tłumaczenia
Wasyl Rozanow, Myśli, 927-1441, Sacharna. Wstęp
2013-10-23
WSTĘP

Poza wyzwiskami w prasie, wywołanymi przez drugi koszyk Opadłych liści – dla mnie smutnych, jak wszelkie wyzwiska, otrzymałem od kilku swoich przyjaciół (mówiąc ściśle – od wszystkich najbliższych) szczególne, wyjątkowe uwagi niezwykłej głębi i dobrze umotywowane. Jestem „słabym człowiekiem” i napisałem „słabą książkę” – „popsułem swoje Odosobnione, wprowadziłem weń szum”. „Wszystko, co było poważne w Odosobnionym, rozpłynęło się”. Wszystkie uwagi w tym stylu. Niech jednak przyjaciele przemówią swoim językiem, a nie moim. Oto fragmenty ich listów:

 

„1915. X. 17.

Moje milczenie mnie samego krępuje, drogi Wasylu Wasiljewiczu! Tak, wszystko, co Pan mi opowiedział, było dla mnie ciężkim ciosem i trzeba było, żeby wrażenie ‘przeminęło’, gdyż wcześniej nie mógłbym napisać do Pana jak należy. Do tego dołączyło się przykre wrażenie z przesłanego przez Pana drugiego koszyka Opadłych liści. Nie bacząc na wiele stronic, ostrych i bezdennych, książka przeczytana przeze mnie jednym ciągiem nie pozostawiła przyjemnych wrażeń. Najważniejsze – Pan sam naruszył nowy gatunek literatury ‘odosobnionej’, stworzonej przez Pana. Aforyzmy na kilka stron nie są już aforyzmami, a rozważaniami. A jeśli tak, to czytelnik nie odnosi się do nich z taką uwagą, jak do małego dziecka, nie wsłuchuje się w ich szept, ale domaga się podstawowych cech rozważania: a tu Pan sam wyszedł z rejonów ‘odosobnionego’ i tym samym podlega wymogom, które dotyczą wszystkiego, co jest zewnętrzne i nie jest odosobnione. Następnie, w wielu fragmentach drugiego koszyka nie ma bezpośredniości i genialnego braku dowodzenia poprzednich tomów: wyczuwalna jest jakaś umyślność, co w połączeniu z manierą odosobnionego wywołuje wrażenie sztucznej bezpośredniości. To – o formie. W treści nieznośne jest Pańskie ‘wożenie się’[1] z różnego rodzaju chamstwem literackim. Pan ich wyzywa, ale tym nie mniej zajmuje to setki stron. Szlachetny dom, w którym cały dzień wyzywają służącą i jej brak wychowania, sam staje się podejrzany w sensie swego własnego wychowania[2]. Cóż Pana tak niepokoi – pytam – sukces Czernyszewskiego i innych, dawno zmarłych? Zwiędną, jak „trawa dni jego”, ich wszystkich, oni już przekwitli. Zrodzi się nowe chamstwo i też przeminie. Tak będzie do końca dni. Ale rozmyślanie o tym i zajmowanie się tym jest tylko nudne, ale także szkodliwe. Czy my zazdrościmy, czy co? Każdy w świecie dostaje to, czego naprawdę chce. My[3] nie chcemy publiczności, nie chcemy pozornych sukcesów (gdyż one wiążą wolność), a tym samym nie otrzymujemy zgodnie z naszą pracą. Mamy za to poczucie wieczności, trwałości, niezmiennego znaczenia wszystkiego tego, co jest nasze. Stoimy na uboczu, a oni krzyczą. My jednak wiemy, że to my będziemy stać, a nie oni i im podobni – i jesteśmy spokojni. My jesteśmy wieczni, a oni – teraz. Po co więc wyzywać?

Drogi Wasylu Wasiljewiczu, rozumiem Pana, rozumiem, jak Pan był pogardzany i wyszydzany, rozumiem, że to nie Pan ich wyzywa, a Pańskie rany i siniaki[4]. Ale Pan nie zauważa, że prze to raczej wyjawia swoją słabość, naszą słabość, a nie siłę. O Chomiakowie mówiono, że on jest „pełen pychy z Prawosławia”. Niech więc i Pan będzie pełen pychy – z Prawosławia, Rosji, Boga i proszę nie robić giewałt z powodu ‘-zonow’. ‘Pamiętaj o dniu swoim ostatnim i na wiek nie zgrzeszysz’ – oto podstawowe przykazanie Prawosławia.

Niech Bóg chroni Pana i Pańską rodzinę. Jakże pragnę, żeby Drogi Wasyl Wasiljewicz, pod koniec dni swoich wyjawił te wartości, które posiada, żeby nie zostały one splamione dymem i brudem, z którymi On w istocie walczy całe życie.

P. F.”

 

Jakiż wspaniały list! Dobrze być literatem, nawet można się postarać być szlachetnym, żeby niekiedy otrzymywać takie listy. Jednak „wysłuchawszy sprawy”, z pełnego przyjaźni listu można jednak wyprowadzić smutne resume: „Ty zniszczyłeś swoją książkę” („Odosobnione”).

 

„5. X. 1915 r.

………………………………………………………….………………………………………

Pracy dużo, trosk – wiatr codzienności ciągle zrzuca ‘opadłe liście’, nie ma się ochoty, żeby je podnieść, niech niesie je wiatr. Pańska książeczka ‘koszyk 2-gi’, jako… opublikowane nie dla druku jednak manią życiem [dalszy tekst nie do odczytania]… On, jak się wydaje, przybliża Pana, ale w istocie oddala. To zresztą nic, ale gorzej, że Pańskie odosobnienie już jest zatrute przez „Odosobnione’. Uczynił to 1-szy koszyk, a ‘liście’ Pan sam robi, przecież one nie spadają, to Pan je zrywa, rwie, pozwala im lecieć. To coś innego. Spadające gwiazdy są piękne, ale te puszczane w fajerwerkach – to coś innego… Widoczne jest straszne pomieszanie i jeśli tak już wyszło, to, być może, lepiej dokonać wyboru, zbierając liście do koszyka. Ale w Pana wypadku brakuje (i to w ogromnej mocy) – poczucia wyboru, rozróżniania tego, co jest swoje[5]. Wszystko – samo i siebie, swojego nie rozróżnia, nie widzi, nie czuje zapachu, co jest własne, a co nie jest.

A. G.”

 

List ten poraził mnie do tego stopnia swoim jasnym językiem, że „uląkłem się” dalej drukować coś „w tym rodzaju”, a poza tym – opłakałem swoje „Odosobnione” jak zaginioną książkę, a to oznacza, jako coś „zagubionego” – najlepszego i najdroższego, co napisałem w życiu. Moja tęsknota i ból nie zaznały pocieszenia. Ułożyłem coś, co przypomina „pomnik nagrobny” i zapomniałem po co go zbudowałem – usiadłem na nim i odłupując kamyczki, zacząłem „rzucać nimi w przechodniów”. Jak śmiałem – jakież szaleństwo mnie ku temu popchnęło – swoją drogą, miłą książkę, „duszę” i „pajęczynę duszy” przemienić w bazar, szum, prawie w gazetę. „Praca została wykonana”, a mnie prawie ogarnęła (i ogarnęła) rozpacz z powodu zagubionej działalności literackiej. Póki co, postanowiłem:

„Literat nie został literatem. Nie udało się ukazać człowieka, nie udało się ukazać jego – losu”.

Słowa A. G. pokazałem tylko jeden raz znajomemu uczonemu, a on tak napisał do mnie:

 

„Byłem zadowolony, drogi Wasylu Wasiljewiczu, gdy otrzymałem od Pana dwa listy, a zwłaszcza – drugi, Aleksandra Siergiejewicza Wołżskiego, którego dobrze znam i bardzo cenię: niezwykle czysta dusza, taka nie z naszego wieku, skromna! Bóg natchnął go, żeby wprost Panu powiedział to, co ja uważałem za niemożliwe z przyczyn, na które powoływałem się aluzyjnie w swoim liście do Pana z powodu ‘Odosobnionego’. Pisałem wtedy, że tak intymne wyznania mają charakter pokutny, ale nie ze wszystkiego można się kajać wobec całego narodu, gdyż pewne sprawy można jedynie powiedzieć swemu ojcu duchownemu, a inne przyjacielowi, ale nie można ich oddawać w druku każdemu, na dodatek nie przygotowanemu do takich spraw (wiek, brak doświadczenia…) czytelnikowi. Pan wtedy nie odpowiedział na tę uwagę, a teraz ja nie będę powtarzał tej myśli. Skoro wyłom w tym kierunku została przebita nie przeze mnie, a przez kogoś bardziej godnego uwagi niż ja – to muszę się przyznać, że w ‘koszyku’ wcale mnie nie ‘szokowało’ to, co wielu wydaje się ‘nieprzyzwoitym’, a szokowało wrażenie pewnej oceny samego siebie, przypisywanie już nie subiektywnej, a obiektywnej ważności pewnym intymnym cechom charakteru i osobistym przeżyciom. Kto Pana zna, ten zrozumie, że Pan nie chciał tego uczynić, ale wbrew Pańskiemu pragnieniu właśnie takie mamy wrażenie. Nie czytałem uwag Wołżskiego; nie fragmenty podane przez Pana, a – co jest najważniejsze – Pańskie własne wyjaśnienia w 2-gim liście pokazują, w jaki sposób mogło się to dokonać, mogło wyjść jak ‘spowiedź’, przechodzą raz w ‘publicystykę’, a raz w ‘literaturę’. Można te wahania wytłumaczyć śliskością wybranej drogi: ale po co takie usprawiedliwienia po Pańskim pokutnym płaczu, takim prostodusznym, płomiennym, wywołującym łzy radości i zamykającym usta wszelkim pouczeniom. Chwała Bogu! – i wszystko! Niech Chrystus umocni Pana w pokorze duchowej! Niech się Pan nie lęka, że pokora zwiąże, sparaliżuje w Panu ‘rycerza’, którego Pan w sobie odczuwa! Walka, do której Pana wzywa Bóg czerpie siłę właśnie z pokory: Apostoł Miłości (Jan) był przecież także ‘Synem Gromu’! Potrzeba jednego: pokory w stosunku do siebie, energii i odwagi w wyznawaniu prawdy, ale z wszystkimi wymogami chrześcijańskiej miłości i czystości serca (jeśli będzie czystość serca – będzie też czystość spraw i wszystkiego, co ich dotyczy). Ściskam Pana z przyjaźnią, życzę zdrowia cielesnego, a do wyzdrowienia duchowego poczynił Pan ogromny krok.

W. K.”

 

Wydaje mi się, że w historii powszechnej wszelkich przyjaźni, spotkań (z autorem ostatniego listu, człowiekiem w wieku 55 lat, spotkałem się tylko raz, podczas obiadu, w pewnym zaprzyjaźnionym domu) można znaleźć mało przykładów tak ostrożnego dotykania palcami „cudzych ran”, jak w tych trzech listach – mało przykładów takiej troski o pomyślność duchową i cielesną obcego człowieka. Myślę, że dobrze robię podając te listy do wiadomości publicznej, gdyż pocieszą one wielu rozpaczających nad chamstwem tego wieku. Co prawda, są to wyjątkowi ludzie, wyjątkowy krąg osób, korzystających ze starożytnych i współczesnych korzeni mądrości, nauki i świętości. Powiemy w milczeniu ich błogosławione imiona – i idźmy dalej.

Jeden list, którego nie mam pod ręką, także czyni mi wyrzuty z powodu „2-go koszyka”. Pamiętam jednak jego główne zdanie: „Nie podoba mi się, jak wszelkie powtórzenie (to znaczy „Odosobnione” i pierwszy tom „Opadłych liści”)”. Jest to list od przyjaciela, w przybliżeniu z 1897 r.

Na koniec ostatni list, od nieznanego przyjaciela, otrzymany trzeciego dnia po tym, jak zaczęto sprzedawać „koszyk 2-gi”:

 

„Oj, Wasylu Wasiljewiczu, co to takiego? Pańskie ‘Odosobnione’ i ‘Opadłe liście’ są swego rodzaju objawieniem, ostatnim stopniem intymności, to już nie jest literatura, a żywe myśli i żywe przeżycia człowieka, który stoi ponad tłumem. Kiedy zobaczyłam w księgarni nowy tomik ‘Opadłych liści’, to wczepiłam się w nie, myślałam, że znowu spotkam w nich to samo. Myślałam, że te opadłe liście pachną tak samo subtelnie, jak i poprzednie. Ale w tym koszyku, Wasylu Wasiljewiczu, poza liśćmi wpadł także brud ulicy, różne odpady, takie nędzne. Ze stronic książki zniknęła intymność, Pan uderzył w politykę, jak rozpędzony Mienszykow, przez co wstydzę się za Pana. Grubym drukiem słowa ‘Rząd’ i jeszcze ‘Car’… Po co ten styl lokaja? W żadnym wypadku nie współczuję ‘studentkom’, jestem córką generała-lejtnanta, nienawidzę rewolucji i nie współczuję jej działaczom, ale po co taka gorliwość? Poza tym Pan próbuje bronić Arakczejewa (lubię – W. R.) i kopie Pan trupy rewolucjonistów (nienawidzę – W. R.), na Pana wargach odczuwa się pianę. To nie jest już intymny filozof, a publicysta z ‘Russkogo Znamienija’, poza tym wywodzący się z ochrzczonych Żydów, to znaczy najbardziej gorliwych patriotów.

Poza tymi stronicami (zaiste haniebnymi) oraz listami szlachetnego i mało znaczącego przyjaciela, a także niepotrzebnego indeksu – cóż jest w Pańskiej ostatniej książce? Gdzie podziały się ostre sformułowania i wyraziste obrazy pierwszych dwóch tomów? Poza dwoma-trzema stronicami (na przykład, określenie miłości) wszystko pozostałe z trudnością da się zapamiętać. Smutne jest nie to, że w książce jest mało interesującego materiału – smutne jest, że zawarty jest w niej materiał całkowicie nie do zaakceptowania przez człowieka o szlachetnej naturze. W czasie czytania pierwszych książek czuje się jakiś związek autora z czytelnikiem i ‘ponad głowami innych’ wierzysz autorowi – Rozanowowi ‘z nazwiskiem piekarza’, wierzysz, że on jest mądrzejszy od wszystkich mędrców, ma prawo patrzeć z wysoka na postaci powszechnie uznawanych autorytetów. Przy czytaniu drugiego koszyka uczucie to całkowicie zanika: jakby człowiek, którego uważano za mocarza, zszedł z postumentu: maleńki, zazdrosny, zły, nieszczery, tchórzliwy człowiek. Odczuwa się wstyd, że jeszcze niedawno byłam temu ‘przeciętniakowi’ rozwiązać rzemień sandała.

Upadek jest zauważalny nawet w drugorzędnych tematach. W pierwszych książkach zdumiewa i zachwyca miłość do ‘biednej mamusi’, nastrój smutku, tęsknoty i samotności. W drugim koszyku to uczucie zanika i staje się jasne, że autorowi nie jest żal mamusi, a samego siebie, żal ciepła i łaskawości, które zniknęły wraz z mamusią, żal miłości mamusi, a nie samej mamusi. Nawet sama postać ‘mamusi’ zszarzała, stała się ciężka i zmaterializowana w porównaniu z ‘Odosobnionym’ i ‘Opadłymi liśćmi’[6]. Jeśli po oficjalnej ‘katastrofie’ Odosobnionego oraz Opadłych liści ze smutkiem można było pomyśleć, że krzyk tłumu nie pozwoli Rozanowowi kontynuować ten wspaniały rodzaj literatury, to obietnica z drugiego koszyka, że będzie to koszyk ostatnim, napełnia serce wdzięcznością. Jeśli pierwsze książki rzeczywiście były ‘zamieszane na nasieniu’, to drugi koszyk jest zamieszany na truciznach. Trudno sobie wyobrazić, że te książki dzieli okres dwóch lat: tak bardzo postarzała się, ociężała myśl, tak pobladły kolory, tak stępiało poczucie ironii. To już nie jest Rozanow, a ktoś piszący ‘pod Rozanowa’, to już nie jest literatura, ale z innego punktu widzenia. Gdybym była bardzo bogata, to wykupiłabym cały nakład i spaliła, a także zakupiłabym wszystkie przyszłe wydania – i to nie z powodu, że uważam ‘drugi koszyk’ za szkodliwy dla kogoś w przyszłości, ale z szacunku do ‘Odosobnionego’.

A. Danilewska

Jeśli Pan zechce odpowiedzieć (nie sądzę, że Pan zechce), to proszę pisać na 28 pocztę, poste restante dla A. M. D.

 

Napisałem odpowiedź na te inicjały, ale po miesiącu powróciła ona nieotworzona. Adres zamiast nazwiska zawierał tylko inicjały, zgodnie z życzeniem, i być może dlatego nie został oddany adresatowi, który pytał o listy adresowane na swoje nazwisko.

List zdumiał mnie i przyznaję, że zbił z pantałyku, gdyż napisał go człowiek „naszego ducha”, zdolny do zrozumienia wszystkiego, co należy zrozumieć.

Jak na pustynny piasek kapnęła rosa następnej notatki, otrzymanej 1 ½ miesiąca po opublikowaniu książki:

 

„Czytam, czytam Pańskie książki.

Dręczą one myśl; bez słów, ale silniej od słów ganią za pustkę, zło i lekkomyślność.

Pouczają i uleczają. Przede wszystkim – uleczają. Same są – bólem, a uleczają.

Kiedy teraz myślę o tym, co będzie po śmierci, kiedy chcę, żeby „coś było”, myślę o tym dla siebie, dla bliskich i dla Rozanowa.

Kiedy modlę się na nabożeństwie, słabo wierząc, że modlitwa zostanie usłyszana, ale mimo wszystko modlę się – także „za Rozanowa”.

Piszę ten list. Jest mi Pan bliski, choć pod wieloma względami daleki. Jestem jeszcze młoda i wiem, że bliżej odczuję Pana później (Pan sam o tym pisze).

Jestem bardzo zadowolona, że poznałam Pana póki jeszcze można poznane rzeczy wprowadzić w życie.

Jestem słabą, „współczesną” kobietą, wiele jest we mnie tego, co Pan bardzo nie lubi – ale Pan naucza i ulecza…

Wiele Pańskich słów weszło w moje serce i nigdy, nigdy nie zostaną zapomniane.

Jak Panu powiedzieć dziękuję, żeby Pan usłyszał?! Dziękuję!

W.

Szczerze, szczerze życzę Panu odwagi, spokoju, zdrowia, wszystkiego, czego Pan pragnie.

Proszę uwierzyć, że jest Pan bardzo lubiany.

Bardzo wiele chciałam Panu powiedzieć, ale Pan jest przecież zajęty, ma Pan swoje życie.

Niech Bóg chroni Pana.

 

Przyznaję, że nie zdecydowałbym się na wydanie tej książki, gdyby nie ostatni list.

Ach, książki, książki… Utwory, utwory… Coś dźwięczy w duszy. Komu? Po co? Czy znamy źródło, korzeń tego, co zostało napisane? A zwłaszcza, czy rozumiemy sens tego, co napisaliśmy, i autor, i czytelnik? Książkę czyta jedno pokolenie, czyta następne pokolenie. Czy książka powie to samo? Myślę, że sens książek – jak i roślin, i cywilizacji, i każdego z nas, śmiertelników – ostatecznie wyjaśnia się dopiero wtedy, gdy my lub książki – umrzemy.

Co ja piszę? Dlaczego piszę? A „chce się”. Dlaczego „chce się”? Boże, dlaczego chcesz, żebym pisał? Czy bez Twojej woli napisałbym chociaż jedną linijkę? Dlaczego wrze krew? Dlaczego płynie w żyłach? Dlaczego jest sen? Boże, jesteśmy w Twoich dłoniach, gdzie mamy się podziać?

Wydaje mi się, że jeśli komuś nie odpowiada książka – nie powinien jej czytać. Nie nadszedł czas, nie nadeszła chwila. Nie ma „odpowiedniego nastroju”. Albo „odpowiedni nastrój” minął. Ach, jesteśmy tak różnymi ludźmi, nieskończenie różne są nasze chwile.

Jeśli świat jest tak nieskończenie różnorodny, to „powinny też być” wszelkie książki. „Otwórzmy nieco usta”, nie będziemy ich zaciskać. Zbyt wiele jest już chłodu i surowości. A my zacisnęliśmy usta i milczymy. Jaki to ma sens? Przecież nawet herbaty nie można się napić bez rozmowy.

Dlaczego zamykamy się w sobie? Dlaczego tak bardzo nie dowierzamy jeden drugiemu? Wszyscy jesteśmy przecież ludźmi i to bardzo słabymi. Jeśli jednak powiedzieliśmy, że jesteśmy „słabi”, to już wygraliśmy, gdyż powiedzieliśmy prawdę. Nie potrzeba rzeczy absolutnych. Bóg z nimi. Ograniczmy się do pomocy jeden drugiemu i bądźmy razem.

Książka w istocie oznacza – być razem. Być „w jednym”. Póki czytelnik czyta moją książkę, będzie „w jednym” ze mną i niech uwierzy, że ja będę „z nim” w jego sprawach, w jego domu, z jego dziećmi i z jego wierną, miłą żoną. „U niego na herbacie”.

Nie niszczmy, Panowie, „rosyjskiej kompanii”. Dlatego wydaję książkę.

 

W. R.



[1] Chodzi o ciągłe zajmowanie się tym problemem.

[2] Zadziwiające sformułowanie, zadziwiająca zasada.

[3] Mowa o całym kręgu osób, związanych przyjaźnią, w Moskwie.

[4] Zadziwiające, że nie bardzo to odczuwam. Wyjaśniam ten fakt masą trosk domowych (przede wszystkim – choroby), ale i takimi pociechami, jak numizmatyka. „Los Strachowa w literaturze”, „los Ap. Grigorjewa w literaturze”, los wielu zoologicznych idei Danilewskiego w rosyjskich zoologicznych i biologicznych wyobrażeniach – to od 1891 do 1916 r. dręczyło mnie znacznie bardziej, niż „mój los”, który zresztą wcale nie uważam za nieszczęśliwy. Pod względem literackim i en masse uważam się za bardzo szczęśliwego. A że nikt „za mną nie idzie” – tego wcale nie pragnę, wolę mieć – i wiem, że mam – przyjaciół w rodzaju piszącego ten list. Jak w gimnazjum, tak i do starości miałem „szczęście do przyjaciół”.

[5] Należy zauważyć, że sama metoda układania tych książek polega na celowym unikaniu „wyboru”, „wybierania”, odkładania jednego „dobra” lub czegoś „interesującego”…, a w zapisaniu na papierze (a potem bez zmienienia najmniejszej „joty” oddać do druku) summy wszystkiego za cały rok. Przez to realizuje się pełne ukazanie tego, co zostało wewnętrznie przeżyte, rozumne, głupie, skażone, szlachetne, codzienne. Wiele fragmentów mnie samemu trudno było oddać do druku – chodzi o fragmenty najbardziej intymne, delikatne, a z drugiej strony o miejsca bardzo ostre (o pieniądzach), pojedyncze. Ale zmusiłem się. Oczywiście, potrafiłbym dokonać „wyboru”. Ale wtedy nie byłaby to „dusza”, a „literatura”.

[6] Zdumiewające. Przecież pisałem to wszystko w ciągu 1912 r., koszyk pierwszy i koszyk drugi. Koszyk drugi został wydrukowany po roku z powodu braku środków i to dopiero wtedy, gdy wydawnictwo „Łukomorje” dało kredyt. Skąd więc ‘różny duch’ i ‘różne talenty’? Wydaje mi się, że jest to różnica odczucia, a nie różnica w napisanym tekście. Czytelnik zmienił się, czytelnik się rozwinął. Czy nie jest to możliwe?

tłumaczenie Henryk Paprocki

Cała książka w pdf

Wasyl Rozanow