artykuły św. męcz. arch. Grzegorza
Droga do zwycięstwa
2010-02-22
Dzień Zmartwychwstania jest dniem zwycięstwa, radosnym dla człowieka cielesnego, jak i dla człowieka wewnętrznego. Już sam, że święto to wypada w czasie wiosny, gdy cała natura, obudzona z zimy i snu, przywdziewa barwną szatę kwiatów i zieleni, mówi wiele. U nas, gdzie wiosna jest tak podobna do jesieni, tego tryumfu nie spostrzega się tak, jak na przykład w Anatolii, gdzie wysuszone pustynie pokrywają się pysznym kobiercem polnych kwiatów i anemonów. Ta kwitnąca pustynia była dla biblijnych proroków prawzorem ziemi w czasach królestwa Bożego.

Wiosna jest czasem radości natury, czasem obudzenia życia i całego piękna, jakie tylko istnieje w przyrodzie. O tej porze roku Kościół nakazał czcić święto nad świętami, radość nad radościami, święto Zmartwychwstania, pokonania śmierci i Hadesu, szatana i jego wysiłków. Mimo woli w tym dniu bardziej niż w innych dniach przed naszymi oczyma pojawiają się wizerunki przeszłości: ojczyzna, dom rodzinny, lata młodości, wiosny, obudzonej do życia roześmianej natury.

Niestety, wspomnienia naszego pokolenia posiadają tonację raczej smutną, a nie wesołą.

* * *

Wspominam ostatni dzień Wielkanocny przed opuszczeniem kraju rodzinnego. Było to w roku 1921. W tym roku Wielkanoc wypadła 1 maja (według nowego kalendarza). Był to rok, kiedy po całej błogosławionej Gruzji płynęły strumienie krwi. Znajdowaliśmy się na froncie. Matka moja przebywała w Tbilisi, nie mając o nas żadnych wiadomości. Ja pierwszy spośród trzech braci powróciłem do domu. Zastałem okradzione mieszkanie i miasto opanowane przez głód. Nie czas było myśleć o odpoczynku. Trzeba było spieszyć na poszukiwanie młodszego brata. Różnorodne wieści o nim docierały do nas, dochodziły do uszu matki. Miałem odwiedzić trzy miasta Gruzji: K., B. i S., gdzie znajdowały się szpitale wojskowe, w nadziei odnalezienia tam zaginionego brata. Podróż zrujnowaną koleją, kiedy trzeba było większą część drogi iść pieszo, a nie jechać, była uciążliwa. Wiele mostów było zerwanych i czerwonoarmiści trudzili się przy ich odbudowie. Aby uzyskać pozwolenie na przejście przez most, trzeba było z nimi przepracować co najmniej jeden dzień.

Po daremnych poszukiwaniach w B. udałem się do K., gdzie wreszcie odnalazłem brata. W dniu mojego przybycia amputowano mu nogę.

Powróciłem do Tbilisi, powtarzając poprzednią odyseję. Gdy przybyłem do rodzinnego miasta, była Wielka Sobota. Drzwi mieszkania zastałem otwarte. Matka była, jak się dowiedziałem od sąsiadów, na dworcu kolejowym. Wczoraj, w Wielki Piątek, otrzymała list od brata ze szpitala i w tejże chwili udała się na dworzec, aby pojechać do niego. Wróciłem na dworzec. W owych czasach pociągi wyruszały nieregularnie. Tylko mężczyźni siłą mięśni dostawali się do wagonów, kobiety całymi dniami mogły czekać na swoją kolej. Matka od wczoraj stała w kolejce przed zamkniętą kasą biletową. Schwyciłem ją za ręce i powiedziałem, że trzeba czekać, że drogi są nie do przebycia i po świętach pojedziemy razem. Przez chwilę matka upierała się przy swoim, ale zauważywszy, że w czasie naszej ożywionej, choć i cichej rozmowy, jacyś ludzie zwracają na nas uwagę, ustąpiła.

Zmęczona przeżyciami, wyczerpana nerwowo, chcę nawet powiedzieć, że nie bez zarzutów przeciwko Opatrzności, kobieta, która może nigdy w życiu nie opuściła ani jednego nabożeństwa, w tym największym dniu nie poszła do cerkwi, lecz została w domu.

* * *

W katedrze Sioni, jednej z najstarszych świątyń Gruzji, wzniesionej w X stuleciu, przechowującej w swych murach kilka cudownych obrazów Matki Boskiej, cudowny krzyż Św. Nino, Apostołki Gruzji, najświętsze relikwie naszego kraju, w tę noc było mało wiernych. Celebrował sam katolikos patriarcha Gruzji Leonid w asyście licznych kapłanów. Stałem przy wejściu jak skamieniały. Nic nie czułem, nic nie widziałem. Nie podszedłem nawet do patriarchy, kiedy wierni podchodzili do niego z pozdrowieniami i życzeniami.

Po skończonym nabożeństwie, gdy patriarcha wychodził z katedry, zobaczył mnie i powiedział: „Christe aghsdga”. Automatycznie odpowiedziałem mu jak się należy i wyszedłem za nim.

Zaczynał się dzień. Ulica, prowadząca do pałacu patriarchy, w poprzednich latach w tym dniu pełna ludzi, teraz była pusta. Okiennice pospuszczane. Zdawało się, że miasto nie cieszy się radością największego dnia roku. Patriarcha szedł zupełnie samotny, nie odprowadzał go żaden z księży. Podążałem za nim w odległości kilku kroków. W bocznej uliczce ukazało się dwóch czerwonoarmistów, którzy z pogardą spojrzeli na księcia Cerkwi i poszli dalej. W bramie jakiegoś domu siedział dozorca, lecz on podniósł się na widok Jego Świątobliwości.

Przy wejściu do swego pałacu arcypasterz zatrzymał się, jakby wyczuwając, że idę za nim. Wziął mnie za obie ręce i rzekł głosem ojcowskiej troski, w którym wyczułem rozgoryczenie, ból i smutek:

– Upadłem na duchu – powtórzył kilkakrotnie. – Idź stąd, ratuj swoją młodość.

* * *

W tym dniu błąkałem się po mieście bez celu. Na ulicach panował ruch, mimo, że sklepy były zamknięte. Dużo głodnych i zrozpaczonych ludzi, zwłaszcza z rodzin byłych urzędników i mieszczan sprzedawało swoje rzeczy, aby zdobyć parę groszy na chleb. Patrzyłem jakby wewnętrznym wzrokiem i spostrzegałem tych ludzi, zewsząd otaczała mnie atmosfera powolnego konania, agonii. Ludzie, którzy nigdy w swym życiu nie znali ulicy, dzisiaj stali na jej rogach w dużym mieście, znanym ze swoich cnót chrześcijańskich, z walki o zasady chrześcijańskie, w mieście, które miało szczęście liczyć trzech świętych wśród swych minionych pokoleń. Spostrzegłem pewną panią – żonę wyższego urzędnika – z dwoma córkami. Zawsze wraz z mężem przychodziła do kaplicy seminarium duchownego. Dzisiaj stała na rogu ulicy, mocno trzymając w rękach jakiś drobny przedmiot. Jedna córka stała obok niej, druga chodziła tam i z powrotem, jakby w poszukiwaniu kogoś. Nagle rozległ się krzyk. Jakiś mężczyzna wyrwał z jej rąk przedmiot i rzucił się do ucieczki. Zrozpaczona kobieta, otoczona obojętnym tłumem, dostała ataku nerwowego. Jej córki były bezradne, zresztą zapłakane.

Może chodziło o ostatni majątek z ich domu, ale cóż to jest w obliczu śmierci głodowej. Wcześniej czy później musiały one stanąć wobec tego problemu. Tłum przechodniów nie wiedział o co chodzi i los zapłakanej kobiety nikogo nie interesował w tym świętym dniu.

Był to ostatni dzień Wielkanocy dla mnie w mojej ojczyźnie.

* * *

Dzień Zmartwychwstania jest dniem zwycięstwa życia nad śmiercią, dobra nad złem. Chrystus w tym dniu rozgromił piekło i poskromił szatana. Chrystus zwyciężył. Nasza Cerkiew świętuje to zwycięstwo. Jednak bardzo daleka jest chwila, kiedy Ona będzie świętowała zwycięstwo dobra nad złem na tej naszej grzesznej ziemi. To, co się widzi, co się przeżywa tu, na tej ziemi, czyż nie przekonuje nas, że oddalamy się od tej chwili, zamiast się do niej zbliżać? Wszędzie nienawiść wśród ludzi i narodów, wojny domowe, w których brat zabija brata, różnice klasowe w społeczeństwach, piękne hasła, pod którymi kryje się brud i obłuda. Oto znamiona teraźniejszości. Czyż zamiast dążyć do doskonałości i światła, nie zdążamy do tego stanu, o jakim Chrystus powiedział: „Gdy przyjdzie Syn Człowieczy, czy jeszcze znajdzie wiarę na ziemi” (Łk 18, 8).

Dzień Zmartwychwstania jest największym dniem Cerkwi Prawosławnej. Przez cały rok przygotowuje Ona swe dzieci do tego święta. A gdy się ono zbliża, przygotowanie to staje się szczególnie rygorystyczne przez post i modlitwę.

Dla tego święta nasza Cerkiew zachowała cały patos starożytnego chrześcijaństwa. Stara się, aby ten patos Zmartwychwstania żył i działał przez cały rok. Święto Zmartwychwstania jest największym świętem Cerkwi. Ale czy jest ono również świętem ludu?

Z tego, że w tym dniu widzi się więcej pijanych, że ludzie dłuższy czas oszczędzają, żeby w tym dniu obficiej zjeść, że ciekawskie tłumy zapełniają świątynie podczas nocnego nabożeństwa, czy z tego można wnioskować, że dla nich to święto rzeczywiście jest świętem nad świętami?

Jeżeli w święto Bożego Narodzenia lud wkłada cały zasób swego twórczego patosu, znajdującego swój wyraz z kolędach, to dla Zmartwychwstania tego nie uczynił. Tam stoi wobec cudu i wyczuwa, że zaczyna się nowa epoka życia. Wśród zimy i mrozów urodziło się Słońce Sprawiedliwości. Tu – zwycięstwo Chrystusa nad śmiercią, samego dobra nad samym złem. Jednakże zło istnieje nadal, gnębi człowieka i nie daje mu pewności tego zwycięstwa. Dlatego lud nie oddaje temu świętu całej swej duszy, gdyż w życiu nie widzi rezultatów zwycięstwa.

Czyż o istnieniu zła nie świadczy ból mojej pobożnej matki, która nigdy w życiu nie opuściła ani jednego nabożeństwa, a w tę Wielką Noc po raz pierwszy została w domu? A wyznanie najstarszego kapłana Cerkwi w kraju wobec jej najmłodszego członka, młode życie w czasie rozkwitu zmuszone do opuszczenia ojczyzny i poszukiwania ratunku w obcych krajach? A ta nieszczęsna kobieta, pozbawiona ostatniej deski ratunku, padająca na zimny bruk obojętnego miasta?

* * *

Zwycięstwo Chrystusa przyszło przez męki i śmierć krzyżową. Nawet On, Syn Boży, musiał wypić pełen kielich goryczy i cierpienia, musiał przejść ciernistą drogą. Droga do zwycięstwa zawsze prowadzi przez ciernie i krzyż.

W tych dniach największej naszej radości musimy zdać sobie sprawę z przykładu życia i męki Chrystusa oraz wyciągnąć wniosek, że Cerkiew powołana do walki i zwycięstwa, może dojść do celu jedynie przez cierpienie, ciernie, Golgotę i Krzyż. Inna droga jest wegetacją, jest przeszkodą dla zasad Chrystusowych, które wymagają dla tej walki całego człowieka. Inna droga pomaga jedynie złu i doprowadza ludzi cnót i uczciwości do załamania się, do katastrofy, do tragedii. I to nie tylko jednostki, ale także całych społeczeństw, całych narodów.

Wobec tego wielkiego niebezpieczeństwa, czyż nie jest grzechem i zdradą Chrystusa oraz Jego Cerkwi uspokajać siebie zwycięstwem, jakiego w rzeczywistości nie ma?

* * *

Dzień ten musi stać się dla nas dniem rewizji naszej pracy, naszego życia i ustosunkowania się wobec największych wymagań naszej wiary, rewizji wobec Boga, sumienia i narodu.

Wszystkich odczuwających ten smutek w tym dniu największego tryumfu witam:

CHRYSTUS ZMARTWYCHWSTAŁ!

Do druku przygotował H. Paprocki