierzętami – wskazuje na Beduinów – to oni bez zastanowienia wyrzucą pana z pociągu, a w pustyni poderżną panu gardło, albo zabiją kamieniami”.
Zatrzymujemy się na jakiejś stacji. Nestorianin i Beduini na chwilę wysiadają. Wtem wpada do przedziału jakiś Arab z małym wyrostkiem, ten ostatni zrzuca na podłogę płaszcz jednego z Beduinów i zajmuje jego miejsce. Jestem oburzony. Przecież nie brakuje tu miejsc! Z tego chłopaka w przyszłości będzie złodziej – myślę i zwracam się do jego ojca z prośbą, aby lepiej wychowywał swego syna (a czy on sam jest wychowany?). Ten zaczyna krzyczeć: „Czy mój syn jedzie za darmo, czy nie zapłacił za bilet?”
A więc jeżeli zapłacił, to wszystko mu wolno.
Na ten krzyk nadchodzi nestorianin. Arab od razu ustępuje mu miejsca i okazuje mu więcej uprzejmości, a przecież wcale go nie zna. Pytam sam siebie: Dlaczego? Ten nestorianin nie jest lepiej ubrany ode mnie, ale za to bije od niego powaga, siła, zuchwałość i pogarda dla nich wszystkich, za co ludzie go szanują.
Ciekawe jest to, że podobny despotyzm, a z drugiej strony służalczość, zdarzają się nie tylko w tych dalekich pustyniach!
W Trablusie czekał na nas autobus. Miałem tylko tyle czasu, żeby udać się do hotelu i zabrać swoje rzeczy i równo na kwadrans przed odjazdem państwowego autobusu do Hajfy byłem w garażu bejruckim.
Sto sześćdziesiąt kilometrów dzielących nas od Hajfy jedziemy brzegiem morza pomiędzy granicami Sydonu i Tyru. Cieszę się, że wszystko skończyło się pomyślnie. Szkoda tylko, że tego Kabardyjczyka więcej już nie widziałem, ale trudno. Kwestia czerkieska jest bardzo ciekawa i nie można jej przestudiować w ciągu jednej nocy w pociągu. W tym celu warto przyjechać tu znowu i poświęcić więcej czasu temu doniosłemu zagadnieniu. Przed tym narodem otwierają się teraz nowe wielkie możliwości i musimy mu pomóc w ich osiągnięciu. Niegdyś, kiedy panował on w Egipcie i w Azji Mniejszej, uczynił dużo dobrego dla kultury gruzińskiej, protegując klasztory i zakonników gruzińskich w tych krajach. Posiadam nawet nieznane dokumenty, stwierdzające w jaki sposób muzułmańscy mamelucy składali ofiary na gruzińskie klasztory.
Teraz kolei na nas! Na kogo? Na naszą emigrację… gwałtownie przerwałem tok myśli. Tak ładnie i cudownie jest tutaj! Przejeżdżamy jakby przez raj, z prawej strony morze, a z lewej góry, wsie i kwitnące ogrody. A ten Kabardyjczyk chce uciekać stąd do miast Europy, gdzie co najmniej przez sześć miesięcy w roku panuje zima, mróz i mgła, która wdziera się do naszych wnętrzności i płuc, zaraża nas gruźlicą i pozbawia wszystkich najsubtelniejszych barw duszy i charakteru, barw narodowych, barw naszego kraju[3]…
do druku przygotował ks. Henryk Paprocki
© for the footnotes by Henryk Paprocki
Dziennik „Róże Jerychońskie” został opublikowany na podstawie następujących źródeł: „Z dziennika podróży po Ziemi Świętej i Syrii (5. VII.-28. IX. 1936)”, Polska Stronica Słowa, 3:1938, z. 5-6 z 30. I. 1938, s. 6-7; z. 7-8 z 13. II. 1938, s. 4-6; z. 9 z 27. II. 1938, s. 6-7; z. 12-13 z 27. III. 1938, s. 5-7; z. 14-15 z 10. IV. 1938, s. 5-6; z. 16-17 z 24. IV. 1938, s. 7-8; z. 18-19 z 8. V. 1938, s. 6- 8; Wiadomości Metropolii Prawosławnej w Polsce, 2:1939, z. 10 z 5. III. 1939, s. 2-3; z. 11 z 12. III. 1939, s. 2 -3; z.13 z 26. III. 1939, s. 2-3; z. 14 z 02. IV. 1939, s. 3; z. 15 z 08. IV. 1939, s. 5; z. 18 z 30. IV. 1939, s. 3; z. 19 z 07. V. 1939, s. 3; z. 21 z 21. V. 1939, s. 3; z. 22 z 28. V. 1939, s. 3; z. 24 z 11. VI. 1939, s. 3; z. 25 z 18. VI. 1939, s. 3; z. 26 z 25. VI, s. 3; z. 27 z 02. VII. 1939, s. 3; z. 28-29 z 9. VII. 1939, s. 2-4; z. 30-31 z 23. VII. 1939, s. 3-4; z. 33 z 13. VIII. 1939, s. 4-5; „Erlebnisse in und um Kaja Punar”, Orient im Bild, 11:1937, z. 9, s. 33-34 (przetłumaczyła Grażyna Bakota); „Betlejem. Wrażenia z pobytu osobistego”, Polska Stronica Słowa, 2:1937, z. 1 z 3. I. 1937, s. 3; „Uroczystości niepodległościowe w Aleppo. Wrażenia z podróży”, Wschód-Orient, 7:1936, z. 4, s. 43-50.